Via Appia - Forum

Pełna wersja: Sen Naćpanego Dresa [cz.1]
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
***UWAGA! TEKST ZAWIERA WULGARYZMY!***


PAWEŁ JÓŹWIAK
SEN NAĆPANEGO DRESA

(czyli pseudo-parodia "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" Doroty Masłowskiej)



Próżny bełkot przypominający tłumaczenie się
(lub, jak kto woli, WSTĘP)

Zdarza Ci się czasem opowiadać dowcipy, z których nikt się nie śmieje? A zażenowani rozmówcy patrzą na Ciebie jak na kretyna? Nie masz tak? Cóż, mnie się to zdarza częściej niż sny erotyczne z Pamelą Anderson w roli odpychaczki do zlewu... O, widzisz? Właśnie o tym mówię! Tak, tak, lepszych dowcipów w tej książce nie znajdziesz, więc lepiej wyrzuć ją do tego samego śmietnika, z którego ją wyciągnąłeś, brudasie. Chyba, że należysz do tej wąskiej grupy ludzi o tolerancyjnym podejściu do literatury i specyficznym (spaczonym?) poczuciu humoru.
A tak na poważnie, to ja na serio zdaję sobie sprawę, z jakim odbiorem spotka się owe „dzieło”. Już teraz wiem, że podzielę czytelników na trzy grupy: miłośników absurdalnego humoru, „tych-których-takie-cuś-nie-śmieszy” i… debili – tak jak to uprzednio zrobiła moja wielka muza, pani Dorota Masłowska, laureatka nagrody Nike (nie wszyscy o tym pamiętają). Jeśli więc uważasz jej powieść za kompletny szajs, to szkoda Twojego cennego czasu na poznanie tego, co ja mam do powiedzenia w tym temacie. Natomiast, jeśli jeszcze nie czytałeś… to zapraszam. Tylko nie spadnij z krzesła (nie ważne – z rozbawienia, czy rozczarowania). I pamiętaj: żarty nie zawsze muszą być uniwersalne (śmieszące wszystkich, jeśli nie znasz tego słowa) i należy podchodzić do nich z dystansem, gdyż czasem z dystansu widzi się więcej…
Uprzedzam tylko, że wydarzenia w opowiadaniu nie miały być realistyczne, tylko abstrakcyjne, wręcz absurdalne. Chaos, burdel, rozpierducha. Karykatura polskiego marginesu społecznego. Świat w oczach ludzi, których przecież spotykamy na co dzień, a wiemy o nich tylko tyle, że okradają przechodniów, wszczynają bójki na ulicach, słuchają disco-polo i wreszcie – ich znakiem firmowym są trzy paski na dresie (bywa, że jest ich cztery, ale wtedy to nie jest dres, tylko jakaś wiejska podróba).
Bawcie się dobrze (sorry za tę próżność, przecież dziewięćdziesięciu procentom z Was opowiadanie się nie spodoba… Ale życzyć dobrej zabawy chyba nikt mi nie zabroni) i błagam, nie zastanawiajcie się, jaką traumę musiałem przejść w dzieciństwie, że piszę takie rzeczy, bo dzieciństwo nie ma z tym nic wspólnego. Tu chodzi wyłącznie o iloraz inteligencji, a mój – nie oszukujmy się – już od dawna stoi na poziomie TWCSZ .
Aha, jeszcze jedno: nie obrażę się, jeżeli po lekturze tego opowiadania powiesz mi: „Kolego, to chyba jakiś popieprzony żart!”. Synek, nawet nie wiesz, jaką ja poczuję wtedy dumę. Dlaczego? Bo mission compled, kurwa…

WITAMY W UMYŚLE DRESA!



