Via Appia - Forum

Pełna wersja: Muzea i reszta świata, czyli droga pod górkę
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
...chyba na Via Appia jeszcze tego nie publikowałem. Pierwsza próba artykułu okraszonego zdjęciami. Nie na każdym forum wychodzi...

Popróbujemy.

Muzea i reszta świata, czyli droga pod górkę

Statystycznie rzecz ujmując, zwiedzanie muzeum, jakiegokolwiek, to przedsięwzięcie, ciężkie, nieefektywne, stresogenne i co tu dużo mówić, nudne jak flaki z olejem. Można sobie oczywiście wyobrazić maniakalnego wielbiciela impresjonizmu zwiedzającego Orsay, kogoś mało zamożnego, kogoś kto przyjechał z bardzo daleka. Gość stoi twarzą w twarz (raczej twarzą w płótno) z najsłynniejszymi degasami i jest w siódmym niebie. Ale zgodzicie się, że takie przypadki stanowią mniejszość. Większość, czyli cała reszta świata, podpada pod inny schemat. Typowym przykładem jest facet w wieku średnim, który cierpi na klaustrofobię, historię Krakowa ma w głębokim poważaniu, a ktoś inny, mając oczywiście dobro owego przedstawiciela milczącej większości na względzie, uszczęśliwia go trasą po podziemiach Rynku Głównego. Milczący większościowiec cierpi, denerwuje się, bo przecież ciasno, ciemno a na dodatek jutro wraca do pracy i nie ma pojęcia, za co szef-debil tym razem opierniczać go będzie. Męczy się, jednak idzie. Przecież istotę rzeczy stanowi to, by zaliczyć. Nic zatem dziwnego, że nawet najciekawsze ekspozycje odbiera tak, jak w czasach studenckich odbierał średnio urodziwą, ale temperamentną koleżankę z roku, koleżankę niezbyt ciężkich obyczajów: skoro kumple się chwalą, że... fiku-miku... to zaliczyć trzeba.

Do wszystkich miejsc, gdzie ludzkość zwykła gromadzić pamiątki przeszłości, przez wiele lat podchodziłem podobnie jak reszta świata — zaliczałem. To przecież ważne, aby móc powiedzieć, że gdzieś się było... ten kto bywa w powszechnym odbiorze zajmuje w kurniku cywilizacji wyższą grzędę i może, wręcz musi, srać na tych, którzy siedzą niżej, bo nie bywają.

Podejście zaczęło ulegać zmianie, kiedy ruszyłem górskim szlakiem. Co wspólnego mogą mieć Bieszczady z muzeum? Całkiem sporo. Góry, jak żadne inne miejsce na ziemi, kuszą, aby gdzieś dotrzeć, aby gdzieś być. W pierwszym przybliżeniu jest to postawa bardzo podobna to tej, która nakazuje odbębnić wizytę w Komnatach Królewskich na Wawelu. Bo czy tak bardzo różni się ten, kto przez trzy godziny bohatersko łazi po wypchanych artefaktami przeszłości pomieszczeniach od tego, kto postanowił zdobyć Babią Górę? Pierwszy, za nic mając wrastające w tyłek kończyny dolne, puszcza mimo uszu opowieści przewodnika i myśli wyłącznie o zimnym piwie pod Sukiennicami. Ten drugi postanowił być twardym facetem: rusza dupę zza biurka, robi ponad tysiącmetrowe podejście na Babią Górę (myśląc o zimnym piwie w Zawoi) i resztką sił pełźnie na dół? W obu przypadkach uczestnik przedsięwzięcia najpierw zaliczy trudną drogę pod górkę, a koniec końców wypije zimne piwo. Potem będzie mieć bliżej nieokreśloną satysfakcję i poczuje się lepszy. W pierwszym przybliżeniu nie miałem bladego pojęcia, że góry potrafią dać więcej. Po prostu zapierniczałem pod górkę i było fajnie. W drugim przybliżeniu do satysfakcji-ze-zdobycia dołączyło poczucie wspólnoty z resztą świata. Uczucie, kiedy siedzisz przy ognisku i gadasz albo śpiewasz o niedostępnych wierchach, bardzo przypomina satysfakcję kogoś, kto widząc eksponat, jest w stanie po prostu pogadać, albo posłuchać (słuchanie to trudna sztuka) innego pasjonata. Drugie przybliżenie oznacza najzwyklejszą przyjemność z rozmowy, radość z tego, że jest obok ktoś, kto, podobnie jak ja, spogląda trochę inaczej, z większą ciekawością świata. W trzecim przybliżeniu...

