Via Appia - Forum

Pełna wersja: Bajki – obsesyjki.
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Bajki – obsesyjki.

...dla M....


Zadarłszy głowę, w górę popatrzył. Chlorofil spływał z drzew, sączył się po bruzdach gałęzi i pni. Zaczyna się, pomyślał. Zawsze tak jest. Wiosna, jak to niektórzy zwać zwykli. Wylewała się na chodniki, ulice, place. W lepkie kałuże mazi, których nikt nie dostrzega. A potem ludzie włażą w nie z cichym pluskiem, roznosząc fosforyzujące odciski stópek i buciorów, by za nimi węszyć, tropić jak psy w zielonej, wiosennej rui.

Widział to tak: gdy raz już się wplączesz w podobne bagno, zawsze cię do niego ciągnie. Być może, że to głupie, ale uznał to za aksjomat, jedno z nielicznych praw naprawdę rządzących losem szarych zjadaczy. Ludzie są masochistami, tylko o tym nie wiedzą. Starzy fetyszyści ciągle nowych złudzeń. Za każdym razem, gdy uda im się poskładać cnoty w porządku i kolejności, jak klocki, samochody na parkingu, zawsze muszą złapać nową nerwicę natręctw. I zawsze na chwilę, zawsze na jedną noc, na jedno wejście i jedno wyjście…

Dlatego nie trawił tej pory roku. Bo odzywały się instynkty, nawet nie pierwotne i nie stare, zwyczajne, oczywiste. Zero romantyzmu, zero dramatyzmu. Jakieś hormony, chlorofil, witamina D i słońce. Świeciło mu właśnie w twarz, ciągle słabe i liche, irytującymi igiełkami jednak skutecznie wbijało się w oczy, właziło pod powieki, kręciło się i uciekało, pozostawiając białe plamy na siatkówce i zmęczonym mózgu.

Z grymasem przypatrywał się jak spomiędzy krawężników, kostki brukowej, tu i ówdzie rozrzuconych kocich łbów, wyrastają kolejne efemerydy. Uczucia sekundowe, jak kłosy w górę strzelały mu spod stóp. Przez chwilę pomyślał, że ładny to ogród, te kwiatki poetów, miłostki tak zwane, ale przecież… Ale przecież nie o to chodzi, by dać się zwieść wonią ulotną, z podmuchem wiatru niknącą za byle lepszym trzmielem, pszczołą, czy innym paskudztwem.

Bał się owadów. Panicznie to mało powiedziane. Gdy tak się przechadzał wśród miejskiej dżungli, co rusz zalękniony kręcił głową w poszukiwaniu nadlatujących, skrzydlatych stworzeń, by w porę – w razie zagrożenia – uchylić się przed ciosem. Doszedł w tym do dużej wprawy. Często miał wrażenie, że słyszy bzyczenie już z niewyobrażalnych odległości. Dokładnie wyczuwał drżenie powietrza, miarowe i rytmiczne uderzenia cząsteczek, które najpierw rozbijały się o jego błonę bębenkową i potem, rozchodząc się po drobniutkich kosteczkach w uchu, tonęły w labiryntach czaszki, by ostatecznie, zamienione w impulsy nerwowe, dotrzeć do kory mózgowej. Wtedy wiedział dobrze, z której strony nadlatują, z jaką prędkością i tym podobne sprawy, i nikt nie wmówi mu, że praktyka nie czyni mistrza.

Nawet w byciu superbohatarem. Często to sobie wyobrażał. Jak w komiksach i filmach zza oceanu. Dziś też miał misję, a świadomość jej ważkości i świetności z każdym krokiem dodawała mu pewności siebie, podsycała szalejącą wyobraźnię. A może nie. Może wcale nie była to wyobraźnia. Znów przez chwilę rozejrzał się po świecie wokół, tańczącym w orgiastycznym tańcu godowym, przychodzącym co roku wraz z roztopami. Tak przynajmniej było w jego mieścinie. Tu z kolei obudziły się w nim uczucia patriotyczne, te z szeregu ksenofobicznych. Nic osobistego, po prostu duma.

