Via Appia - Forum

Pełna wersja: Część Czegoś Większego [Prolog + I r. jeszcze nie skończony]
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
.::Część Czegoś Większego::.

Prolog

Egzystencja, czym ona jest dla człowieka? To pytanie nurtowało już wielu filozofów
przez setki a nawet i tysiące lat, w wielu różnych zakątkach świata. Świata nie tylko
twojego czytelniku. Pytanie to było zadawane w wielu innych wymiarach i
rzeczywistościach, równoległych krainach egzystujących w tym samym czasie, niekiedy
kolidujących ze sobą w przestrzeni astralnej. Odpowiedzi były lepsze i gorsze, lecz
wszystkie miały jedną, jedyną cechę wspólną. Był nią punkt widzenia, czysto ludzki,
emocjonalny. Wielu próbowało obejść to ograniczenie, spojrzeć i opisać trzeźwo to co
myśli. Surowo, nie mieszając do tego uczuć. Lecz z góry byli skazani na porażkę, czynnik
ludzki był najważniejszym składnikiem tego wywaru lecz również największą skazą na
jego powierzchni. Więc w jaki sposób pokazać życie, ocenić jego wartość, czy w ogóle ma
ono jakieś znaczenie? Niewątpliwe dla człowieka to bardzo trudne pytanie. Zastanówmy
się nad nim, czy ono ma w ogóle jakąś sensowną odpowiedź? Wszystko kręci się wokoło
ludzi, czy też tak myślisz? Niewątpliwie tak myślisz, bo jesteś jednym z nich. Samolubną
egoistyczną rasą, która ustawia siebie w samym centrum wiru wydarzeń. Czy słowo
samolubny i egoista wywołuje w tobie jakieś emocje, odczucia? Negatywne a może
pozytywne, może uważasz, że to jedna z cech przywódczych, która pcha cię do
upragnionego celu. Celu który jest bez znaczenia w porównaniu do ideałów innych tobie
podobnych jednostek. Czytając te słowa wyrabiasz sobie jakąś opinię na temat który
przedstawiają, możliwe że zastanawiasz się również nad autorem tych słów, lub po prostu
je czytasz aby przebrnąć przez tę stronę, która jest męczarnią dla twego nieskalanego
myślą umysłu, drobna rada odpuść sobie dalszą lekturę. Jeśli jednak postanowiłeś z jakiś
tylko sobie wiadomych powodów czytać dalej, na pewno przeszły ci przez myśl jakieś
pytania, może nawet i te: Po co on o tym pisze? Jaki to wszystko ma ze sobą związek? Na
to postaram się ciebie naprowadzić, abyś zrozumiał to co mam ci do powiedzenia i w
końcu poznał odpowiedz na pytania odnośnie twojego własnego „Ja”. Nie jestem w stanie
jeszcze prościej tego napisać, aby twój niewielki umysł to pojął, lecz postaram się opisać
to w najbardziej ludzki sposób na jaki mnie stać. Gdybyś czytał tekst ze zrozumieniem,
dowiedział byś się, że odpowiedziałem już na przynajmniej jedno z twoich pytań. A
mianowicie, w jaki sposób wyzbyć się uczuć i pokazać czystą esencję egzystencji
człowieka? To bardzo proste, usunąć jej najważniejszą wadę. Lecz jeśli najważniejsza
wada jest również najbardziej potrzebnym składnikiem? To również bardzo proste, znaleźć
zamiennik który nie ma skazy która nam przeszkadza. W tym miejscu składnikiem jest
człowiek, lecz zamiennikiem będzie co? Co lub kto jest w stanie pokazać ludziom czym
jest ich egzystencja, a jednocześnie nie oceniać tego emocjonalnie, a przedstawić w
najprostszy i najbardziej zrozumiały dla nich język, język uczuć. Gdyby się zastanowić nad
moim bełkotem jest absurdalny i tezy kolidują ze sobą wzajemnie się wykluczając.
Czytelniku, nie zauważyłeś w tym wszystkim jednego najważniejszego czynnika, nie masz
pojęcia kim jest autor tych słów. Jestem osobą, która najbardziej cię zna i jako ostatnia cię
pożegna, jestem tym przy którym wypuścisz ostatnie tchnienie i tym który odbierze ci
życie.
Jestem Śmiercią


Rozdział I : Ogniem i żelazem
Cesarstwo Mor-Vosgarend (Mor-Vosg. Cestrio Mor'vasgerand) –
Niedemokratyczne, autorytarne, istniejące od 1274r. rządzone przez
Ilhadeor'a von Revenstahn. Mor-Vosgarend niegdyś księstwo powstało na
mocy postanowień podpisanego pokoju, traktatem Certyckim przez
Królestwa Północy. Nowo utworzone księstwo było lennikiem królestw
Noredoru, Moradii oraz Dilgerathu tzw. Królestw Północnych. (...)

1464r. Księstwo Mor-Vosgarend uzyskało niepodległość w wyniku
światowego konfliktu w którym wzięły udział wszystkie państwa zaborcze.
W wojnie siedmioletniej Imperium Azgardu stanęła naprzeciw sojuszu
Noredoru, Dilgerathu i Morandii. W rezultacie również na ziemiach Mor-
Vosgarend wytworzyły się stronnictwa proazgardzkie i pronoredyckie. W
maju 1472r Mor-Vosgarend zostało proklamowane cesarstwem. (...)

1501r. Zakończono budowę wielkiego muru Queniara otaczającego
całe Cesarstwo. Murowi nadano nazwę po jego twórcy Onarze Queniar'e.