Mój problem polegał (do dzisiaj polega) na tym, że nie miałem okazji zrobić trzeciego przybliżenia. Nie dostrzegłem chwili, kiedy "gdzieś być" zmieniło się w "coś mieć dla siebie". Nie dostrzegłem chwili, kiedy poczułem samotność w tłumie. Nie dostrzegłem chwili, kiedy "coś mieć dla siebie" zaczęło oznaczać wspomnienia tak potężne, że można je zniszczyć tylko razem z człowiekiem. Może, rzeczywiście, takiej chwili nigdy nie było? Może to Tatry, płynące nad chmurami, z odległości stu kilometrów odkrywały tajemnicę krok po kroku, może pioruny walące w ściany wąwozu Homole wygrzmiały prawdy oczywiste a niedostrzegalne, a może złotawo-niespieszny smak połonin?

Long Room — biblioteka Trinity College, czyli zabytkowa biblioteka Uniwersytetu w Dublinie. Stary, potężny hol, prostopadle do ścian stoją dziesiątki (może setki) szaf bibliotecznych... zapach myśli ludzkiej wyczuwany nie tylko zmysłem powonienia. To chyba w owej bibliotece, przed ćwierćwieczem, poczułem, że stoję w miejscu, w którym jest mi dobrze. Przez chwilę nie miało znaczenia, że będę mógł się pochwalić pobytem tam, gdzie w owym czasie mało kto bywał, że zajrzę do Ewangeliarza z Kells — jednego z najsłynniejszych inkunabułów. Narodziło się wspomnienie, pozornie mało istotne, jednak takie, do którego chciałem wracać.

***

Kilka lat temu wybrałem się na wystawę malarstwa Pani Olgi Boznańskiej. Nie zamierzałem przystawać przed każdym z malowideł i uszlachetniać świetnej osoby swojej poprzez wlepianie gał w podkolorowaną tekturę. Chciałem zobaczyć błysk w oczach pani Zofii Federowiczowej — nie ma zbyt wielu okazji, spojrzeć w myśl kobiety, która dawno temu rozsypała się w proch. Chciałem pogadać.

O sytuacji, w której jedna ze stron nie jest skłonna rozmawiać, mawiało się dawniej: "gadał, jak dziad do obrazu". Dopóki nie potrafisz poczuć samotności w tłumie, stare powiedzenie jest jak najbardziej prawdziwe. Obraz, a kobiety na obrazach zwłaszcza, nigdy nie przemówią w zgiełku. Reprodukcja też nie przemówi. Trzeba spełnić trzy warunki: musisz mieć pewność, że stoisz przed oryginałem, nie możesz chcieć rozmawiać za wszelką cenę i... musisz mieć trochę szczęścia.

Błysk w oczach to namiętność, którą posiadacz owych oczu pragnie zachować dla siebie, a która potrzebuje uzewnętrznienia. Nie wiem, jaka była pani Zofia, o czym marzyła, kogo kochała. Umiejętność osiągnięcia samotności w tłumie sprawia, że takie kwestie schodzą na dalszy plan. Ważne było, że dzięki impresji chwili, oddanej z mistrzostwem najwyższych lotów, od zapomnienia ocalało coś bardzo ulotnego, a zarazem coś, co ocalić warto. Dama, piękna urodą powszednią do bólu, piękna tęsknotą za tym, co oczywiste i zwyczajne, nie chciała ze mną rozmawiać — patrzyła w bok, w jakąś inną rzeczywistość, uśmiechając się do własnych myśli tak, jak tylko prawdziwe kobiety czynić potrafią. Lekko niedbała poza, długa suknia osłaniająca wszystko, oprócz tego, czego przed wyobraźnią zasłonić nie sposób. Po co słowa, kiedy wystarczy spojrzeć?