________________
*Tyle Wie, Co Se Zje.





***********

Najpierw, to ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości. Przechylając się przez ladę. Jej krzywe cyce majtają mi przed ryjem, całkowicie rozpraszając moją uwagę. To którą chcę pierw zobaczyć. Ja mówię, że większą. To znaczy pierwszą – szybko się poprawiam. Bo tak naprawdę, to ona nie powiedziała zobaczyć, tylko usłyszeć i miała na myśli te wiadomości, a nie swoje piersi. I wtedy ona mówi, że na wiosce jest podobno wojna rusko-polska pod flagą czerwoną z białym kółkiem i takim krzyżykiem w środku. To ja mówię, że to hitlerowska flaga jest, że widziałem na filmie „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”. A ona, że chyba jo.
Wkurwia mnie lekko, bo ona jak do mnie mówi, to żuje kawałek prezerwatywy, co ją rok temu znalazła w kiblu i z którą się teraz nie rozstaje, niczym ten wierny pies. I wydaje przy tym takie wkurwiające odgłosy. Ale staram się jej tego nie mówić, bo mogłaby mi nie powiedzieć drugiej wiadomości, która być może okaże się cenniejsza.
To mówię jej wtedy, żeby drugą powiedziała. To ona mówi, że Magda robi teraz na dworcu. To ja mówię, że skąd wie, a ona, że słyszała. Z letka się podkurwiam, bo Magda, kurwa jego mać, wszystko można by o niej powiedzieć, ale żeby dawała dupy Ruskom spod dworca? Przecież ona tam na tym dworcu zarobi mniej, niż te kurwy, co stoją pod lasem – bo przecież wiadomym jest wszem i wobec, że Ruscy to żydzi. W najzboczenniejszych snach nie pomyślałbym, że moja dupa może sprzedać się im za parę groszy. Co za suka, myślę. Przeżyłem z nią niemało romantycznych chwil, chodziliśmy do zoo, na basen, raz nawet byliśmy w kinie na Szreku… Pamiętam, jak spędzałem z nią każdy ranek. Nie ma to jak „Domowe przedszkole” oglądane na spidzie! W szybkim tempie znaczy, bo Magda nagrywała i wtedy przewijaliśmy na podglądzie i tak śmiesznie ludziki gadali… No śmiechu było co nie miara. A najlepiej, to jak od tyłu puściliśmy i tak śmiesznie chodzili w tył i śpiewali: „elodreip-aj, elodreip-aj, elokzsdezrp ewomod!”, jakoś tak. I przez te wszystkie wspólnie spędzone lata Magda ani razu nie dała mi dupy. A teraz, widać, szmalcu jej zbrakło, to dla ruskich cweli wystawia bochny. I jeszcze zamiast prosto w ryło dać mi cynk, to mówi mi to przez tę jebniętą narkomankę Arletę, co to też od Ruskich żebrze o towar.
Arleta wyciąga spod lady paczkę kupionych od Rusków szlugów „Supertanich”. Pewnie dewota je z samej pizdy wyciągnęła. Bierze jednego fajka i bez cienia obrzydliwości wkłada go sobie do ust. Ja już prawie rzygam, bo jak wiadomo – wszystko, co ruskie, z gówna jest robione. I wtedy ona wyciąga drugą fajkę i bezczelnie mówi: papieroska? To ja już się do reszty wkurwiam, bo jakieś granice bezczelności muszą być.
Weź spierdalaj, Arleta – mówię jej dość dosadnie.
Ej, ej – mówi barman Kazimierz, patrząc w moją stronę i zaciskając zęby, jakby miał zatwardzenie. Czyści kufel piwa, zapewne też ruski, bo wszystko w tym pieprzonym barze musi być ruskie, skoro dziennie odwiedza go nieziemska ilość czterech klientów – w tym trzy razy ja i raz Lewy, co to przychodzi czasem do Arlety, podupczyć na zapleczu. A ten piździwons Kazik dalej wlepia we mnie te swoje gały i mówi: Uważaj se, jo?
A ja mówię: Jakiś problem, kurwa? I myślę sobie, że jakiś pizdogłowy pindol nie będzie mi tu wyjeżdżał na „ty”, jak jakiemuś smarkowi. A ku mojemu większemu wkurwieniu, spostrzegam, że Kazimierz pali naraz cztery szlugi, a przed nim na ladzie leży pusta paczka z napisem ,,Supertanie”. Wkurwienie sięga zenitu, więc biorę go za szmaty, stawiam na środku i mówię: No chodź kurwa, chodź na solo. To on tak stoi przede mną, jakby miał w gaciach nasrane. Stoi i się gapi. Dobija mnie ten jego spiździały wzrok, co też podkasuję rękawy, poprawiam bryczesy i do boju...