Od tamtego czasu Cesarstwo Mor-Vosgarend zaczęło prowadzić politykę
ścisłej izolacji. Nie udzielało się na arenie międzynarodowej, nie prowadziło
handlu z sąsiednimi królestwami, ani nie pozwalało na opuszczenie czy
przekroczenie granic Cesarstwa chronionego murami Queniara. (…)

Od 1501r. nie było żadnych informacji odnośnie Cesarstwa Mor-
Vosgarend.

1910 r. Cesarstwo Mor- Vosgarend otwiera bramy
dopuszczajac sie masowych mordow


Rodan Gorgas
Encyklopedia Aureus Signum, tom IV


Bum! Rozległa się niewyobrażalnie głośna eksplozja, cegły wyskoczyły z jazgotem
w powietrze. Szyby rozsypały się w framugach, niczym płatki śniegu wietrzną porą. Szkło
odbijało słabe promienie księżyca, przebijające się przez ciemne, deszczowe chmury.
Budynek zawalił się.
Bum! Bum! Bum! Kolejne, jeden po drugim zmieniały się w zgliszcza. Tumany dymu
i ognia wzbijały się nad świeżymi ruinami, skutecznie ograniczając widoczność. Sprawcy
całej wrzawy, ubrani w czarne szaty magowie, pieczołowicie wymawiali słowa
skomplikowanych inkantacji. Zaklęcia miały postać jasno zielonych, mieniących się kul,
dzięki temu skutecznie rozświetlały skryte w półmroku wąskie uliczki miasta. Pociski
rozpędzały się do nieprawdopodobnych prędkości, niszcząc wszystko co stanęło im na
drodze. Magowie nie byli sami, osłaniały ich oddziały piechoty. Granatowe umundurowanie
świadczyło, iż są to zwykli szeregowcy uzbrojeni w broń palną. W sumie było ich
pięćdziesięciu, dwunastu magów i trzydziestu ośmiu żołdaków. Cały czas poruszali się
bardzo powoli, o parę kroków do przodu, dokładnie obserwując otoczenie.
2Niespodziewanie, pierwszy rząd padł martwy na glebę, nie wydając przy tym
żadnego dźwięku. Kamraci idący z tyłu ledwo to dostrzegli. Cały oddział piechurów
wyciągnął przed siebie broń, celując w dym. Magowie otoczyli ich niewidzialną barierą.
Wszyscy zamarli w bezruchu. Atmosfera przerażenia była gęsta, wręcz namacalna. Jeden
z żołnierzy pochylił się nad martwym towarzyszem, zdjął przyczepioną do paska latarkę
aby oświetlić trupa. Przewrócił go. Głowa została na starym miejscu, trzymała się ledwo na
resztkach mięśni czegoś co jeszcze przed chwilą było można nazwać szyją. Fontanna krwi
tryskała z tętnicy zabarwiając chodnik na ciemny wiśniowy kolor. Chłopak odskoczył z
przerażenia, wypuszczając z rąk latarkę. Cały się trząsł. Ręce i mundur miał poplamiony
juchą martwego kolegi. Nie mógł dłużej patrzeć, zwymiotował. Wysoki, szczupły mag
podszedł do zwłok. Jego twarz przecinała głęboka blizna, która skutecznie kontrastowała z
szafirowymi oczami. Długie czarne włosy, związane w kucyk spoczywały na jego plecach.
Sprawiał wrażenie doświadczonego wojaka. Cicho wypowiedział parę słów, po czym
uniósł prawą rękę. Z jej wnętrza wyłoniła się mała kulka, dająca prawie że oślepiający
blask. Zaklęcie natychmiast powędrowało nad trupa.
-Poruczniku Hughes, co o tym myślisz? - przywołał do siebie maga średniego
wzrostu, z lekką nadwagą. Miał bujny, ciemny zarost i mnóstwo zmarszczek na czole,
które potęgowała gładka glaca. Lecz to co wychodziło na pierwszy plan to ogromne
okulary, grube na kilka centymetrów, powiększające niesamowicie jego piwne oczy. Nic
więc dziwnego, że wszyscy mówili na niego Profesor sowa. Profesor dlatego gdyż, był on
jednym z wysoko postawionych pracowników departamentu Biologiczno -
technologicznego.
Sowa oglądał rozcięcie z każdej strony, zawsze lekko przestawiając zwłoki. Starał
się nie ubrudzić posoką, która ciągle tryskała, lecz w znacznie słabszym stopniu, niż to
było przed paroma minutami.
- O, ostrze ciągle jest w środku! – Krzyknął podniecony Hughes.
Wyjął z prawej kieszeni swojej szaty stalowe szczypce, zaczął powoli odrywać
kawałek metalu wbity w resztki szyi.
- Przedmiot, o kształcie przypominającym sierp księżyca, drobne, ostre jak brzytwy
ząbki na zakończeniach, stop metalu niestety nieznany, lecz z wyraźnymi, wtopionymi
opiłkami srebra – Potarł lekko obiekt swoich badań w dłoniach – Powierzchnia idealnie
gładka poza drobnymi ryskami u góry zaokrąglenia, metal z środka przedmiotu zakrzywia
się wyraźnie ku krańcom ukazując piramidalne skośne ścięcie, dzięki czemu ostrze
uzyskało właściwości aerodynamiczne. Rzemieślnik, który to wykonał był niepodważalnym
mistrzem w swym fachu i śmiem twierdzić także niezgorszym fizykiem.