[Obrazek: 6a4e40209534d856med.jpg]
Nie wiem, jaka była pani Zofia, o czym marzyła, kogo kochała.


Ruszyłem dalej. Pośród licznych autoportretów Artystki, dostrzegłem inne spojrzenie, przeciwne obietnicom tysiąca i jednej nocy, jakimi raczyła mnie pani Federowiczowa. Wreszcie dostrzegłem konieczność rozmowy.


[Obrazek: bcef5221b604a63cmed.jpg]
Olga Boznańska, fot. Józef Kuczyński


— Niczego tu nie znajdziesz — mówiła Stara Dama zaciśniętymi, milczącymi ustami. — A wiesz dlaczego?

— Znalazłem. Znalazłem to, po co przyszedłem.

— Nie, to nie tak. — Na jednym z obrazów wyrozumiale pokręciła głową. — Znaleźć, to dopiero pół drogi, spróbować zrozumieć, drugie pół. Zrozumienie jest spełnieniem.

— Nie rozumiem... to znaczy rozumiem, ale nie czuję.

— Idź na górę, usiądź przed Altaną, wtedy poczujesz. Tylko nie łaź do Bilińskiej, bo...

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale uświadomiłem sobie, że przecież niedawno odzyskano jeden z obrazów pięknej Anny i mam rzadką okazję zobaczyć nie tylko mgłę nad Unter den Linden. Ruszyłem z kopyta, Altana nie zając...


[Obrazek: 20afa1ace6f16656med.jpg]
...a potem ten moment, kiedy błyśnie Bóg z człowieka.


W pomieszczeniu z obrazami Pani Bilińskiej-Bohdanowicz panował półmrok przypominający kościelne wnętrza. Mgła nad aleją pod lipami, mgła solidna, jak katedra, a zarazem ulotna, jak dotknięcie sacrum, podnosiła się powoli. Każdy zwykły widok może być niezwykły. Wystarczy dobrze popatrzeć. Niezwykłość dzieła, przed którym stałem, najlepiej widać, kiedy z chaosu barwnych myśli wyłowimy podobne ujęcie tematu w wydaniu Kamila Pissarro. Cykl obrazów z Montmartre tylko na pierwszy rzut oka przypomina bajecznie subtelne spojrzenie najwspanialszej uczennicy Andriollego. Różnica klas pomiędzy słynnym impresjonistą i skromną, mało znaną Panną ze Złotopola staje się widoczna zarówno na pierwszy rzut oka jak i po dłuższej kontemplacji... na korzyść Panny ze Złotopola rzecz jasna.

Pośród dyskretnie oświetlonych malowideł wzrok przyciągał nie świeżo odzyskany portret murzynki, lecz autoportret — przeciwieństwo tego, na co spoglądałem w czasie wizyty u pani Zofii Federowiczowej. Tym razem Artystka patrzyła na mnie, tylko na mnie.

— Silna jesteś Anno. Czujesz, że ci mało czasu pozostało, że nie można tak po prostu siedzieć. Człowiek w skali sztuki może być wieczną skałą, chociaż żyje, jak motyl jednodniowy... ty właśnie zrywasz się do lotu. Przeszkadzam? Chyba tak. Pójdę już do Altany. Zostawię ci swoje milczenie. Jesteśmy w świecie kształtu i koloru, w miejscu, w którym rozmawia się bez słów, w którym słowa same schodzą na dalszy plan...


[Obrazek: 80e0257309f1bafemed.jpg]
Człowiek w skali sztuki zdolny jest sięgnąć wieczności,
chociaż żyje, jak motyl jednodniowy... ty właśnie zrywasz się do lotu.



Ruszyłem w poszukiwaniu celu wyznaczonego przez Maestrę Olgę. Znalazłem bez trudu. Arcydzieło wyeksponowane tak, jak na to zasługuje. Nawet ławkę postawiono dla tych, którym się nie spieszy. Altana, ściślej rzecz ujmując "W altanie", to obraz Maksymiliana, starszego z braci Gierymskich. Stworzył, po bardzo długich i drobiazgowych studiach coś, czym chciał udowodnić... szczerze mówiąc miałem gdzieś to, co zamierzał udowodnić geniusz normalności.