***
Budzę się na jakimś łóżku. Kurwa, nic nie pamiętam. Rozglądam się dookoła i widzę jasność. A w niej okna, szafki, kroplówka… Szpital. Czy raczej miejsce do przechowywania upośledzonych psychicznie bądź fizycznie ludzi.
Tylko czemu nie mogę się ruszyć?
Koło mnie siedzi jakieś włochate zwierze. Siedzi na stołku, jak człowiek, i gapi się na mnie. To ja już się letko podkurwiam, bo nie lubię jak się ktoś na mnie gapi. I wtedy zwierze wkłada włochatą mackę do słoika, wyciąga z niego coś, co przypomina kupę i próbuje mi to wsadzić do ryja. I wydaje przy tym takie dziwne odgłosy: żrr, żrr, żrrrr...
Wchodzi łysawy koleś w białym kitlu i mówi do zwierzęcia: Pani Magdo, koniec widzenia. Do widzenia.
A zwierzak wtedy mówi ludzkim głosem taki tekst: Już, już, tylko skończę go karmić – i zwraca się do mnie – Żryj. Żryj, Andrzej, żryj. No żryyyj!
Lekarz na to wyraźnie zdziwiony: Zaraz, a co pani mu daje? Czy to... czy to nie Bobo Frut?
Owszem – odpowiada zwierze nazwane Magdą i dalej próbuje włożyć mi tę papkę do ust.
Jakie to słodkie – odpowiada doktor uśmiechając się. I mówi jeszcze: Tylko proszę się pośpieszyć; i wychodzi.
Ja, już dosyć podkurwiony, próbuję zwiększyć ostrość. Ostrość plisss – mówię, ale to nic nie daje. Patrzę na zwierze, próbując ostatniej deski ratunku.
Zooooomm...
I to o dziwo, dosyć pomaga, bo obraz wyraźnie się zwyraźnia i nagle zwierze zamienia się w prawdziwą Magdę. Co jest kurwa? – myślę sobie. Może ortopredator tego szpitala zatrudnił Magdę jako zwierzątko rozweselające pacjentów? Chodzi taka małpa od łóżka do łóżka, we włochatej łapie trzyma słoiczek na odchody, które ukradkiem podkrada pacjentom, a później zjada. A jak już się nażre, to innym daje posmakować, czy dobre. Tak jak mi chciała. Co za pinda. Dobrze, że nie ze mną te numery. Tylko jak, do cholery, nauczyła się zmieniać postać – zastanawiam się, a kiedy nie mogę wpaść na nic sensownego zadaję jej to pytanie na głos: Jak ty się zmieniłaś w tę małpę?
Ona chyba nie rozumie pytania, bo tylko spluwa mi w oko i mówi: Hary Poter, kurwa mać. Hary Potera czytałam – i nagle ni stąd, ni zowąd, zmienia temat: A teraz wstawaj, Słaby, dość tych gierek. No nie patrz tak na mnie. Dalej, kurwa. Idziemy.
Ja nie reaguję. I to bynajmniej nie z własnej woli, tylko tych jebniętych lekarzy, co mnie związali i nafaszerowali jakimś świństwem, ruskim zapewne. A może to jest ruski szpital? Magda zdaje się nie zauważać mojego skrępowania, bo mówi tak, zniżając głos: słuchaj, jak zaraz nie wyjdziemy, to przyjdzie ordynator.
Ja nic.
Szybciutko – mówi ona. – Nie ociągaj się... Oj Andrzej, no! Spieszę się na dworzec.
Tak myślałem – pomyślałem. Ruskie pedzie już czekają. Już płaczą, bo ich małpiszon się dziś nie zjawi. Będą musieli zadowolić się swoimi własnymi genetycznie zmodyfikowanymi, pierdolniętymi w mózg kurwami. Kurwami z AIDS. Kurwami z HIV-em. Z ADHD nawet. I to takim ruskim dziwkom najpierw trza dłutem oraz młotkiem pizdę rozorać, później całą butlą oleju silnikowego Elf nasmarować – poślizg musi być – i wtedy tylko założyć naraz trzy gumy dla bezpieczeństwa – oczywiście pod viagrę, bo wiadomo, na takiego ogra ci nie stanie – i gotowe! Vuala! Ruska kurwa gotowa do użytku.
To myśląc, próbuję przypomnieć sobie, co ja tu w ogóle robię. Mówię więc do Magdy: Magda. Magda, kurwa. Albo mi zaraz powiesz, co tu się dzieje albo Ruski będą mylić twoją twarz z twoją dupą, szmato!