- Co sądzisz o tych miniaturowych napisach, jakiego są pochodzenia? - Spytał
zaciekawiony Czarownik.
Jajogłowy spojrzał na towarzysza z wyraźnym zdziwieniem na twarzy, potem znów
na przedmiot. Obrócił ostrze parę razy w dłoniach. Faktycznie coś, co wcześniej uznał za
zarysowania, przypominało jakąś zamgloną inskrypcje. Sięgnął ponownie do lewej
kieszeni i wyjął malutkie szkiełko.
- Kapitanie mógłby Pan przytrzymać? - Hughes podał ostrze magowi, po czym
wypowiedział na głos zaklęcie - Reather arun - Szkiełko zaczęło rosnąć, stawało się coraz
większe, aż osiągnęło pół metra średnicy. Sowa trzymał ogromną lupę, obiema rękoma z
kolosalnym wysiłkiem. Widok wprost komiczny, jednakże nikt nawet nie odważył się
uchylić kącików ust. Profesor przyjrzał się napisowi. Każdy ze znaków w powiększeniu był
wielkości sporej pomarańczy.
- Litery mocno zaokrąglone, gdyby były napisane to jednym gładkim pociągnięciem,
nie mam pojęcia jak uzyskano ten efekt wygrawerowaniem znaków, przesadnie
3upiększane jednakże nadające niepowtarzalny styl i charakter. Widywałem już parę razy
przedmioty opatrzone takimi inskrypcjami, przynosili nam je szpiedzy ze swych ekspedycji
z królestw północnych. Badałem je z Jeremim Wilgafem przez ponad sześć długich lat,
dzięki takiemu okresowi eksperymentowania odkryliśmy, że żaden człowiek nie był by w
stanie wykuć tak złożonych i doskonałych kształtów, pomijając nieznany stop metalu który
topi się przy temperaturach nieosiągalnych dzięki naszej technologii metalurgi. Więc
zaczęliśmy szukać w naszej historii, mitach i legendach treści merytorycznie jak i wizualnie
zbliżonych, szczególnie znaczących coś w światku grafologii. Doszliśmy do niezwykłego
odkrycia, iż takie pismo było znalezione na skamieniałych wizerunkach kor drzew z
puszczy Ralezońskiej, czyli liczyło sobie kilkanaście tysięcy lat. Odnaleźliśmy je również w
znacznie bliższym nam okresie, mianowicie w niektórych manuskryptach z tysiąc cztery
setnego roku spisanych przez zakon kaznodziei Ralitene. Co ciekawe różne podobne
insynuacje odnośnie tego pisma można spotkać w „Spisie baśni i wierzeń” napisanych
przez Arlonda de Relingena jakieś sto lat temu. Najciekawsze jest to iż styl czy nawet
poszczególne litery nie zmieniły kształtu w tak długim odstępie czasu. Wszystkie te obiekty
badań jak i zebrane przez nas dowody mówiły jasno i nie powtarzalnie tylko o jednym
gatunku posługującym się tak doskonałym piśmiennictwem. Reasumując wszystkie dane,
dochodzimy do konkluzji, iż jest to najprawdziwsze elfickie pismo, a co za tym idzie dowód
na istnienie tych stworzeń! - oznajmił, pełnym ekscytacji głosem porucznik.
-Możesz jeszcze raz powtórzyć ostatnie zdanie? -zapytał kapitan – Pogubiłem się
trochę w tym podsumowaniu. - dodał po chwili.
Sowa spojrzał na niego z pod swoich pękatych okularów, nie ukrywając złośliwego
uśmieszku. Nie przepadał za Jahnsenem, szukał każdej możliwej okazji aby dopiec
kapitanowi. Uważał go za skretyniałego ignoranta, pustego osiłka znającego się wyłącznie
na wojaczce, zadowalaniu kobiet i pastwieniu się nad mądrzejszymi od siebie.
-Eeelllfffyyy - Powtórzył Hughes, bardzo powoli, ironicznie przeciągając każdą z
liter.
-Chyba cię popierdoliło?! - ryknął Jahnsen, pauzując na chwilę wypowiedź.
Jego twarz oblała się czerwoną barwą, która była tak intensywna, że nie jedna
pawiania dupa mogłaby być zazdrosna, choć Jahnsen z facjaty bardziej przypominał
rozwścieczonego rosomaka z napięciem przedmiesiączkowym, nie wydawał się na tyle
zezwierzęciały, iż ruszy z szarżą – Hughes wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu, na
samą myśl o tym opisie. Kapitan nabrał dwa hausty zimnego powietrza do płuc, po czym
kontynuował.
- Chcesz mi wmówić – starał się lekko zaniżyć ton głosu lecz nijak mu to wychodziło
- że moi ludzie zginęli z rąk elfów?! Takich wymyślonych przez zidiociałych bajkopisarzy i
jeszcze głupszych wierszokletów?! Czy ty, kurwa masz mnie za jakiegoś debila?! - Darł
się, w furii czarownik.
Hughes nie skomentował ostatniego zdania, choć wyraźnie miał na to ochotę.
-Z całym szacunkiem kapitanie Jahnsen- rzekł spokojnie, co jeszcze bardziej
rozwścieczyło antagonistę – Czuję się urażony przez pańskie ordynarne a zarazem
nietaktowne słowa, skierowane do mej wybitnej osoby, podważa pan nimi mój autorytet
jako naukowca i moją ciężką pracę na rzecz Cesarstwa. Nie jest pan sobie w stanie
wyobrazić ile musieliśmy poświęcić aby doszło do tak przełomowego odkrycia.