Dlaczego przed Altaną dobrze jest posiedzieć chwilę? Może właśnie "chwila", jest kluczem do zagadki? Elegancko ubrane towarzystwo zajęte rozmową. Jakiś kościelny hierarcha bardzo pragnie kogoś przekonać do swoich pomysłów. Nie wiem, czy mówi o sprawach kardynalnych, czy o drobiazgach, jednak miło spojrzeć na kogoś, dla kogo ważny jest przedmiot dyskusji, a nie ten, kto wygłasza słowa.

Chwila!


[Obrazek: 92fbe4243a82b5dbmed.jpg]
Nieświadomi jutra, pielęgnują wyrzeźbiony słońcem
czas i dlatego przed Altaną dobrze jest posiedzieć chwilę.



Słońce mnóstwem refleksów przebija ażurową konstrukcję i tańczy po stole, tańczy po postaciach siedzących za stołem. Za moment źródło światła zmieni położenie i rzeczywistość będzie wyglądała inaczej, a oni, świadomi i niezmiennie pewni owej chwili, czerpią przyjemność... nie radość tylko przyjemność. Przyjemność chwili. Facet w niebieskiej kamizelce być może zginie w czasie odwrotu z Moskwy, a może w pojedynku. Kobieta z czarną kokardą nie dożyje czterdziestki... życie z niej ujdzie, tak po prostu — w owych czasach nie znano przecież słowa białaczka. Dama w różowej sukni, zajęta rozmową, jutro będzie przeklinać świat, kiedy pozna prawdę o człowieku, z którym rodzina zamierza ją związać na resztę życia. A ci przy drugim stole? Kto z nich strzeli sobie w łeb, a kogo pokona dziadek Mróz i twarda rosyjska zima? Czy oni tak bardzo się różnią od nas? Od ciebie? Ode mnie? Nieświadomi jutra, pielęgnują wyrzeźbiony słońcem czas i dlatego przed Altaną dobrze jest posiedzieć chwilę.

***

Stare drewniane świątynie Beskidu mają cechę wspólną — mrok. Słońce jednakowe dla katolików, dla prawosławnych, dla unitów — może świecić potężnym południowym blaskiem, a ciemne modrzewiowe ściany wiedzą swoje. Mrok beskidzkich przybytków wiary, to nie to samo, co brak światła. Jest w równym stopniu immanentny pochylonym cerkiewkom, które zmagają się z przyrodą i czasem, jak ludziom, którzy zmagając się z przyrodą i czasem próbują swoje zmagania upiększać, nazywać na tysiące sposobów. Ani złoto ikonostasu, ani elektryczne kościelne kandelabry nie usuną do końca nienazwanego. Mrok przywodzi człowiekowi na myśl przemijanie, rzeczy przed oczami zakryte, niepojęte, niosące i cierpienie, i nadzieję.


[Obrazek: 264804a2ba4866abmed.jpg]
Słońce jednakowe dla katolików, dla prawosławnych, dla unitów — może świecić
potężnym południowym blaskiem, a ciemne modrzewiowe ściany
wiedzą swoje.



Kościelny mrok dostrzegałem powoli, przez wiele lat. Paradoks? Raczej prawo natury. Nie można zobaczyć mroku, nie dostrzegając przemijania. Dopóki koncentrowałem się na tym, aby po prostu zobaczyć, mrok był jedynie niechcianym tłem. Gdy zapragnąłem mieć zdjęcie, mrok był zwykłym technicznym problemem, zarówno w chwili zwalniania spustu migawki, jak i wtedy, kiedy trzeba było robić odbitki. Długi czas naświetlania wymagał stabilizacji aparatu, a rzadko kiedy zabierałem na wędrówki statyw. W ciemni, kiedy wreszcie dobrałem parametry obróbki, szczegóły pojawiały się na zdjęciach stopniowo, coraz bardziej wyraziste, aby chwilę później ginąć w cieniach. Zwiększałem kontrast, zmniejszałem czas naświetlania papieru i choć szczegóły wydawały się lepiej widoczne, wychodziło kiepsko. W konfrontacji odwiecznego przemijania z dwudziestowieczną chemią to pierwsze było górą. Trochę czasu zajęło mi zrozumienie, że na fotkach kościelnych wnętrz nie potrzebuję szczegółów. Takie szczegóły są przecież dla myśli, nie dla oczu.


