Via Appia - Forum

Pełna wersja: Wilczy bilet
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
(fragment)

 
(...) Kolega Krzysiek pracował w dziale zbytu, jako kierownik ekspedycji pomp. Ja byłem na początku produkcji w zakładzie, on na końcu. Moja premia zależała od zabezpieczenia na czas surowców i półproduktów, jego od wysłania w świat naszej produkcji do końca ściśle określonego terminu. Tyle że jego czas kończył się dokładnie o północy na koniec kwartałów oraz roku. Socjalistyczna gospodarka była nienasycona, ciągle żądała więcej i więcej. Zwłaszcza w stanie wojennym. Krzysiek, jako kawaler, zawsze był dyspozycyjny. Na ekspedycji często decydowała ostatnia godzina, a nawet minuta przed północą okresu rozliczeniowego. Ważna była data i godzina wysyłki na wuzetce – dokumencie „wysyłka zewnętrzna”, oraz data na fakturze. Dlatego załadunek na samochody w dwa-trzy ostatnie dni kwartału nie miał przerw, trwał dwadzieścia cztery godziny na dobę; nieważne czy te dni wypadły w piątek, sobotę, niedzielę czy inny świątek. Ekspedycja była na uboczu fabryki, nad Wisłą i miała oddzielną bramę wjazdową. Kiedy w wolne dni wysyłano z niej towar, wtedy pracownicy, mimo obciążenia załadunkiem, mieli większą swobodę i mniej zważali na regulamin pracy. Zdarzało się, że po pomyślnym odesłaniu ostatniego samochodu, tuż przed graniczną północą, dla odzyskania sił przed wyjściem do domu wzmacniali się procentowym napitkiem. Krzysiek przymykał na to oko; jeżeli chciał mieć dyspozycyjnych pracowników, zdolnych zostać w nadgodzinach na każde zawołanie, nie mógł być rygorystycznym szefem. Najważniejsze zadanie wyekspediowania w terminie produkcji wykonane? Wykonane. Pracy więcej nie będzie? Nie będzie. To i czas chwilowego oddechu ludziom się należy.
 
Tak podchodził do nich Krzysiek, podobnie i jego wyżsi przełożeni przymykali oko. Pracownik łatwo mógł się obrazić i odejść do innego zakładu. Socjalistyczna gospodarka, przeciwnie niż kapitalistyczna, była rynkiem niedoboru pracowników. Większość firm ciągle miała z tym problemy; robotnik wyrzucony z jednej fabryki od razu znajdował pracę w innej. Dlatego musiał porządnie narozrabiać, aby pożegnać się z miejscem pracy z własnej winy.
 
Stan wojenny wszystko zmienił. W dużych fabrykach pojawili się komisarze wojskowi, strażnicy na bramach wejściowych kontrolowali dokładnie wchodzących i wychodzących. Zaostrzono dyscyplinę pracy, wprowadzono surowsze kary za naruszenie regulaminu. Nie wszyscy potrafili się dostosować, stare nawyki trudno wykorzenić z dnia na dzień…
 
(...) Na początku stycznia 1983 roku do mojego pokoju w zaopatrzeniu zaglądnął Krzysiek. Akurat trwała przerwa śniadaniowa.
– Cześć. Stary, przyszedłem się pożegnać.
– O kurde, odchodzisz z roboty?!
 
Krzysiek?! Ten, który mówił, że będzie siedział w „Pomorskiej” do emerytury, bo nie chce mu się zmieniać pracy?
– Noo, odchodzę – westchnął. – Tak wyszło.
– Sam rezygnujesz?
– Niee. Chodź na korytarz, pogadamy.
 
