25-06-2010, 13:55
Kot sprawczy
Motto: „Na nocnym stoliku stała szklanka z wodą. Podniósł ją. - Większość znanych mi kobiet przypomina tę szklankę wody. Ty jesteś morzem.”
Białe Jabłka, Jonathan Carroll
Z oddali dochodziła do nich, przytłumiona gęstniejącą mgłą, miejska gra świateł. Co rusz kolejny przejeżdżający samochód pozostawiał za sobą rozmytą chmurę warkotów, trzasków, huków. Z dołu słychać było szum niespokojnych fal, obijających się o skały łapczywie wychylające ciekawskie łby.
Marek stał oparty łokciami o chybotliwą barierkę i przypatrywał się jak Magda pakuje czarnego kota do starego, wyświechtanego worka. Kucała tuż przy krawężniku i cicho coś szeptała przestraszonemu zwierzęciu do ucha, głaszcząc go i żegnając, a posępny wiatr rozrzucał czerwoną burzę jej włosów.
- Jesteś pojebana! – krzyknął wyjmując z pomiętej paczki ostatniego swego papierosa, po czym zrezygnowanym ruchem wyrzucił go za siebie, by tam rzeka porwała bibułkę i tytoń w stronę morza, objąwszy je najpierw w zachłannym uścisku. Ponurym wzrokiem zmierzył smukłe, zgrabne nogi i przekląwszy w myślach długość spódniczki, pomyślał, że pozory to jednak wspaniała zabawa dla twardzieli. Doskonale wiedział, dlaczego znów tu z nią przyszedł.
- Ja?
- Normalni ludzie w piątki upijają się i pieprzą w klubach.
- Ty nie rozumiesz.
- Czego? – Krzyknął zdenerwowany, po czym wskazał na szamoczący się worek, który właśnie obwiązywała sznurkiem. – Tego?
- To tylko stylistyczne następstwo.
- Co?
- To przez niego wszystko się wydarzyło. Wszystko. – Z gracją podniosła się i wraz z szamoczącym się zawiniątkiem stanęła przed nim w wyzywającym rozkroku. – Nie rozumiesz, prawda? Ciągle tylko głupio gapisz się na mnie. Ja już nie mogłam znieść widoku tego futrzaka! Wszystko mi przypominał! Jak dzięki niemu się zaczęło i jak przez niego się skończyło. Wiesz, co to znaczy patrzeć na swojego kata? Dzień w dzień. A z każdym kolejnym nienawidzić go bardziej. Wszędzie widziałam tylko tego samego czarnego... – Krzyczała, a wiatr wraz ze słowami porywał kolejne jej łzy.
- Kurwa, nie wierzę, że znów tu z tobą jestem. – Zrezygnowany Marek obrócił się i ruszył w stronę miasta, a zawiedziona Magda spojrzała tylko na jego silne plecy i podeszła do barierki z ruszającym się w rękach workiem. Zwierzę w środku uspokoiło się już, pogodziło z losem, o ile w ogóle to możliwe w takich przypadkach.
- Panta rhei – smutno powiedziała, przyglądając się chwilę później wzburzonej rzece. Przez kilka sekund wychylała się nad barierką starego mostu w komicznej, przerażającej pozie.
- To jest choroba – krzyknął Marek. – Czarne koty zamiast białych myszek – skwitował głośno, obróciwszy się do niej. I szedł tak, nic nie zważając na chodniki, krawężniki, ulicę.
Magda znów spojrzała na Marka, na sylwetkę kroczącą tyłem wprost na czarnego kota przechodzącego dokładnie między nim a rozpędzonymi światłami, przerażonymi ślepiami ciężarówki.