[Obrazek: 28f8d136818d55a7med.jpg]
Ani złoto ikonostasu, ani elektryczne kościelne
kandelabry nie usuną do końca nienazwanego.



Świątynia w Bliznem, jest jednym z wielu starych kościołów, które nieźle przetrwały kilka wieków dziejowej zawieruchy. Do Bliznego nie ciągnie mnie zabytkowe, cenne wyposażenie, ale malowidło Sądu Ostatecznego na północnej ścianie. Chrystus — pan ziemi i nieba w otoczeniu apostołów, poniżej potępieni i zbawieni, ci pierwsi tragiczni, ci drudzy... tu i tam blady uśmiech na twarzy, jednak smutni. Dlaczego smutni? To oczywiste. Są smutni bo czterysta lat temu twórca nie potrafił pogodzić się z przemijaniem. Dzisiaj, bogatsi o doświadczenia wojen, o czterechsetletnią burzę myśli, o wiedzę, którą ludzie szesnastego wieku by kojarzyli z siłą diabelską, nie potrafimy pogodzić się z przemijaniem... tak samo, jak nasi praojcowie cztery stulecia wcześniej.

***

Fajnie jest, kiedy kobieta po wielu latach małżeństwa zaskakuje czymś miłym. Fajnie jest, kiedy góry (po wielu latach współżycia na kocią łapę) zaskoczą czymś, co po raz kolejny każe zawołać: chwilo trwaj wiecznie. Po Muzeum Narodowym w Krakowie — monumentalnym gmaszysku nigdy bym się takiej perwersji nie spodziewał. Budowla nawet z zewnątrz może budzić obawy. Nie dość, że kolos stojący przy alei Wieszcza Adama, dla zmylenia rosyjskiego (a może austriackiego) wywiadu, ma adres, który wskazuje na ulicę Trzeciego Maja, to jeszcze szare w świetle pochmurnego przedpołudnia, betonowe ściany samym ogromem pozwalają się od razu domyślić tych kilometrów, jakie trzeba pokonać, aby zaliczyć w miarę wszystko.

My wszystkiego nie zamierzaliśmy zaliczać, w zasadzie niczego nie zamierzaliśmy zaliczać, chcieliśmy odpocząć. Wybór padł na piętro, gdzie umieszczono malarstwo. Trafiliśmy na sezon ogórkowy, żadnej epokowej wystawy nie było, nawet Cecylia zrobiła skok w bok (gronostaj pewnie też), więc sytuacja sprzyjała naszym planom.

Pusta galeria, to dobra galeria. Gdzieś z daleka dobiegała energiczna tyrada — przyjemna świadomość, że jacyś ludzie są jeszcze na świecie, ale poza tym wszystko było nasze. Podgórski pejzaż Wojciecha Weissa, o ileż radośniejszy od Melancholika czy Demona, zimowy pejzaż Juliana Fałata — facet naprawdę zimą widział piękno zimy, nie Polskę bynajmniej i w przeciwieństwie do poety Lechonia czynił to po cichu, bez rozdzierania szat, bez podpalania przeszłości.

Tyrada stawała się coraz wyraźniejsza, ale z niepojętych powodów nie przeszkadzała. Spoglądałem na warszawski Nowy Świat według Władysława Podkowińskiego. Aż dziw bierze, że ten sam człowiek stworzył zarówno zmysłów szał, jak i portret absolutnej stabilizacji owych zmysłów.

Iść przed siebie w krainie własnych myśli, dostrzegać więcej, wzrokiem sięgać tego, co najdalej. Widok Gorganów, które obserwowałem z odległości może dwustu kilometrów, przemierzając Beskid Sądecki, stanowił swego czasu moich myśli spełnienie, zrozumienie-bez-słów, dokładnie takie, o jakim mówiła Pani Olga Boznańska. Nie myślałem, że kiedyś jeszcze przytrafi mi się coś podobnego.