Lubił to uczucie, wydawało mu się ono silne, mocne, chyba potężne. Było w każdym calu i szczególe różne od tych, które akurat wtedy musiał wymijać na chodniku. Odnosił wrażenie, że znajduje się w tropikalnym lesie, gdzie na każdym kroku przed nosem wyrastają dzikie rośliny, zawsze kolejne, a każde z nich równie denerwujące i słabe, równie łatwo poddające się maczecie i tak właśnie się czuł, jakby w marszu z nożem torował sobie drogę w powietrzu gęstym od wiosennych westchnień, wyuzdanych oddechów, kobiecych obcasów. W drodze do domu, chatki na skraju lasu popędów obudzonych po zimie.

Przyśpieszył. W końcu nie mógł zawieść M. Zakupił mleko i ulubione jej ciastka, a słodki to ciężar, gdy dla ukochanej niesiesz skarb. Dla ukochanej. Wymijał kolejne sylwetki, coraz bardziej go bawiące. Tym się od nich różnił. On kochał naprawdę, oni odczuwali jedynie sezonowe pożądanie, jakkolwiek by to nie brzmiało, w jego świadomości nic innego nie miało znaczenia.

Jeszcze dwie ulice i będzie na miejscu. Zza horyzontu przypełzło kilka szarych chmur. Oblały drogę ciemną, bezpostaciową substancją i przez chwilę wydawało mu się, że w niej ugrzęźnie. Wstrzymał się ruch. Ludzie stanęli, przypatrywali się ze zdziwieniem na twarzy, nie poruszywszy się jednak. Bo ulicą spacerował biały koń, potężny, umięśniony, majestatycznym stępem przemierzał ich świat wzdłuż ciągłej. Dumnie podniesiona głowa, stukot ciężkich kopyt i wrażenie, że tylko on dostrzega rumaka. Sekunda, może dwie, mija go, obraca głowę, zarzuciwszy grzywą, znów wychyla się młode słońce, ludzie na powrót śpieszą za swymi śladami, pojawia się dźwięk, koń zniknął…

Specjalne zaskoczony dziwnym faktem nie był. Kontynuował swą podróż, a po kilku krokach wreszcie za zakrętem ukazał się jego dom, a właściwie teraz – ich dom. Furtka przejmującym jęknięciem tradycyjnie przywitała się. Potknąwszy się, szybko wspiął się po schodach i stanął twarzą twarz ze wzmacnianymi, brązowo obitymi drzwiami, po chwili osobista rewizja w poszukiwaniu kluczy, wsunięcie do zamka, zgrzyt, klamka i w końcu z ulgą może przyjąć przyjemny chłód ganku.

W całym domu panowały wówczas cisza i półmrok. Znów zapomniał odsłonić rolety. M. pewnie śpi, pomyślał. Przeszedłszy do kuchni, umył ręce pod szumiącym, szepcącym gniewnie kranem i nalał mleka do garnuszka, by móc odrobinę je podgrzać. Dokładnie tak, jak to lubiła. Płomień kuchenki przez chwil kilka tli się ledwo, jakby budził się ze snu, przecierał oczy i wybucha nagle, łapczywie obejmując naczynie.

Z szafki wyjmuje srebrną szklankę i tacę, wysypawszy ciastka z szeleszczącego opakowania, artystycznie je układa w nieregularna rozetkę, a przy tym ręce mu drżą, wszystko czyni podekscytowany i podniecony, już nie może doczekać się, by zejść na dół, do M. Na końcu małym palcem sprawdza, czy mleko jest dostatecznie ciepłe i przelewa je, uzupełniając tym samym kompozycję.

Schody prowadzące do piwnicy kręte są i strome, nie sprawia mu to jednak większych trudności, swobodnie manewrując z tacą i mlekiem, pospiesznie zbiega na dół i zapaliwszy światło, w półmroku mrugającej samotnie żarówki dostrzega ją siedzącą na krześle ze spuszczoną głową. Ręce ma związane z tyłu, za oparciem, a na oczach opaska i kapturek ciemnych włosów.

M. czuje, że przyszedł, może to zapach parującego mleka sprawia, że się prostuje i intuicyjnie odwraca głowę w kierunku drzwi. Pewnie już całkiem nieźle zna piwnicę, zastanawia się, w końcu mieszkają razem prawie od tygodnia. Wygląda dość upiornie, samotna, w białej sukni, w pustej piwnicy, co nie umniejsza jednak jej piękna. Zachwycony widokiem, odłożywszy delikatnie tacę na podłodze, podchodzi do niej. Najpierw ją całuje, ona nie broni się już, już się nauczyła. W końcu decyduje się ją odwiązać i odsuwa się, pozwala jej swobodnie wstać.