A ona się uśmiecha. Chyba już wie, że jestem uziemiony i teraz nie mogę jej nic zrobić. Mówi: a może tobie się myli? Może tobie się myli moja twarz z moją dupą, Andrzej? Po czym wchodzi na łóżko i siada na mnie. Dupą do mnie. Spostrzegam, że nie ma majtek. Albo je zdjęła teraz, albo w ogóle bez nich chodzi. Przez mózg przelatuje mi myśl, że muszę w tym momencie robić niezłego zeza, bo jej rów tylni zasłania mi niemal cały widok. I wtedy Magda łapie się za pośladki, potrząsając nimi – że niby mówią do mnie – i mówi: cześć. To ja, Magda. Pamiętasz mnie jeszcze? No, Andrzej, pamiętasz mnie? Nie? Przypomnij sobie. Ach, no tak. Kiedyś wyglądałam inaczej. Zanim mnie pobiłeś, pamiętasz? Miałam śliczną, roześmianą buzię, duże niebieskie oczka i blond włosy. Pamiętasz? Wyrwałeś mi te włosy. Wyrwałeś i zjadłeś. Tak, Andrzej, taki byłeś głodny! Głodny i wkurwiony!
I po tym, jak ona to mówi, to zapada cisza. Ale na krótko, bo za chwilę rozlega się stękanie i Magda puszcze na mnie obfitego bąka. Zastanawiam się, które z nas jest bardziej nakoksowane, bardziej pierdolnięte. Magda schodzi ze mnie z satysfakcją na twarzy, jakby chciała powiedzieć: ,,I co, miło ci było?” A wtedy ja, z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania mówię jej, że jest jebnięta, a ona, że wie. I wtedy milczymy chwilę. I po tej chwili ja ponawiam swoje pytanie, co je zadałem wcześniej. Tyle, że tym razem mówię to grzeczniej. Kto wie, co taka nieobliczalna idiotka jak Magda zrobiłaby tym razem?
I wtedy Magda odpowiada mi coś, że była bójka w barze, że jej tam nie było, ale wie od Arlety. Pomiędzy mną, a barmanem. To ja już się letko przestraszam, bo nic nie pamiętam z tamtego wieczoru.
A Kazik? – pytam nagle. – Kazik cały?
Magda się śmieje i mówi, że jo, że z tego co wie, to Kazik mi sprzedał tylko jednego liścia na twarz, a ja taki naspidowany byłem, że zacząłem biegać w kółko, wrzeszcząc: ,,Wyżera mi twarz! Wyżera mi twarz!”. I dodaje: W końcu nie bez powodu nazywają cię Słaby.
Ja pierdolę – mówię i bezskutecznie próbuję wstać. Kto wie, czy ten pierdolnięty ortowibrator nie zadzwonił po suki. Mówię Magdzie, że musimy spierdalać. Już całkiem zapomniałem o jej nowej „pracy”, o tym, że się puszcza, że prawdopodobnie nic już do mnie nie czuje. Choć z drugiej strony, może coś tam jeszcze czuje, skoro przylazła tu sama, zapewne po telefonie Arety. A może to tylko poczucie głupiego obowiązku?
Magda patrzy ukradkiem, czy nikt nie idzie i zajebuje cukierki z szafki. Chyba jej do końca odjebało – myślę, ale siedzę cicho. I znowu pojawia się wizja wielkiej włochatej małpy wpierdalajacej gówno. Szybko jednak tę wizję odtrącam. Gdy Małpa, czy raczej Magda, już się nażarła, to odłącza ode mnie te wszystkie kroplówki, kabelki. Już chcę jej mówić: ,,Pośpiesz się, kurwa”, kiedy ona bierze dwa kabelki, mówi: Patrz; i przykłada je sobie do głowy, po czym wystawiając język udaje, że ją prąd pieści. No pojebało dziewczynę do reszty. Ale cóż, nic pan nie poradzisz – głupota jest tkwi w każdym, tyle, że nie każdy potrafi się na tyle wyluzować, by pozwolić jej wypłynąć.
Zbieram wszystkie siły i z trudem wstaję. Biorę Magdę pod pachę i razem uciekamy przez szpital. Jak w jakimś filmie sensacyjnym, normalnie. Magda się szarpie, bełkocze coś niezrozumiale pod moją pachą: Mmgbszz szę czsm umć! Ja krzyczę: Co?! A on się rozluźnia i mówi: Mógłbyś się czasem umyć! Albo chociaż używać jakiegoś perspirantu! Ja coś mruczę, że jak już będziemy na miejscu, to kupię cały wór. A ona się wtedy pyta, dokąd biegniemy. To ja zastanawiam się chwilę, bo to dobre pytanie jest i odpowiadam, że do mnie. I się uśmiecham, bo to jest super opcja. I może jakieś ruchanko wpadnie.