W ciszę naszej wędrówki po obrazach coraz bardziej wkradał się czyjś dynamiczny głos. Coraz bardziej, oprócz głosu, w ciszę wkradało się zainteresowanie innych osób. W końcu zobaczyliśmy widok niecodzienny: właśnie trwała lekcja języka polskiego. Tematem była literatura młodej polski. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce, a swady i erudycji pani profesor nawet nie próbujcie sobie wyobrażać. Trzeba było być, tam i wtedy... i widzieć... i słuchać... i wtedy właśnie zobaczyłem...

Z odległości, czterdziestu pięciu lat, zobaczyłem swoje dzieciństwo. Obrazek nazywał się "Krajobraz znad Wisły". Mistrz Jacek Malczewski namalował go w roku 1904. Reprodukcja wisiała w gabinecie Ojca. Przez kilka lat, dopóki ciekawsze kwestie nie zawładnęły moją głową, przyciągała wzrok i myśli. Tych myśli było wiele, większość, nie ubrana w słowa, skutecznie opierała się wspomnieniom. Dopiero mało znaczący widok w krakowskim muzeum przywołał je z należytą siłą, wyraziście.


[Obrazek: a10467d09343a41cmed.jpg]
Tych myśli było wiele, większość, nie ubrana w słowa,
skutecznie opierała się wspomnieniom.



Znalazłem kolejne miejsce, do którego chciałem wracać.

***

Bezstresowe wychowanie dzieci jest doskonałym sposobem na życie pół-lekkie, pół-łatwe i bardzo przyjemne. Oczywiście bezstresowość polega nie na tym, że bachor robi co mu się żywnie podoba, ale na tym, że trzymany jest za mordę na sposób umiarkowany, a rodzice usiłują się nie stresować procesem wychowawczym. Trudna sztuka i zawsze pod górę, jednak łatwiej wtedy przychodzi niezbyt popularna myśl, że życie jest piękne.

Oczywiście ów proces wychowawczy przewiduje wizyty w galeriach, w starych cerkwiach czy kościołach, w skansenach i w wielu innych miejscach, w których szalejące brzdące wywołują uczucia co najwyżej ambiwalentne. Trudno, nie jest to powód, aby sanktuaria historii i sztuki omijać. Z żadnego muzeum nigdy nas nie wyproszono, chociaż parę razy niewiele brakowało. Oczywiście percepcja sztuki schodziła w takich przypadkach na dalszy plan, zastępowana troską o całość eksponatów i bezpieczeństwo zwiedzających, jednak satysfakcja, kiedy udało się zainteresować młodzież czymś więcej niż ganianiem po schodach i piłowaniem ryja, była ogromna.

Z czasem dzieciaki przestały postrzegać owe wędrówki jako konieczność odbębnienia kolejnego punktu programu. Proces był oczywiście rozłożony na lata, a kluczem okazał się brak pośpiechu. Jakąś dekadę temu wybraliśmy się do Grodu Kraka. Nie był to szybki wyjazd na "łikend" tylko wyjazd na "tydzień-może-dłużej". Nie spieszyło nam się na Wawelu, nie spieszyło w Muzeum Czartoryskich, w Tyńcu i w wielu innych miejscach. Zamczysko zupełnie inaczej wygląda, kiedy siedzisz przed Katedrą i poza instynktownym monitorowaniem swoich pociech, niczego nie musisz. Raz na jakiś czas sprawdzasz, czy dziatwa nie przystąpiła do rozbiórki Kaplicy Zygmuntowskiej i dalej nic nie musisz. Siedzisz i dostrzegasz, a królewskie gniazdo zaczyna marzyć razem z tobą.

Ostatnimi czasy młodsza latorośl zaliczyła (w towarzystwie przyjaciół) krótki wypad do Lwowa. Ta joj! Z niemałą satysfakcją odnotowałem, że oprócz wesołej wódki w kilku wesołych przybytkach, zaliczyli Wesołą wdówkę... tak, miłośnicy Metaliki, Offspringa, Rise Against i kilku innych mocno uderzających grup muzycznych, nieprzymuszeni, wybrali się do operetki. Starsze dziecię podobnie: poleciało do Londynu na wyprzedaże, jednak znalazło czas na coś jeszcze, oprócz buszowania po sklepach. Młodzież szuka. Trzeba się cieszyć, że szuka. Nie jest źle.