Miał wrażenie, że M. porusza się nienaturalnie wolno, jakby w zwolnionych filmie, każdy gest wydawał się wielokrotnieć, na moment zastygać w powietrzu rozmytą, wielobarwną plamą. I przez chwilę usilne przekonanie, że ma kilka par rąk, jak Śiwa, jak bogini, roztoczyła wokół głowy magiczny wachlarz z dłoni. Otwiera usta. Krzyknie? Pocałuje? Zamilknie? Chyba jednak błędem było rozwiązywać jej ręce. W końcu jednak staje w miejscu. Z opuszczonymi rękoma. I ani drgnie.

Nie spuszczając M. z oczu, kuca i podnosi z ziemi tacę z mlekiem. Wciąż paruje. Wokół zastyga cisza, wraz z każdym mrugnięciem starej żarówki spływa z wolna w kałużę pomiędzy nimi. Kropla za kroplą – kap, kap, bezsłowiem zaczyna zalewać im kostki, falując wciąż się nie odzywa, podmywa. Jeden jego krok, dudniące tąpnięcie roznoszące się po całej piwnicy. Ona wciąż stoi w miejscu. Z opuszczonymi rękoma. I ani drgnie.

Już zdecydowanie podchodzi do niej, najpierw delikatnie, jak za dawnych czasów głaszcze po włosach, bo tak bardzo lubiła, gdy bawił się nimi. Jak mokra trawa, tak za każdym razem opisywał w myślach ich fakturę. Wodzi palcem po białej szyi, czuje jej dreszcze, jak przełyka ślinę. Sama unosi głowę i odchyliwszy się do tyłu, łapie go w pasie. Jest tak bardzo krucha i ciepła, jej ciało promieniuje i wydaje mu się, że półmrok piwnicy nagle znika, a w jego miejsce rozkwita nienaturalny fiolet. To dziwne, ale coś się zmieniło.

Pomaga M. na powrót usiąść na krześle, rozlega się szelest białej jej sukienki i on sięga po mleko. W trzęsącej się dłoni srebrna szklanka wydaje się tańczyć, bawić i zwodzić. Ona nie opiera się już, tylko tajemniczo uśmiecha się, wydawać by się mogło, że przejęła kontrolę, nie boi się. Ostrożnie wlewa jej mleko do ust, a białe kreseczki rzeźbią na ciele jej wężykiem spływające strumyki. Wreszcie orientuje się, że M. się to podoba. Zrezygnowana nie zważa już na ciemny fiolet piwnicy, na błyszczący nóż na tacy. Jego to gra, lecz reguły dwóch wariatów…

***

Bo zawsze pozostaje ta możliwość. Porwać, związać, w ciemnej piwnicy uwięzić. Z szelestem westchnienia ostatnią kropkę postawił. Ona dziś na niego patrzyła wyłącznie znad papieru, kubka parującej herbaty, ziółek. Znów westchnął i zapłakał, bo smutna do bajka, gdy jedynie za rogiem kartki czeka na cię baśń wspaniała, barwna…


Michał Erazmus
by za nimi węszyć, tropić(,) jak psy w zielonej, wiosennej rui.
Furtka przejmującym jęknięciem tradycyjnie przywitała się. - to luźne moje spostrzeżenie, ale czy nie lepiej byłoby "furtka przywitała go"?
bo smutna do bajka, gdy jedynie za rogiem kartki czeka na cię baśń wspaniała, barwna… - literówka Smile "to"
To chyba pierwsza Twoja publikacja tutaj. Albo się nie spotkałam z dziełami Twojego autorstwa. Pierwsze, co rzuca się w oczy to charakterystyczny styl, w jakim jest napisane. Szyk przestawny intryguje i każe skupić się na tekście. Całość ewidentnie pod znakiem "Z pamiętnika szaleńca", a ja takowe ubóstwiam, więc z miejsca masz u mnie plus. Dobrze posługujesz się słowem, o ile taki robaczek, jak ja może to ocenić. Potrafisz zaskoczyć czytelnika. Ja przyznam się nie spodziewałam kompletnie sceny w piwnicy i faktu, że ukochana siedzi sobie przywiązana do krzesła Smile
Pozdrawiam serdecznie, Kaprys
O masz Ci los, dzięki wielkie Kaprysie za wyłapanie błędów Wink Cieszy mnie, że spodobał Ci się mój styl, a jeszcze bardziej, że doceniłaś inwersję... Hihi, i ja również lubię umysły psychopatów Wink