- Jestem w stanie sobie wyobrazić ile musieliście poświęcić i zmarnować pieniędzy
– zakpił Jahnsen, lecz porucznik uznał to za niewarte uwagi i ciągnął dalej.
- nieprzespanych nocy, wylanego potu czy nawet, nie wspominając o zdrowiu czy
życiu osobist ... - Nie dokończył, gdyż mag wszedł mu w słowo.
- Nawet ślimaki mogą się poszczycić ciekawszym życiem osobistym od ciebie,
4poza tym jestem ładniejszy od większości kobiet z którymi spałeś!
- Ależ kap...
- To było retoryczne Hughes, nawet tego nie potrafisz rozróżnić? Wracając do
upokarzania ciebie - uśmiechnął się szkaradnie Jahnsen - z potem na pewno masz
problem, choć ten zapach przypomina mi coś innego - teatralnie wciągnął nosem
powietrze - Czy ty przypadkiem nie kąpiesz się w wannie pełnej uryny? Nic nie mów! -
uciszył profesora palcem, gdy ten próbował otworzyć usta w proteście - Kontynuując
zdrowie nie będzie ci potrzebne na wojnie, Bang! Bang! Kulka w łeb i po zmartwieniu,
prawda jest taka, że na polu bitwy Hughes, nie znaczysz nic więcej, niż to zafajdane psie
gówno w które wlazłeś - Odpowiedział z nie ukrywaną irytacją dla całej tej głupiej sytuacji.
Wszyscy wojacy patrzyli na tę farsę z rozdziawianymi gębami. Jajogłowy który
wcześniej przyjmował obelgi ze stoickim spokojem, nie ścierpiał ich więcej. Rzucił
gigantyczną lupą, szkło z łoskotem rozbiło się o ziemie. Tysiące drobnych kawałeczków
rozsypało się na całej drodze. Przypominały mieniące się kropelki rosy, podczas
słonecznego poranka.
- Zobacz jak mnie rozdrażniłeś ty prymitywny, obcesowy abderyto! Odporny na
erudycje, pieprzona degrengolada moralna!- wrzasnął Sowa, cały dygocząc z wściekłości.
- Słuchaj profesorku, jeszcze jedno takie błyskotliwe słówko a ukarzę cię na cięgi za
niesubordynacje, i „nietaktowne” - przeciągnął umyślnie ironizując ten wyraz - zachowanie
względem wyższego rangą! Tutaj gówno znaczysz Hughes. Zrozumiałeś !?
Cała twarz mózgowca oblała się szkarłatnym kolorem. Wybałuszone ślepia mało co
nie wyskoczyły z orbit, a pulsująca żyła na czole nadawała gębie morderczego wyrazu.
- Zrozumiałem - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- To dobrze, odmaszerować! - rozkazał kapitan - a i przyślij mi kogoś rozgarniętego
Hughes.
- Tak jest – odburknął Sowa, po czym obrócił się na pięcie, i poczłapał w stronę
magów.
Niespodziewanie coś z głuchym stuknięciem uderzyło w barierę, nie minęła chwila i
znów coś gruchnęło. Trafienia nasilały się z każdą sekundą. Bariera pod gradem ciosów
zaczynała powoli pękać. Szczeliny występowały coraz częściej, nabierając większych
rozmiarów . Mundurowi rozglądali się nerwowo, wypatrując pozycji wroga, lecz niczego nie
mogli dostrzec. Zdziwieni obrotem sytuacji magowie, bezradnie próbowali ocalić barierę.
Rzucali zaklęcia obronne, jakie tylko przyszły im na myśl.
Arathro utarum – Wykrzykiwał niewysoki mag z posępnym wyrazem twarzy, oblanej
tysiącami miniaturowych dziurek, które były pamiątką po obfitym młodzieńczym trądziku .
Jego kolega o zaokrąglonej posturze i zawadiackim uczesaniu, silił się z artykulacją jak
najróżniejszych formuł magicznych. Z marnym skutkiem. Czarodziejka o kasztanowych,
prostych włosach, niebrzydkiej urody wzniosła się w powietrze. Próbowała połączyć
rozdarte miejsca dzięki przeźroczystemu płynowi który wydobywał się z jej rąk. Tarła
energicznie pęknięcia, które chwile potem zaczynały się zasklepiać. Nie musiała długo
czekać, na odzew towarzyszy. Koło rozdartych miejsc tworzyły się małe, dwu osobowe
zespoły magów. Powoli, acz efektywnie bariera wracała do normy, lecz były to tylko
pozory. Ataki wroga nie zmieniały intensywności, napierając przy tym z każdej strony.
Czarownicy powoli opadali z sił, ledwo nadążając z tuszowaniem pęknięć. Byli pewni, że
nie wytrzymają zbyt długo.
- Zostawcie barierę niech się rozsypie ! - krzyczał kapitan - Dajcie już spokój,
zostawcie siły na prawdziwą walkę!
- To jest prawdziwa walka Jahnsen, walka o życie! - wydarł się jeden z magów - A
teraz rusz szanowne cztery litery i nam pomóż!
5- Forman nie zauważyłeś?! Ich ataki nie niszczą otoczenia! Działają tylko na magię!
Czarownik rozejrzał się dookoła. Jahnsen miał rację, pociski nieprzyjaciela swobodnie
przelatywały przez budynki czy drzewa nie zostawiając na nich najdrobniejszego śladu.