Wyszliśmy. Byłem oszołomiony. Kto jak kto, ale Krzysiek?
– Widzisz… – zaczął i przerwał. Zapalił papierosa, zaciągnął się i kontynuował: – Wiesz, kończył się rok, urwanie głowy z wysyłką pomp. Sylwester, a my zapierdalamy jak dardanelskie osły. Skończyliśmy dopiero o dziewiętnastej. Ludzi musiałem prawie na siłę trzymać. Ich baby już postrojone na zabawę, a oni w robocie… Udało się, szef premię obiecał. No i…
– Co i? – wszedłem Krzyśkowi w słowo. – Chlapnęliście na zakończenie, czy co?
– No właśnie. Koniec roku, naharowaliśmy się, po robocie. Chłopy wzięli po jednym i szybko do domu, baby czekały. Ja nigdzie się nie wybierałem, siadłem jeszcze na chwilę, aby papiery skończyć. Flaszka została, to jeszcze wziąłem z dwa kielichy. Przecież nikogo już nie było.
– Oprócz strażników na bramie… – dokończyłem domyślnie.
– No właśnie. – Skrzywił się. – Kiedy wychodziłem, jak na złość komendant straży przylazł na kontrolę. Miał, cholernik, kiedy. W sylwestra! No to i mnie poczuł. Kazał dmuchnąć i wyszły te promille. Notatkę sporządził… No i zaraz po Nowym Roku dyrektor na dywanik mnie wziął.
– Od razu cię wyrzucił?!
– Co ty. Później pani Basia, no wiesz, sekretarka, chlapnęła mi, że chciał tylko opierdolić. – Zaciągnął się głębiej papierosem. – Że stan wojenny, że komisarz wojskowy, że dyscyplina, że regulamin. Miał mi wsadzić jakąś naganę, po premii, a później by się zatarło.
– No to dlaczego…
– Dlatego – wszedł mi w słowo. – Przecież nie wiedziałem. Gdyby mi powiedziała przed wejściem do dyra…
– Kurde, przestań kręcić jak na karuzeli – teraz ja mu przerwałem. – Czemu więc cię zwolnił?
– A bom raptus. Jak zaczął mnie opieprzać, to, myślę, wywali mnie. Takie podziękowanie, że zawsze do końca w robocie, świątek, piątek, po godzinach. No i odbiło mi i mu powiedziałem.
– Coś ty mu powiedział?!
– No wiesz, tę fraszkę Sztaudyngera, o przełożonym.
– Którą? Mówże wreszcie. Chyba jej nie znam.
– Nie znasz? No tę… – Zdusił papierosa w popielniczce i kontynuował: – O ty, co ustalasz gaże, o ty, co ustalasz stawki, o ty, mój przełożony, z lewej do prawej nogawki.
 
A niech go kule biją! Przełożonemu, taką fraszkę?! Wiedziałem, że Krzychu jest dowcipnisiem, również nerwusem, ale żeby aż tak…

Nerwus, cholerny nerwus! Zamiast ratować siebie, to jeszcze pogrążył. Przecież nie jest szeregowym pracownikiem, powinien trochę głową ruszyć. Nie mógł coś wymyślić? Jak ten wiceszef w dziale socjalnym?  Kiedy pół roku wcześniej przeprowadzono tam nagłą kontrolę i w szafce ubraniowej znaleźli flaszki po gorzale, to nie spanikował, tylko pomyślał. Zrobił notatkę, że to on poprosił pracowników, aby puste butelki przynieśli z domów, bo załoga spodziewała się dodatkowej dostawy oleju rzepakowego i przecież w coś trzeba będzie go rozlać. Zamiast nagany dostał jeszcze premię za inicjatywę i przezorność. A Krzychu co?!

 Nie odzywaliśmy się przez chwilę. Wreszcie przerwałem ciszę:
– Czyś ty z byka spadł? Musiałeś?! Nie mogłeś stanąć, opuścić główkę, pokiwać nią, że już nigdy w pracy, ani ciut, ciut? Opierdol ci się należał, a ty z takim tekstem. Flaszkę na fraszkę zamieniłeś. Też bym chyba nie wytrzymał na miejscu szefa. Daj fajkę. – Wyciągnąłem do Krzyśka rękę. –  Dostałeś chociaż zwykłe wypowiedzenie?
– Nie. – Pokręcił głową. – Tak się wkurzył, że w kadrach odebrałem wilczy bilet. Dyscyplinarkę „za ciężkie złamanie obowiązków pracowniczych”. A, tam – skrzywił się i machnął ręką – na szczęście nie mam rodziny na głowie. Robotę gdzieś znajdę, chociaż szkoda mi odchodzić po tylu latach. Muszę już iść. Cześć, Zdzisiek.
– Kurr… – zdusiłem w ustach przekleństwo, gdyż obok przechodziła koleżanka. – Echh… Trzymaj się. Wpadnij kiedyś, powiesz, co u ciebie.
– Jak będę miał z czym – zaśmiał się. – Ty też się trzymaj.

Jednak sowizdrzał z niego. Dostał dyscyplinarkę, a jeszcze się śmieje. Szkoda chłopa. Chociaż robotny, powinien sobie poradzić…

 … Nie minął miesiąc, a Krzysiek odwiedził nas. Żeby tylko odwiedził – przyniósł dla działu dwie duże siatki cudownie pachnących pomarańczy. Pięknych, czerwonych, z Hiszpanii, jak nie omieszkał dopowiedzieć. Zresztą od razu było widać, że to nie kubańskie, które były małe i zielonkawe. Te pierwsze bardzo rzadko pojawiały się w sklepach. Te drugie, zwane „jajami Fidela”, częściej można było dostać, zwłaszcza przed świętami, jeżeli statek z Hawany zdążył na czas przypłynąć do Gdańska. Wtedy to była uroczysta pompa, nawet w telewizji leciały transmisje „z przypłynięcia”.
Podzieliliśmy „hiszpanki” sprawiedliwie, po dwie sztuki na pracownika. Będzie święto w domach, nasze małe dzieciątka posmakują coś pysznego.

