26-06-2010, 18:30
W wieku lat określonej ilości przedawkowałam życie. Odcięli mi nagle prąd, wodę, kanalizację i internet. Wyłączyli mózg, organizm i uczucia. Odebrali darmową przepustkę - bilet na bujanie się, śpiewanie i podróżowanie. Zaktualizowali w swoich bazach moje dane, na stosie plików zawierającym: akt urodzenia, dyplom magisterki, wyniki obdukcji, nagrodę w dziedzinie astrofizyki, świadectwa ślubów i rozwodów oraz testament-spadek - dokładając akt zgonu. Pobrali próbki włosów do prób termołupieżowych, spakowali moje diamenty i kilka jpg-ów ze zdjęciami do szufladki z moim osobistym peselkiem.
Potem przeszłam przez komorę, w której nastąpiła totalna degradacja ciała, a następnie rekonstrukcja i doprowadzenie go do stanu idealnego. Odświeżona, umalowana, pachnąca chmurami i przebrana w szaty z tatuaży, których treść stanowiły walki elfów - zostałam następnie przesłuchana, a moje dzieje zgrabnie zgrano w mp3-kę o wielkości 7Mb. Później wyprano mi totalnie mózg i jako czysta postać przekroczyłam kolejny próg ewolucji. Dostałam kolejny bilet - magnetyczną kartę na wszystkie środki transportu, jeden z moich diamentów zawieszono mi na szyi, okryto peleryną.
Jechałam pociągiem czasu wiele, nie rozróżniając dni i nocy, poprzez pustynię, która niezmiennie pozostawała w kolorze sepii, w kombinacji kolorystycznej o wartościach R:94 G:38, B:18. Drżały mi ręce i czułam chłód. Lokomotywa zawyła przeciągle, jak pies z obitymi żebrami, następnie zatrzymała się na stalowosinej stacji, zagwizdał i wyrzygał z siebie parę - poczułam się jak w czarno-białym filmie z motywem pociągu i rozdarcia wewnętrznego głównego bohatera. Chłód się nasilał, a szarawa wilgoć trawiła moją pelerynę. Pociąg odjechał rozpływając się w obowiązkowej mgle i zapadającej ciemności, zostawiając za sobą zapach palonych jesienią wilgotnych liści.
Straciłam poczucie jakiegokolwiek bycia. Czułam, że jestem, ale mnie nie było. Zdawało mi się, że mnie nie ma, a przecież stałam. Istniałam lecz tego nie czułam. Nie bałam się, tylko drżałam, wraz z drgającym powietrzem. Nie szukałam telefonu, ani noclegu, nie rozglądałam się za taksówką czy chociaż wozem drabiniastym. Wiedziałam, ze nikogo tu nie ma. Nie odczuwałam żadnej wewnętrznej potrzeby i nie zastanawiałam się nad tym. Ale wolności też nie odczuwałam.
Ruszyłam przed siebie - po to tylko by iść, by wiszący na szyi diament jak zwykle odbijał się o moją klatkę piersiową dając mi coś w rodzaju satysfakcji, coś w rodzaju siły i niezależności. Nie byłam ciekawa, co jest dalej.
Szłam po ekranach, monitorach i plazmach wyświetlających filmy. Stąpałam więc po roześmianych, myślących lub całujących się twarzach. Deptałam po biegających z pistoletami bandydatach, szeryfach i bohaterskich policjantach, po zakonnicach i po roztańczonej gromadzie francuskich tancerek. Tu sweterek w serek, tu taka żona, tam zupa pomodorowa, dobra. I probówek cała hala, świetlne miecze i artysta. Wietnam, wieżowce i krewetki. Tango, kabaret i bunkry. I karnawał, gondole i maski, tramwaj zwany pożądaniem i kotka na gorącym blaszanym dachu. I animacje. Światła, błyski, migotanie. Migotanie i jednolita, wąska kreska w towarzystwie pikania zwieniającego się w jednostajny pisk. I akcja - reakcja. Reanimacja. Zielone ludki w rękawiczkach i zielone płyny. I oczy drżące, gorące. Lusterko. Oczy zielone. Do dziś.
Potem przeszłam przez komorę, w której nastąpiła totalna degradacja ciała, a następnie rekonstrukcja i doprowadzenie go do stanu idealnego. Odświeżona, umalowana, pachnąca chmurami i przebrana w szaty z tatuaży, których treść stanowiły walki elfów - zostałam następnie przesłuchana, a moje dzieje zgrabnie zgrano w mp3-kę o wielkości 7Mb. Później wyprano mi totalnie mózg i jako czysta postać przekroczyłam kolejny próg ewolucji. Dostałam kolejny bilet - magnetyczną kartę na wszystkie środki transportu, jeden z moich diamentów zawieszono mi na szyi, okryto peleryną.
Jechałam pociągiem czasu wiele, nie rozróżniając dni i nocy, poprzez pustynię, która niezmiennie pozostawała w kolorze sepii, w kombinacji kolorystycznej o wartościach R:94 G:38, B:18. Drżały mi ręce i czułam chłód. Lokomotywa zawyła przeciągle, jak pies z obitymi żebrami, następnie zatrzymała się na stalowosinej stacji, zagwizdał i wyrzygał z siebie parę - poczułam się jak w czarno-białym filmie z motywem pociągu i rozdarcia wewnętrznego głównego bohatera. Chłód się nasilał, a szarawa wilgoć trawiła moją pelerynę. Pociąg odjechał rozpływając się w obowiązkowej mgle i zapadającej ciemności, zostawiając za sobą zapach palonych jesienią wilgotnych liści.
Straciłam poczucie jakiegokolwiek bycia. Czułam, że jestem, ale mnie nie było. Zdawało mi się, że mnie nie ma, a przecież stałam. Istniałam lecz tego nie czułam. Nie bałam się, tylko drżałam, wraz z drgającym powietrzem. Nie szukałam telefonu, ani noclegu, nie rozglądałam się za taksówką czy chociaż wozem drabiniastym. Wiedziałam, ze nikogo tu nie ma. Nie odczuwałam żadnej wewnętrznej potrzeby i nie zastanawiałam się nad tym. Ale wolności też nie odczuwałam.
Ruszyłam przed siebie - po to tylko by iść, by wiszący na szyi diament jak zwykle odbijał się o moją klatkę piersiową dając mi coś w rodzaju satysfakcji, coś w rodzaju siły i niezależności. Nie byłam ciekawa, co jest dalej.
Szłam po ekranach, monitorach i plazmach wyświetlających filmy. Stąpałam więc po roześmianych, myślących lub całujących się twarzach. Deptałam po biegających z pistoletami bandydatach, szeryfach i bohaterskich policjantach, po zakonnicach i po roztańczonej gromadzie francuskich tancerek. Tu sweterek w serek, tu taka żona, tam zupa pomodorowa, dobra. I probówek cała hala, świetlne miecze i artysta. Wietnam, wieżowce i krewetki. Tango, kabaret i bunkry. I karnawał, gondole i maski, tramwaj zwany pożądaniem i kotka na gorącym blaszanym dachu. I animacje. Światła, błyski, migotanie. Migotanie i jednolita, wąska kreska w towarzystwie pikania zwieniającego się w jednostajny pisk. I akcja - reakcja. Reanimacja. Zielone ludki w rękawiczkach i zielone płyny. I oczy drżące, gorące. Lusterko. Oczy zielone. Do dziś.