- To jak kapitanie Forman? - Spytał młody rudzielec, silnie nakrapiany piegami.
Wskutek krzepkiej budowy szata była dla niego zbyt obcisła, wręcz krępowała mu ruchy.
Każde napięcie mięśni było od razu widoczne na aksamitnej tkaninie, nie pozostawiając
miejsca na łuszczenie się materiału. Jak ulał pasowało do niego powiedzenie „Ciało
niczym młody bóg”.
- Schodzimy! Przekaż tym na przeciwko. - Powiedział Forman
- Tak jest kapitanie! - Krzyknął rudzielec, żwawo ruszając na przeciwległą stronę
kopuły.
Natomiast Forman z gracją zaczął sunąć ku ziemi. Miał trzydzieści sześć lat, lecz
zmęczony wyraz twarzy wskazywał na co najmniej pięćdziesiąt. Do cna siwe, choć bujne
włosy uwidoczniały obraz dystyngowanego, acz wyimaginowanego wieku. Nie był zbyt
wysoki, około metra siedemdziesiąt, bardziej chudy niż szczupły. Szata na nim zwisała
swobodnie, falując pod wpływem wiatru. Ledwo czubkami palców dotknął gruntu, gdy
kopuła rozsypała się z trzaskiem na drobny mak. Cały nieboskłon gwałtownie pojaśniał,
dzięki zatrzęsieniu odłamków bariery, które przywodziły na myśl spadające gwiazdy. Nie
upłynęły trzy sekundy i wszystko wróciło do normy, niebo znów przybrało kolor czarny, a
wszędzie zrobiło się ciemno jak w dup..., nie bardziej jak w murzyńskiej dupie – pomyślał
Jahnsen - chwile trwało zanim oczy przywykły mu ponownie do mroku, lecz gdy to się
stało, przez króciutką chwilę dostrzegł błysk w jednym z piwniczych okiennic w pobliskim
budynku. Wtedy u jego boku wylądował Forman, poprawiający ćwiekowany pas, który
przytrzymywał zwisającą luźno szatę.
Wymienili szybkie porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli co sił w nogach do
najbliższego budynku gdzie owy błysk zamigotał. Forman gestem ręki kazał przyjacielowi,
skierować się do wejścia piwnicy. Drzwi były dosyć masywne, wykonane z grubego
dębowego drewna, wzmocnionego elementami zrobionymi z mosiądzu. Zawiasy choć
lekko pordzewiałe, wyglądały na bardzo solidne i ani myślały dać łatwo się wyrwać.
Obydwaj magowie w pełnej synchronizacji wystrzelili z rąk mieniące się magiczne kule.
Pocisk Jahnsena pierwszy dosięgnął celu, roztrzaskując z łoskotem drzwi od piwniczki,
natomiast zaklęcie Formana leniwie wleciało do środka rozświetlając całe pomieszczenie.
Wewnątrz dostrzegli czwórkę mężczyzn lekko oszołomionych. Dwóch z nich pozbierało się
szybko. Wstali sięgając jednocześnie po toporki przyczepione do pasów, wykrzywili usta w
dziwnym grymasie i z krzykiem przypominającym zranione zwierze po szarżowali na
magów. Ni stąd ni zowąd znad włochatych głów napastników wystrzeliły z niesamowitą
prędkością dwa ostrza, Forman rzucił się na towarzysza powalając go na ziemię. Ostrza
przecięły powietrze. Ledwie się odwrócili, gdy przeciwnicy dopadli ich. Niższy kosmaty
mężczyzna, zamachnął się toporkiem, wyprowadzając uderzenie w sam środek głowy
Jahnsena. Czarownik zdołał zrobić unik, lecz cios dosięgnął jego lewego barku, wbijając
się weń jak w masło. Stróżki karmazynowej krwi, zabarwiły puch. Mag wrzasnął z bólu,
lecz nie dając za wygraną złapał prawą ręką napastnika za kudły, przewrócił go, i z
impetem wyrżnął jego głową o wystający kamień. Z niemiłosiernym cierpieniem wyciągnął
toporek, rozpryskując dookoła posokę i wbił z całej siły w czerep nieprzytomnego
kudłatego. W tym samym czasie Forman, zajął się drugim włochatym mężczyzną,
wyższym, bardziej barczystym z wyrazem twarzy typowego rębajły. Mag leżąc kopnął go w
kroczę , błyskawicznie wstał, przyłożył z kolana prosto w nos kulącemu się mężczyźnie,
rozległ się charakterystyczny odgłos łamanych chrząstek. Kędzierzawy chwycił się za
krwawiący, ostro przestawiony nochal. Forman gwałtownie złapał go, zasłaniając się jego
ciałem. Głowa kędzierzawego z pędem odleciała w tył, jucha z szyi poszybowała wysoko
6w górę. Szczęśliwie dla Formana, że nie grzeszył wzrostem, dzięki czemu ostrze jedynie
musnęło mu bujną czuprynę. Odepchnął trupa na bok. Dopiero teraz zauważył kto do
niego strzelał, byli to dwaj mężczyźni z piwniczki, stali nieruchomo z wycelowanymi przed
siebie kuszami. Rękojeść zrobiona była z metalu na kształt tej z pistoletu. Uzyskiwali taką
precyzję strzału i celność nie tylko dzięki swoim wysokim umiejętnością, lecz również za
sprawą lunet przyczepionych do kusz. Jahnsen trzymając się za lewe ramię stanął obok
Formana, kolejne ostrza z prędkością błyskawicy poszybowały w ich kierunku, natomiast
tym razem odbiły się z głuchym szczękiem od powietrza jakieś pięć centymetrów od ich
twarzy. Magowie powoli ruszyli w stronę kuszników, natomiast ci zdezorientowani zaczęli
miotać pociskami na wszystkie strony, nie przynosiło to jednak oczekiwanego rezultatu.