Nigdy nie zapomnę, kiedy dawno, dawno temu syn, lat wówczas około sześciu, stwierdził, że najbardziej lubi wyjazdy na pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie. Również kocham to zadupie bezinteresowną miłością rowerzysty-dnia-siódmego i rzadko spotykana zgodność poglądów powinna wzbudzić mój entuzjazm, jednak stanowczy ton głosu Młodego pozwalał przypuszczać, że wypowiedź ma drugie dno, że warto zapytać o przyczynę owego stanu rzeczy.

— A dlaczego najbardziej?

— Bo tam nie ma muzeów i nie trzeba nic zwiedzać.


Lublin, sierpień, 2017
Esej to według mnie najbardziej wymagająca forma literacka. Wymagająca zarówno dla twórcy, jak i czytelnika. Nie jestem fanką gatunku, ale przeczytałam z zainteresowaniem. Ciekawa relacja z wędrówek po świecie sztuki i natury. Wytwory wyobraźni i rąk ludzkich kontra piękno Natury.
I jest nutka dydaktyzmu, ale podana w lekkiej, żartobliwej, jak to u Ciebie, formie. A ilustracje stanowią świetne uzupełnienie artykułu.


Znalazłam parę usterek, a jakże!



Cytat:Co wspólnego mogą mieć Bieszczady z Muzeum?

Muzeum małą literą.



Cytat:facet na prawdę zimą widział piękno zimy

naprawdę



Cytat:Oczywiście bezstresowość polega nie na tym, że bachor robi co mu się żywnie podoba, ale na tym, że trzymany jest za mordę na sposób umiarkowany, a rodzice usiłują się nie stresować procesem wychowawczym.

bachor, morda - nie pasują mi do stylu, w jakim jest napisany ten artykuł.


Serdeczności Smile
A ja tam lubię muzea. W zasadzie od zawsze. Lubię oglądać to starociowe dziedzictwo. Myśleć o ludziach, którzy posługiwali się tymi przedmiotami. Tyle, że mnie bardziej interesuje historia techniki i takowe zabytki niż sama sztuka.

Dobry tekst. Taki osobisty i trafiający do czytelniczej duszy. Nawet bachor i piłowanie mordy jakoś mi nie przeszkadzał w tym kontekście.
Wracam z oceną 4/5 Smile
"na prawdę"! Mirando załamałaś mnie, z takimi błędami to nadaję się co najwyżej na menadżera do spraw marketingu Smile

Ale wielkie dzięki za drobną korektę. Mam dzień wolny i nie muszę iść do zoo z chrześniakiem... a poza tym nie ma upałów Smile Jeżeli Szczepan-stolarz się dzisiaj mocno spręży, to Szczepan-grafoman siądzie do kompa i poprawi. "Jaja leminga" też poprawi.

Gorzki, dzięki za wizytę. Z "mordą" i "bachorem" coś jest na rzeczy. Myślę, że problem leży w poprzednim fragmencie, który to fragment ma charakter melancholijno-refleksyjny. W takim układzie wulgaryzmy rzeczywiście mogą stanowić niepotrzebny dysonans. Zastanawiam się, czy nie dodać czegoś krótkiego pomiędzy, czegoś, co zmieni nastrój.

Szczepan się kłania i miłego dnia życzy.

Poprawione... nawet obrazki do prawej udało mi się wyrównać.
Wow! Nie wiedziałem, że mogę tu poczytać tak wciągającą i fajną eseistykę. Masz doskonałe pióro, lekkie, intrygujące oraz inteligentne. No i szanujesz czytelnika zadbanym słownictwem, chociaż nie w jakimś wyszukanym znaczeniu, to jednak nie obrażającym jego inteligencji.

Bardzo mi się podobało.
Pozdrawiam.
A dziękować, dziękować. Szczepan wziął kawałek swojego świata, zawinął w papier śniadaniowy i zaproponował kanapkę malarstwa intymnego. Cieszy, kiedy ktoś się odezwie. Jeżeli cierpliwość Ci pozwala, ciekaw jestem opinii o moich wypocinach na temat grafomanii.