***

Jesteśmy na miejscu o mało nie obrzygani przez moją krztusząca się sukę Marysię. Kładę Magdę do wyra, czekam, aż zaśnie, co o dziwo się udaje, mimo, iż jest naspidowana jak sto fajek. Sam też miałem niezłą pizdę, ale już powoli dochodzę do siebie. Idę do dużego pokoju i włączam telewizor. Leci „Jaka to melodia?”. Gówno. Cyk. „M jak miłość”. Cyk. „Malanowski i partnerzy”. Cyk. „Pogoda”. Cyk i telewizor zgaszony. Błyskawiczna obczajka ,,co-jest-grane” zakończona pomyślnie. Wniosek: gówno, gówno, gówno.
Myślę sobie wtedy tak: Czy Polacy naprawdę nie potrafią nakręcić dobrego filmu? Tylko muszą w kółko, do znudzenia, do porzygania się, robić te same, identyczne komedie romantyczne? Albo beznadziejne, skopiowane od Amerykańców seriale? Takie „M jak miłość”. Co to w ogóle jest? Nie, żebym jakoś regularnie oglądał, ale przecież już na pierwszy rzut oka widać, że gówno, no nie? W kółko się kłócą, kochają, zdradzają, przepraszają… Rzygać się chce. A i nawet i filmy kryminalne ssą u nas pałę. Beznadziejne aktorstwo, kompletny brak realizmu i głębszego sensu. A najlepsze filmy, jak wiadomo, opowiadają o życiu. Wystarczyłoby nos za okno wystawić i już mamy gotowy scenariusz. Janik dostał podwyżkę, teraz z kopania rowów może wyżywić całą rodzinę. Nie musi brać zasiłku. Ale co? Pracował, pracował no i przepracował. Przyszedł do pracy najebany jak automat, to go zwolnili. Albo Przybyszewski, ten to ma, kurwa, najebane we łbie. Poszedł na imprę, poszalał trochę, popił. Bez spida pewnie też się nie obeszło… No i wyrwał taką jedną pannę, chodził z nią tydzień, miesiąc, rok, dwa lata, cztery, osiem... Z panną z dyskoteki. I nagle ta go zostawiła. Bez powodu, od tak. I wszystko dobrze pomiędzy nimi było, poza tym, że pomiatała nim jak chciała, a chłopak głupi, to też na każde kiwnięcie leciał jej podcierać tyłek. To są prawdziwe historie z życia. Takich tu u nas pełno na wiosce. Ja to bym mógł takie historie normalnie za kasę pisać. Scenariusze, znaczy się. Do Holiłuda. Normalnie, płacą mi dniówkę, a ja im dziennie ze dwadzieścia pomysłów na filmy daję. I kaska leci. I to nie na byle jakie filmy. Na filmy, z których każden jeden to pierdolony hit na skalę światową, bo pokazuje polskie realia, ukazuje Polskę taką, jaką jest. A najlepiej to by Polacy mogli w końcu nakręcić, taki pierwszy, prawdziwy film dresiarski. O tej subkulturze. Mojej poniekąd. To by był dopiero hicior! Ja to widzę tak: jakiś trochę mułowaty kolo – do tej roli Borys Szyc najlepiej – wiecznie na spidzie zalicza panny. Kolejno, jedna po drugiej. A pierwszą z nich to by była taka panna, jak Magda. Albo jak była laska Kowala. Ale szybko by z nią zerwał. Taka panna, co to się puszcza na prawo i lewo, a jak jej hajsu zbraknie, to wraca do swojego bohatera. Do swojego wyrzywiciela. Naiwnego chłopnisia, którego wykorzystuje. Który jej siedzi pod pantoflem. Któremu raz mówi, że go kocha, a raz, że nienawidzi. Raz, że, niech ją wyrucha, a raz, żeby spierdalał. Który ją będzie wspierał, robił jej śniadania, przynosił spida do łóżka. No może nie będzie całkiem taka, jak moja Magda, bo moja, że tak powiem, zna swoje miejsce. Jest lojalna wobec swojego pana – czyli mnie. A te kłótnie, co czasem są między nami, to tylko takie tymczasowe sprzeczki, nie na poważnie. Nigdy nie gniewałem się na nią dłużej, niż jeden dzień.