I znów to dziwne, nieokreślone wrażenie, że pamięta tę scenę, to, co zaraz miało się wydarzyć, ile kolejnych bezsennych nocy na nią czeka. Najpierw telefon kierowcy ciężarówki, jego bełkot i trzęsąca się dłoń. Potem światła policyjne i migoczące na niebiesko, upiornie poskręcane ciało, leżące na chodniku wśród tłumu gapiów, ostatniej widowni Marka. A z boku, tak dobrze jej znany, przemykający bezszelestnie cień kota o zielonym, bezdusznym spojrzeniu.
Déjà vu– tak to niektórzy nazywają. Magda jednak doskonale wiedziała, że nie jest to anomalia w jej mózgu, zabłąkany impuls nerwowy. Przyzwyczaiła się już do nieszczęść, zaznajomiła się z nimi i nauczyła przyjmować bez zbędnego zdziwienia. To jest jak gra, zaśmiała się w duchu, dużo logiczniejsza niż ta życiem zwana.
Żałowała jedynie, że nie pożegnała się z Markiem. Nie chciała, by odchodził bez „do widzenia”, bez uścisku dłoni, pocałunku. Powiedziała mu kiedyś, że filozofia to cel, ku jakiemu się zmierza i choć czuła, że dotyka właśnie sensu tej naiwnej formułki, nie mogła określić ani faktury, ani materiału. Nic – tyle czuła. Tylko.
Zniknął gdzieś księżyc, wzmagał się wiatr. W ciężkim powietrzu, zdawać by się mogło od lęków, emocji i szeptów, wyczuwało się nadchodzącą ulewę, jedyną wyrozumiałą kochankę ziemi, która zawsze gotowa jest zmyć ślady krwi. W bezkształtnej masie tłumu na moście, w szarym cieście głów twarz Magdy wyraźnie się odcinała i nie pasowała, choć może było na odwrót…
Czarny kot o zielonym, bezdusznym wzroku, przystanąwszy pod ciężarówką, spokojnie przyglądał się Magdzie. Ta, lekko zacisnąwszy piąstki, obserwowała rzekę i wodę, wydawać by się mogło, gotującą się tuż za barierką. Zupełnie jakby wypatrywała czegoś za horyzontem, wyczekiwała gości, jednak bez śladu napięcia lub niepewności na lekko zaróżowionej, tak delikatnej twarzyczce, tylko od czasu do czasu błędnym wzrokiem omiótłszy smutną scenę na moście. Nie wyglądała na zagubioną, a gdy tylko dostrzegła przemykający cień kota, na bruku ze zdwojoną siłą zastukały wysokie jej obcasy.
Po raz kolejny tamtego dnia przechyliła się przez barierkę. Zielonym brzegiem nieśpiesznie spacerowało czarne zwierzę, a w oddali bezgłośnie zamrugał do niej pierwszy błysk nadchodzącej burzy. Huk pioruna zrównał się z uderzeniem przyśpieszającego serca. Gdy po chwili znalazła się na dole, do jej płuc zaczęła wdzierać się wszechogarniająca wilgoć rzeki, bez zastanowienia zdjęła buty i poczuła pod bosymi stopami miękką trawę, soczystą, nabrzmiałą sokami – farbami – pozostawiającymi na skórze ślady, magiczne tatuaże.
Czerwone włosy opadały jej na ramiona, drobnymi płomykami kreśliły falujący od wiatru wzór na czole, a czarna spódniczka wydawała się być utkana z tego samego materiału, co woda w rzece, niczym lawa kipiąca i wrząca w szaleńczym pożądaniu nadchodzącej ulewy.
Krok za krokiem bezszelestnie podążała za zwierzęciem, a pośród niej o miękką ziemię zabębniły pierwsze krople. Kot nagle stanął, odwrócił drobną główkę, by spojrzeć za siebie. Szła za nim. W głąb jego świata, w głąb swej psychozy, w głąb ich nocy. Po krótkiej chwili zniknęli, zlewając się w ciemności niknącego w burzy brzegu. Koty od kobiet różnią się ponoć jedną rzeczą. Tym, że mają dziewięć żyć.