 Po zakończeniu damskich ochów i achów nad „kochanym Krzysiem”, pożegnał się z wszystkimi i kiwnął na mnie, wskazując na drzwi. Wyszliśmy.
– Żyjesz. No mów, co i jak? – ponagliłem go. – I skąd te pomarańcze?
– Pomarańcze? Stamtąd, gdzie teraz pracuję – roześmiał się w głos.
– Dostałeś pracę? U nas w mieście, czy w porcie? Te pomarańcze…
– U nas, w Warmie. – Ponownie się zaśmiał. – Jak widzisz, żyję i nie jest źle. Przyniosłem nawet koniaka dla dyrektora. W podzięce. – Tym razem zaśmiał się w kułak.
– Co ty pieprzysz? Odbiło ci?! Przecież wywalił cię z wilczym biletem. Zresztą, bogiem a prawdą należało ci się. A właśnie, jak dostałeś tam pracę z dyscyplinarką?
– Chłopie, gdyby mnie nie wywalił, to siedziałbym tu do usranej śmierci. Nie mam pretensji. A tak… należy mu się koniak.
– Zawsze byłeś zgrywus, ale teraz to przesadzasz. A zresztą – wzruszyłem ramionami – chcesz, to zanoś. Nie wiem, czy przyjmie.
– Przyjmie, nie przyjmie, ale pójdę. Wyrzucił mnie i wpierw polazłem do Warmy, bo blisko ode mnie. Słuchaj, pokazałem im papiery, co robiłem tutaj. Od ręki, mówią, mam pracę, bo potrzebują właśnie doświadczonego na ekspedycję. Wiesz, robią te kuchnie okrętowe na statki i też u nich termin rzecz święta.
– Z dyscyplinarką, tak od razu? – Zaskoczył mnie.
– Noo… nie od razu. Dopiero jak powiedzieli, że przyjmują, powiedziałem o tym. Trochę też kadrowy zrobił oczy. Powiedziałem, jak było, jak na świętej spowiedzi. Kazał poczekać i wyszedł. Jak wrócił, powiedział, że jednak przyjmą, ale żadnego alkoholu, chociażby robota skończyła się minutę przed końcem roku. No to obiecałem.

Wypuściłem wolno powietrze z płuc. Kumpel w czepku chyba jest rodzony.

– A forsa? I te pomarańcze, ze statku?
– Forsa? – Uśmiechnął się od ucha do ucha i powtórzył: – Forsa? Dostałem jeszcze stawkę wyższą niż tu! A pomarańcze, jasne że z portu. Warma ma też kontakty, tylko nad morzem, a nie w Krakowie. Przyniosłem, bo tyle lat dobrze nam się współpracowało. Tam co chwila dostają. Nie zubożeję.
– Masz cholerne szczęście, jak ta lala.
– No widzisz. Należy się koniak dyrowi? Przecież, gdyby mnie nie wyrzucił, siedziałbym tu dalej. A tak, mam nawet lepiej i bliżej robotę. Nie wiem, czy przyjmie, ale honorny jestem. Trzymaj się zdrowo.

 Poszedł, a ja wróciłem do swojego pokoju. Biurko miałem przy samych drzwiach. Po kwadransie uchyliły się i ujrzałem roześmianą twarz Krzyśka.
– Wziął – szepnął do mnie, szelmowsko mrużąc oko. – Wpierw zrobił oczy, potem nie chciał, ale w końcu wziął. Tyle lat przecież pracowałem pod nim. Dusza człowiek. Cześć, lecę.

 Krzysiek też był dusza człowiek. Nie można było takiego nie lubić. Żartowniś, a do tego koleżeński i uczynny innym.

 Spotkałem go po kilku latach. Nie zmienił się, dalej rzucał dowcipami. Jak wspomniał, dotrzymał słowa, danego kadrowemu w „Warmie” – nigdy już nie tknął alkoholu w pracy.
Cytat:Ważna była data i godzina wysyłki na wuzetce – dokumencie „wysyłka zewnętrzna”
O, w sumie nigdy nie wiedziałem, skąd ta "WZtka", ale też się nie zastanawiałemSmile. Dobrze wiedzieć...

Świetny tekst, choć nie za długi (akurat nie wiem, czy to wada, no ale stwierdzamSmile). Od fraszki popłakałem się ze śmiechu, chyba ją sobie zapamiętamSmile.Też, przyznam, ładnie to wygląda od trony technicznej - nie zauważyłem chyba żadnych potknięć.

Rozumiem, że to prawdziwa anegdota, z życia wzięte? Sądzę, że fajnie by się czytało coś takiego w większej ilości, jakaś książka ze wspomnieniami...
Dobrze rozumiesz, Kubutku Wink Co zaś do czytania "w większej całości" - to powyższe opowiadanko i "Zupa" są właśnie fragmentami opowiadań, które już kończę w dużej formie. Kolejnej z cyklu "Zza zasłony czasu".
PS. Cholernie lubię fraszki Sztaudyngera i Boya Żeleńskiego. Samo życie w nich jest zawarte i... sam czasem jakieś naskrobię Wink