Siedzę tak sobie na kanapie myśląc i mnie i o Magdzie, że fajnie, że mam taką dziewczynę. I że fajnie, że do mnie przyszła. Do szpitala znaczy. I gdy tak próbuję myśleć, to coś mi przeszkadza. Coś zakłóca moje naukowo-życiowe rozważania. Podkurwiam się, bo to Marysia, mój zasyfiały, ślepy, kulawy i „chuj-wie-co-jeszcze” pies czegoś chce. Letko podkurwiony wyglądam przez okno. Marysia ujada jak pojebana. To ja wracam do kuchni, zaglądam do lodówki – pustej jak Rusek po sraniu – i nie znajduję w niej nic sensownego, co bym mógł jej dać do żarcia. Pomidory, ser, boczek kiełbasa śląska, kiełbasa podwawelska, bobofruty – to chyba Magda naznosiła – kiełbasa krakowska, kiełbasa podlaska i szynka. Ale tego typu produktów to jej raczej nie dam, co to, to nie. Jak mówił Jezus: „Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom, a rzucić psom”. Zamykam więc lodówkę i sprawdzam teraz w szafkach. Nic, na co sam nie miałbym ochoty, albo za co starsza by mnie nie zabiła, że daje psu. Rozglądam się po kuchni. Misa z jabłkami, puste paczki po ryżu, jakiś pedalski proszek do prania ,,Pedigree” i zero psiego żarcia. Co to za dom, do chuja wafla, żeby w nim nie było żarcia dla psów?! Chwila. No tak – wafle! Suche. Stare. W barku. Biegnę czym prędzej do dużego pokoju, potrącając paczkę ,,Pedigree”. Wysypują się z niej jakieś chrupki.
No jo, kurwa, wiedziałem! – mój bracki wpierdala płatki dla dzieci. Dlatego taki wysoki. A mi ściemniał jebaniec, że jakieś płyny wpierdalał, jakieś koksy. Że mu we wzrost poszedło. Osiem witamin plus żelazo, kurwa. Zalecana dawka dziennego spożycia. Ja pieprzę, co za zjeb. Przecież więcej witamin niż to gówno to już ma chyba… gówno.
Stoję przy barku, szukając klucza. Nie ma. Kurwa, gdzie on może być? Sprawdzam po kolei wszystkie dzbanki, szklanki, dziury, pod poduszkami nawet. No nie ma. Przepadł jak ślepa wsza w nieogolonej piździe. I czym ja teraz otworzę?
A ta suka drze papę i ani myśli przestać. Zamknij, kurwa, ryj! – krzyczę, ale wątpię by coś z tego zrozumiała. Siadam zrezygnowany na kanapie. I tak się gapię w ten barek, barek mojej starszej. Przechowuje w nim, prócz zwykłych Bolsów i Absolwentów, najwykwintniejsze napoje świata: między innymi Platona, Arizonę, Kosmos i prawdziwy rarytas: winiacz owocowy Menello Bianco, dzisiaj znany jedynie z fotografii. Stara nabyła go sprzedając jakiemuś staremu kolekcjonerowi dorobek swojego życia – fiata 126p i kolekcję kapsli. Dziadyga był już nieźle pomarszczony, a nie miał nikogo, komu mógłby winiacza zapisać w spadku. I wtedy na jego drodze pojawiła się moja stara, fundując mu rzeczy warte pewnie mniej niż dwieście zeta, w zamian za bezcenną butelkę Menello Bianco, którą po jego śmierci i tak przejęłoby jakieś muzeum. I myślę, że zrobiła wykurwiście dobry interes, bo Menello jest dziś winem-vipem, winem wyjątkowym, zaginionym w akcji. Poszukiwanym przez policję, FBI, CSI, CIA i chuj wie co jeszcze. Gdy byłem smarkaczem, dziadek opowiadał mi o nim mnóstwo cudownych legend, że tylko wybraniec jest w stanie wyjąć korek, że ,,nigdy ci go nie ubyje, kto wypije – wiecznie żyje...” i różne takie.