Michał Erazmus
Motto: „Na nocnym stoliku stała szklanka z wodą. Podniósł ją. - Większość znanych mi kobiet przypomina tę szklankę wody. Ty jesteś morzem.”
Białe Jabłka, Jonathan Carroll
Z oddali dochodziła do nich, przytłumiona gęstniejącą mgłą, miejska gra świateł. Co rusz kolejny przejeżdżający samochód pozostawiał za sobą rozmytą chmurę warkotów, trzasków, huków. Z dołu słychać było szum niespokojnych fal, obijających się o skały łapczywie wychylające ciekawskie łby.
Marek stał oparty łokciami o chybotliwą barierkę i przypatrywał się jak Magda pakuje czarnego kota do starego, wyświechtanego worka. Kucała tuż przy krawężniku i cicho coś szeptała przestraszonemu zwierzęciu do ucha, głaszcząc go i żegnając, a posępny wiatr rozrzucał czerwoną burzę jej włosów.
- Jesteś pojebana! – krzyknął wyjmując z pomiętej paczki ostatniego swego papierosa, po czym zrezygnowanym ruchem wyrzucił go za siebie, by tam rzeka porwała bibułkę i tytoń w stronę morza, objąwszy je najpierw w zachłannym uścisku. Ponurym wzrokiem zmierzył smukłe, zgrabne nogi i przekląwszy w myślach długość spódniczki, pomyślał, że pozory to jednak wspaniała zabawa dla twardzieli. Doskonale wiedział, dlaczego znów tu z nią przyszedł.
- Ja?
- Normalni ludzie w piątki upijają się i pieprzą w klubach.
- Ty nie rozumiesz.
- Czego? – Krzyknął zdenerwowany, po czym wskazał na szamoczący się worek, który właśnie obwiązywała sznurkiem. – Tego?
- To tylko stylistyczne następstwo.
- Co?
- To przez niego wszystko się wydarzyło. Wszystko. – Z gracją podniosła się i wraz z szamoczącym się zawiniątkiem stanęła przed nim w wyzywającym rozkroku. – Nie rozumiesz, prawda? Ciągle tylko głupio gapisz się na mnie. Ja już nie mogłam znieść widoku tego futrzaka! Wszystko mi przypominał! Jak dzięki niemu się zaczęło i jak przez niego się skończyło. Wiesz, co to znaczy patrzeć na swojego kata? Dzień w dzień. A z każdym kolejnym nienawidzić go bardziej. Wszędzie widziałam tylko tego samego czarnego... – Krzyczała, a wiatr wraz ze słowami porywał kolejne jej łzy.
- Kurwa, nie wierzę, że znów tu z tobą jestem. – Zrezygnowany Marek obrócił się i ruszył w stronę miasta, a zawiedziona Magda spojrzała tylko na jego silne plecy i podeszła do barierki z ruszającym się w rękach workiem. Zwierzę w środku uspokoiło się już, pogodziło z losem, o ile w ogóle to możliwe w takich przypadkach.
- Panta rhei – smutno powiedziała, przyglądając się chwilę później wzburzonej rzece. Przez kilka sekund wychylała się nad barierką starego mostu w komicznej, przerażającej pozie.
- To jest choroba – krzyknął Marek. – Czarne koty zamiast białych myszek – skwitował głośno, obróciwszy się do niej. I szedł tak, nic nie zważając na chodniki, krawężniki, ulicę.
Magda znów spojrzała na Marka, na sylwetkę kroczącą tyłem wprost na czarnego kota przechodzącego dokładnie między nim a rozpędzonymi światłami, przerażonymi ślepiami ciężarówki.