Zaczęli panikować, jeden z nich wyciągnął toporek i rzucił się na Formana, ten natomiast
chwycił go za nadgarstek i z podręcznikową precyzją wykręcił mu rękę, zmuszając do
porzucenia broni. Drugi z kuszników klęknął, odrzucił toporek i błagał o przebaczenie w
swym rodowitym języku.
*
Piwniczka była prawie że pusta, ot stał jeden regał z trzema pułkami w tym jedną
połamaną na dwie równe części. Płowa farba odchodziła całymi płatami, prezentując
pomarszczoną fakturę spróchniałego drewna. Na regale było parę powywracanych konfitur
z porzeczek i truskawek, oraz potłuczone dwie butelki wiśniowego wytrawnego wina. Jego
aromat, a raczej swąd bo było z pewnością zepsute, unosił się po całym pomieszczeniu.
Stał tam również mały podniszczony stoliczek i cztery taborety brunatnej barwy. Nie
wliczając mnie i Formana oraz dwóch posranych ze strachu gówniarzy, którzy wcześniej
mierzyli do nas z kusz, już nic więcej się tu nie znajdowało. Ryan pchnął szczeniaka
uwalniając mu rękę.
- Na kolana, ręce na szyję! - Krzyknąłem przybierając jedną z bogatego repertuaru
moich groźnych min – a ty stul ryj! - dodałem do niższego, który coś tam bełkotał
jąkającym się głosem. Gówniarze nie mieli więcej niż siedemnaście lat, chudzi lecz
wysportowani, obydwoje byli niebieskookimi blondynami, krótko ścięci, wyglądali bardzo
podobnie do siebie, może byli braćmi, chociaż kogo to obchodziło. Spojrzeli na mnie z
strachem, niezrozumieniem i sporą dawką odrazy zmieszaną z nienawiścią, sporo uczuć
targa dzisiejszą młodzieżą co nie?
Urwałem sobie prawy rękaw szaty i owinąłem go wokół krwawiącej rany. W tym
czasie, mój z założenia kumpel, Ryan Forman zmusił wyższego chłopaka aby klęknął,
wszakże mało dyplomatycznie ale skutecznie. Wbił mu się chudymi rozczapierzonymi
palcami w tył szyi, aż do samej krwi. Dodam, iż przez dłuższy czas Ryan nie obcinał
paznokci, co było widać nawet się specjalnie nie przyglądając. Jego pazury były
paskudne, makabrycznie popękane i poszarpane o okropnym żółtawo-brudnym odcieniu,
nie będę zaskoczony jak młodzik dostanie jakiegoś tężca yyy- aż ciarki przeszły mi po
plecach. Chłopak posłusznie usunął się na kolana, z grymasem bólu i mocno zaciśniętymi
zębami.
Wracając do Ryana, był moim kumplem z założenia, czemu z założenia to proste,
ponieważ był nim tylko w teorii. Tak naprawdę nie pałaliśmy do siebie zbyt wielką miłością,
nawet wręcz przeciwnie ledwo się tolerowaliśmy. Nie byliśmy tym typem przyjaciół którzy
idą towarzysko do baru na piwko pooglądać bujające się tu i ówdzie cycki, powspominać
stare szczeniackie czasy czy wyżalić się drugiemu jak żona wyrzuciła go z chałupy, po tym
jak nakryła go na niedochowaniu wierności. Nasz typ „przyjaźni” jeśli można to tak
nazwać, był dosyć szczególny, widywaliśmy się na ogół co pół roku, zawsze przez
przypadek, na jakimś zebraniu sił zbrojnych czy w innym tego typu przybytku rozkoszy. W
ramach wspólnej akceptacji, siadaliśmy w jakimś lokalu, on zamawiał zwykłą czarną,
parzoną kawę bez śmietany, ja natomiast pełny, złocisty z idealną grubą na dwa palce
7pianką, chmielowy trunek. Forman relacjonował mi jakich cudów to on nie dokonał w
nowych zaklęciach ofensywnych, a ja kiwałem grzecznie głową kiedy uważałem za
stosowne z miną oddającą hołd dla jego wspaniałego intelektu, potem oczywiście
zamienialiśmy się rolami i Ryan udawał zainteresowanie dla moich wydumanych historii o
podbojach białogłowych ślicznotek. Byliśmy kompletnie różni od siebie, on styrany
pracoholik dążący do perfekcjonizmu w nadziei że świat stanie się lepszy, ja natomiast
miałem w dupie świat, perfekcjonizm a tym bardziej ciężką pracę. Gdy mija maksymalnie
godzina tej jakże interesującej konwersacji, wtedy jeden z nas zaczyna spoglądać
nerwowo na swój kieszonkowy złoty zegarek, dając drugiemu znak, że czas zrobić sobie
pa pa. Oczywiście cała ceremonia pożegnania jest mocno przesadzoną scenką,
demonstrującą jak bardzo będziemy za sobą tęsknić i wyczekiwać kolejnej schadzki.
Mówiąc bez ogródek jesteśmy naprawdę niezłymi aktorami, aż żal chwyta za serce, gdy
taki potencjał marnuje się w wojaczce.