Nie mniej jednak oprócz znaczenia legendarnego Menello ma jeszcze wielkie znaczenie historyczno-religijne. Większe nawet niż święty Graal. Czasem seryjnie martwię się, że mogą tu wtargnąć kolesie w zbrojach z czerwonym krzyżem i od tak zgarnąć mamusię. Że będą jej grozić, przystawiać miecz do skroni. Oddawaj Menello! – będą wrzeszczeć. A starsza nic, da się zabić, ale przed śmiercią spojrzy jeszcze w moje oczy i powie: „Nie mów im synku. Nie dawaj im klucza do barku.” Oni wtedy puszczą ją i zabiorą się za mnie. Będą mnie torturować, gwałcić, wkładać miecze w dupę. A ja, wyjebany na śmierć, choćbym tego tylko pragnął, nie będę mógł im powiedzieć, gdzie jest ten pierdolony klucz. Oni wtedy zaczną mi pierdolić, jakie to wino ma dla nich znaczenie. „To obecnie najpilniej strzeżona tajemnica na świecie” – powiedzą. – „Wielu śmiałków oddało życie, żeby ją poznać. Więc uważaj teraz Andrzej. A jak się rozprujesz na mieście, to my rozprujemy ciebie, panietna? To teraz słuchaj. Dwa tysiące lat temu, na pewnym weselu zabrakło wina. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że był tam kto? Nie, Andrzej, nie diler lewych alkoholi. Sam Jezus Chrystus tam był, wyobrażasz to sobie, Andrzej? Był i uczynił cud. Przez wielu obywateli twojego kraju uznawany za największy cud w historii – przemienił wodę w wino. W Menello Bianco – najwykwintniejszy napój na świecie. Menello przez setki lat przekazywane było z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna. Dziś jednak została już tylko jedna butelka. Ta butelka znajduje się w twoim barku. Więc. Z łaski. Swojej. Daj. Nam. Ten. Klucz! Ja krzyknę po raz setny: „Nie mam, kurwa! Nie mam tego pierdolonego klucza. Nie wiem gdzie on jest, do chuja, szukajcie”. A oni będą szukać. I znajdą. Mam tylko nadzieje, że ze starszą będziemy jeszcze dość żywi, żeby zobaczyć jak oni potykają się o próg, wyjebują i tłuczą ostatnią na świecie butelkę Menello Bianco, Bożego Wina.
Oczywiście pragnę zapobiec takiej sytuacji. Powtarzam starszej już od dawna, że winiacza trzeba opylić, wziąć kasę i spierdalać na Bahamy. Ona jednak uparła się, że jeszcze parę stuleci i moich praprawnuków będzie stać na kupno Bahamów. Kretynka. Co mnie obchodzą jakieś moje praprawnuki, skoro i tak ich nigdy nie będę miał, bo na starość potrzebny jest spokój, a nie jakieś zasmarkane bachory pałętające się pod spróchniałymi nogami i piszczące tymi swoimi cienkimi głosikami: „Dziadzia, lącki ci się tsęsą. Dziadzia, cemu ci się lącki tsęsą? Dziadzia to się chyba za dużo spida w młodości nawpierdalał!”
Mijają minuty, a ja zastanawiam się, gdzie ona mogła wsadzić ten pierdolony klucz. I co ja tak właściwie chciałem wyciągnąć z tego barku? Aaa, jebać to. Pójdę lepiej sprawdzić co z Magdą.
Wchodzę do pokoju, a tu niespodzianka – ona wychodzi. Ubrana od stóp do głów, poprawia spodenki, bluzeczkę, cycuszki i mówi: No to na razie, Andrzej.
A ruch… an… ko…? – mruczę. Ona nie dosłyszała chyba. No i dobrze. Chociaż może niedobrze. Ja tu się dla niej staram, kładę ją spać, żeby sobie odpoczęła, wróciła po spidzie na Ziemię, a ona mi tu tylko „Na razie, Andrzej” i nawet buzi nie da. Podkurwiam się. Magda – mówię jej. – Jesteś moją dziewczyną czy nie? Kochamy się czy nie? Będziemy się ruchać, czy nie?!
A ona: Z czym ty mi tu wyjeżdżasz, Słaby? Spójrz na siebie. Jak ty wyglądasz, jak półdupek zza krzaka. Weź się ogarnij, umyj, uczesz...
Jestem łysy – wtrącam.
…No to umyj głowę, popachnij tym swoim perfumem z porzeczek... I wtedy dopiero możesz mi takie propozycje składać.