I znów to dziwne, nieokreślone wrażenie, że pamięta tę scenę, to, co zaraz miało się wydarzyć, ile kolejnych bezsennych nocy na nią czeka. Najpierw telefon kierowcy ciężarówki, jego bełkot i trzęsąca się dłoń. Potem światła policyjne i migoczące na niebiesko, upiornie poskręcane ciało, leżące na chodniku wśród tłumu gapiów, ostatniej widowni Marka. A z boku, tak dobrze jej znany, przemykający bezszelestnie cień kota o zielonym, bezdusznym spojrzeniu.
Déjà vu– tak to niektórzy nazywają. Magda jednak doskonale wiedziała, że nie jest to anomalia w jej mózgu, zabłąkany impuls nerwowy. Przyzwyczaiła się już do nieszczęść, zaznajomiła się z nimi i nauczyła przyjmować bez zbędnego zdziwienia. To jest jak gra, zaśmiała się w duchu, dużo logiczniejsza niż ta życiem zwana.
Żałowała jedynie, że nie pożegnała się z Markiem. Nie chciała, by odchodził bez „do widzenia”, bez uścisku dłoni, pocałunku. Powiedziała mu kiedyś, że filozofia to cel, ku jakiemu się zmierza i choć czuła, że dotyka właśnie sensu tej naiwnej formułki, nie mogła określić ani faktury, ani materiału. Nic – tyle czuła. Tylko.
Zniknął gdzieś księżyc, wzmagał się wiatr. W ciężkim powietrzu, zdawać by się mogło od lęków, emocji i szeptów, wyczuwało się nadchodzącą ulewę, jedyną wyrozumiałą kochankę ziemi, która zawsze gotowa jest zmyć ślady krwi. W bezkształtnej masie tłumu na moście, w szarym cieście głów twarz Magdy wyraźnie się odcinała i nie pasowała, choć może było na odwrót…
Czarny kot o zielonym, bezdusznym wzroku, przystanąwszy pod ciężarówką, spokojnie przyglądał się Magdzie. Ta, lekko zacisnąwszy piąstki, obserwowała rzekę i wodę, wydawać by się mogło, gotującą się tuż za barierką. Zupełnie jakby wypatrywała czegoś za horyzontem, wyczekiwała gości, jednak bez śladu napięcia lub niepewności na lekko zaróżowionej, tak delikatnej twarzyczce, tylko od czasu do czasu błędnym wzrokiem omiótłszy smutną scenę na moście. Nie wyglądała na zagubioną, a gdy tylko dostrzegła przemykający cień kota, na bruku ze zdwojoną siłą zastukały wysokie jej obcasy.
Po raz kolejny tamtego dnia przechyliła się przez barierkę. Zielonym brzegiem nieśpiesznie spacerowało czarne zwierzę, a w oddali bezgłośnie zamrugał do niej pierwszy błysk nadchodzącej burzy. Huk pioruna zrównał się z uderzeniem przyśpieszającego serca. Gdy po chwili znalazła się na dole, do jej płuc zaczęła wdzierać się wszechogarniająca wilgoć rzeki, bez zastanowienia zdjęła buty i poczuła pod bosymi stopami miękką trawę, soczystą, nabrzmiałą sokami – farbami – pozostawiającymi na skórze ślady, magiczne tatuaże.
Czerwone włosy opadały jej na ramiona, drobnymi płomykami kreśliły falujący od wiatru wzór na czole, a czarna spódniczka wydawała się być utkana z tego samego materiału, co woda w rzece, niczym lawa kipiąca i wrząca w szaleńczym pożądaniu nadchodzącej ulewy.
Krok za krokiem bezszelestnie podążała za zwierzęciem, a pośród niej o miękką ziemię zabębniły pierwsze krople. Kot nagle stanął, odwrócił drobną główkę, by spojrzeć za siebie. Szła za nim. W głąb jego świata, w głąb swej psychozy, w głąb ich nocy. Po krótkiej chwili zniknęli, zlewając się w ciemności niknącego w burzy brzegu. Koty od kobiet różnią się ponoć jedną rzeczą. Tym, że mają dziewięć żyć.
Michał Erazmus