Forman nonszalanckim gestem puścił kark wyrostka, spoglądając na mnie z
pytającym wzrokiem.
- Zwiążmy ich i poćwiartujemy co ty na to?
Jego oczy zwęziły się, jeśli to w ogóle możliwe, wyszczerzył pożółkłe zęby, uradowany i
upojony dźwięcznym kontekstem zdania.
- Kurwa, żartowałem!
Przybrał z powrotem swoje nijakie, otępiałe oblicze, przywodzące na myśl zbitego psa.
Coś z nim było nie w porządku, zawsze rzucał jakimś groteskowym komentarzem,
był rozgadany jak przekupki na jarmarku, mówił nudne rzeczy to fakt, ale nie był idiotą.
Teraz zachowywał się jak bezmózgi, wytresowany goryl zadowalający się rządzą krwi, co
było wielkim przeciwieństwem do osoby, wręcz o arystokratycznych, nienagannych
manierach, brzydzącej się w każdym calu brutalnym zachowaniem. Podszedłem do niego,
patrząc mu głęboko w oczy, źrenice wielkości piłeczek pin pong owych, na twarzy
rozszerzone pory, pocenie się i drgające niespokojnie ręce. Ten dureń się odurzył!
Nieoczekiwanie gromki huk zabębnił mi w uszach, grudki piasku, jak wystrzelone z
procy, trafiły w moje plecy. Forman podbiegł ku wyjściu. Odwróciłem się. Zobaczyłem
kolejną eksplozję, tym razem znacznie bliżej nas, w twarz dostałem ze sporej ilości piasku,
lecz rozrywający ból przeszedł mi po plecach, padłem bezwładnie jak kłoda na ziemię.
Zanim straciłem przytomność, usłyszałem formułę zaklęcia, po czym poczułem woń
przypalonego mięsa, słysząc jednocześnie skwarczący ochoczo tłuszcz. Ciało chłopaka
runęło naprzeciw mojej twarzy, jeszcze płonęły mu resztki włosów, po oczach zostały tylko
oczodoły z białą mazią w środku, przyżegana czarna skóra z gdzieniegdzie zaschniętymi
grudkami krwi i ostatnie tchnienia jakie wydał z siebie, napoiło moją duszę wstrętem i
zarazem przerażeniem. Horrendalne krzyki jego brata oddalały się z każdą sekundą,
zemdlałem.
*
Ocknąłem się z niewyobrażalnym bólem pleców. Otwierając oczy ukazała mi się
niewyraźna, piegowata twarz o płomienistej czuprynie. Po chwili obraz się wyostrzył,
nabierając konkretniejszych kształtów. Porucznik Thomas Petit bezpośredni podwładny
Formana, machał mi przed oczyma latarką.
- Źrenice reagują, puls w porządku. Jak się czujesz?
Każdy lekarz zadawał to idiotyczne pytanie, jak się mogłem do cholery czuć, skoro byłem
nieprzytomny, zostałem zdzielony czymś ciężkim w plecy, i mam głęboko zranioną rękę,
której w ogóle nie czuję?
- Świetnie - odpowiedziałem z szczątkowym uśmiechem na jaki pozwalał mi rwący
ból.
8 - Zasklepiliśmy ci ranę, lecz za minimalnie dwadzieścia minut odzyskasz czucie w
ręku, pamiętaj aby jej nie nadwyrężać.
- Ubóstwiam za to magiczną medycynę, tylko czemu tak diabelsko długo!?
- Jeśli moje zdolności, są dla ciebie nie wystarczające, to może wstaniesz i
poszukasz sobie kogoś innego?!
Niby medyk, do tego porucznik, a zarazem taki chamski gówniarz, chociaż dwadzieścia
minut to i tak imponujący wynik jak na te warunki.
- Nie w porządku, przepraszam. - zrobiłem skruszoną minę - Co tak właściwie się
stało? I ile czasu byłem nie przytomny?
- Pozwól, że odpowiem ci najpierw na twoje drugie pytanie, trzydzieści minut.
Nie doceniłem chłopaka, w pół godziny inny lekarz co najwyżej sprawdził by czy nie
wykrwawiłem się już na śmierć, aby oszczędzić sobie roboty, a tu proszę uratował mi
życie, godne podziwu.
- Ten skwarek - wskazał na ciało spalonego chłopaka - przypieprzył ci taboretem,
najpewniej tamtym – skierował wzrok w kąt piwniczki.
Stołek był nieźle zniszczony, dwie z czterech nóg wyłamane, a okrągłe drewniane
siedzenie pęknięte przez środek, z czego została tylko jedna część.
- Nie zrozumiałeś mnie. Czemu tu jesteście, co się dzieje na zewnątrz?
Dopiero teraz zwróciłem uwagę na odgłosy poza piwniczki, huczne wybuchy,
donośne świsty i wszędobylski warkot, krzyki i ogólny chaos. W samym jej środku panował
nie gorszy zgiełk, przebywało tu chyba z tuzin ludzi, jeden z pozbawionymi nogami, leżał
oparty o ścianę na kamiennej posadzce. Na stoliczku, truchło wojaka energicznie,
bezwładnie podskakiwało gdy go reanimowali, inny zaś leżał z poparzeniami lewej połowy
twarzy z zaginionym ślepiem pod spalonym, zdeformowanym mięsem. Medycy biegali bez
wytchnienia, od jednego rannego do drugiego, robiąc wszystko co w ich mocy, chociażby
tak to wyglądało. Odwróciłem głowę, miałem dość tego widoku.