KONIEC CZĘŚCI I.
Będę wdzięczny za wszelkie rady, poprawki, sugestie i szeroko pojmowaną krytykę w komentarzach. Dzięki, że wytrwaliście do tego miejsca.
Muszę przyznać, że sam pomysł sparodiowania tak absurdalnej i dziwnej powieści wydawał mi się cholernie głupi i nielogiczny. Mimo wszystko przebrnąłem przez cały tekst i nie uważam ten czas za stracony.
Kilka uwag:
- Wydajesz się być człowiekiem stosunkowo inteligentnym, dlatego nie sądzę by wyrażenie "letko", było zamierzone, ale chcę się tylko upewnić Tongue.
- "młotkiem pizdę rozorać, później całą butlą oleju silnikowego Elf nasmarować – poślizg musi być – i wtedy tylko założyć naraz trzy gumy dla bezpieczeństwa – oczywiście pod viagrę, bo wiadomo, na takiego ogra ci nie stanie – i gotowe! Vuala! Ruska kurwa gotowa do użytku". Ten fragment jest średnio smaczny, rozumiem założenia, ale mnie on osobiście obrzydza.
- "W końcu nie bez powodu nazywają cię Słaby". Tu padłem Big Grin Dresiarz Słaby podbił by polskie osiedla.
- Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się tak dogłębnej i głębokiej analizy polskiej kinematografii: "Myślę sobie wtedy tak: Czy Polacy naprawdę nie potrafią nakręcić dobrego filmu? Tylko muszą w kółko, do znudzenia, do porzygania się, robić te same, identyczne komedie romantyczne? Albo beznadziejne, skopiowane od Amerykańców seriale? Takie „M jak miłość”. Co to w ogóle jest? Nie, żebym jakoś regularnie oglądał, ale przecież już na pierwszy rzut oka widać, że gówno, no nie? W kółko się kłócą, kochają, zdradzają, przepraszają… Rzygać się chce. A i nawet i filmy kryminalne ssą u nas pałę. Beznadziejne aktorstwo, kompletny brak realizmu i głębszego sensu. A najlepsze filmy, jak wiadomo, opowiadają o życiu. Wystarczyłoby nos za okno wystawić i już mamy gotowy scenariusz."

- "Jak mówił Jezus: „Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom, a rzucić psom”

"najwykwintniejsze napoje świata: między innymi Platona, Arizonę, Kosmos i prawdziwy rarytas: winiacz owocowy Menello Bianco"

"Gdy byłem smarkaczem, dziadek opowiadał mi o nim mnóstwo cudownych legend, że tylko wybraniec jest w stanie wyjąć korek, że ,,nigdy ci go nie ubyje, kto wypije – wiecznie żyje...” i różne takie."

"A starsza nic, da się zabić, ale przed śmiercią spojrzy jeszcze w moje oczy i powie: „Nie mów im synku. Nie dawaj im klucza do barku.”

"Weź się ogarnij, umyj, uczesz...
Jestem łysy – wtrącam."

Przy tych tekstach padłem Big Grin Naprawdę genialne, gratuluje poczucia humoru.

Cały tekst zaskoczył mnie mocno na plus, wstęp trochę zniechęca bo średnio lubię takich cwaniaczków co to z góry zakładają, że 90% ludzi się to nie spodoba. Ale muszę przyznać, że treść jest powalająca, będę obserwował rozwój tego opowiadania.