- Jesteśmy tu, ponieważ to jest nasze prowizoryczne centrum medyczne, jak
prawdopodobnie zauważyłeś - nie odpowiedziałem, Petit nawet nie oczekiwał odpowiedzi.
– zaatakowali nas chwile po upadku bariery, mnóstwo cywili z tasakami, widłami i
wszystkim co nadawało się jako broń i potrafi wyrządzić krzywdę, lecz były też lepiej
uzbrojone grupy. Mieli kusze, takie same jakie znaleźliśmy tutaj, na miejscu - podniósł
jedną z ziemi - z ciekawymi pociskami w kształcie sierpowatych ostrzy, prawdziwe
rzeźnickie narzędzia, ale to już wszystko widziałeś co nie? Wśród cywili są również dzicy
magowie, i nie mówię tu o jakiś miernotach znających się ledwo na kuglarstwie. Zabili
Mullera, pewnie go znałeś, lubił polowania, fanatyk wojny i wszystkiego co militarne. Nikt
by nie przypuszczał, że zginie jako pierwszy, kula nie wybiera - zamilkł na dwie sekundy,
przyglądając mi się uważnie – No dobra, pogaduchy pogaduchami, a robota czeka, zjedz
to – włożył mi do buzi garść kapsułek – uśmierzą ból.
Pięć minut później ból w plecach przestał mi dokuczać, ręka była lekko odrętwiała i
nie w pełni władna, ale i tak byłem wdzięczny Thomasowi za tak szybką i skuteczna
kurację.
Koniec wczasów – pomyślałem - czas pokazać, że moje imię tu jeszcze coś znaczy.
Podniosłem się, wstałem cały zesztywniały. Czułem się jak bym miał zakwasy po całym
dniu harówy. Przeciągnąłem się parę razy, wypinając klatkę piersiową maksymalnie do
przodu, w tym samym momencie odchylając do tyłu najdalej jak potrafiłem głowę, kości mi
radośnie strzeliły, a ja poczułem nieludzką ulgę. Parę razy machnąłem odrętwiałą lewą
ręką, krew bez pośpiechu docierała do każdego zakamarka, oddając mi pełniejszą
kontrolę nad ciałem.
- Kapitan Jahnsen? - spytał aksamitny, dźwięczny głos za moimi plecami.
9Odwróciłem się kurtuazyjnie, zachęcony jego niesamowitą barwą, wyglądając właścicielki.
Jakież było moje zdziwienie, gdy przed sobą miałem lekarza ubranego w biały fartuch cały
zachlapany posoką. Spojrzał na mnie z niesympatyczną miną i ruszył do pacjenta. W
końcu za niego wyłonił się obiekt moich poszukiwań, tym razem byłem pewny, że to ona.
Kobieta o ponętnych kształtach, kasztanowych włosach, zapewne pięknej twarzy której
niestety nie byłem w stanie dostrzec z powodu świecącej mi w oczy cholernej lampy.
- Tak to ja, w czym mogę pomóc pięknej pani, która urodą onieśmieliła by boginię
miłości Ashaję ? - trochę tandetne, wiem. Lecz nie miałem czasu ani ochoty wysilić się na
lepszy bajer no i miałem to w du... no wiecie gdzie - uśmiechnąłem się zalotnie,
przybierając minę czułego kochanka.
- W czym kurwa możesz mi pomóc!? Może, kurwa zaczniesz od utopienia się do
kurwy nędzy. Co kurwa taki zaskoczony - miałem faktycznie głupią minę, w tym momencie
nawet wsiowy imbecyl wyglądał by, przy mnie elokwentnie - wszyscy narażają karki, a ty
sobie zaloty, kurwa urządzasz, jebana cioto. O sakralna pierdolona nierządnico, faceci to
pieprzone cipy, jak przychodzi co do czego to wymiękają jak ostatnie pizdy. Ty masz
chociaż jaja Jahnsen, by spojrzeć w ryło tym wszystkim co kurwa zdechli? - Przerwała by
nabrać śliny z najgłębszych czeluści swojego gardła, po czym splunęła soczyście na moje
czarne, skórzane buty, by pokazać mi jaką jest wredną suką, a przy okazji jaką czuje do
mnie odrazę.
Beatrice „Bałamutna Kurwica” Black. Idealnie komponujący się z jej osobowością
przydomek. Seksapil Beatrice jest legendarny w całej akademii, choć jeszcze większą
popularnością cieszą się opowieści o jej niewyparzonej gębie i manierach, których nie
uczą największe chlewnie w cesarstwie. Być wieprzem to za mało, aby zaskarbić sobie
względy do uczestnictwa na wykładach w oborze.
Nie miałem ochoty tłumaczyć jej, jak się tu znalazłem, i że dopiero co mnie
poskładali, więc niech się dyma.
- Spierdalaj – Wypaliłem. Stała jak wryta, bezdźwięcznie ruszając ustami, nie
spodziewała się mojej wylewnej ignorancji mówiącej dosłownie „mam to w dupie”, może
uczynię to swoim życiowym motto. Na jej uroczej twarzyczce, malował się obraz
niesamowitego wysiłku. Jestem w stanie założyć się o każde pieniądze, iż poszukiwała w
bezdennych otchłaniach próżni swego umysłu jakiejś „ciętej” riposty.
Odwróciłem się ku wyjściu z piwniczki i na pożegnanie rzuciłem od niechcenia -
widzisz jakie masz proste myślenie – spojrzałem na nią z litością ostatni raz - Żal mi cię -
po czym z wielką satysfakcją ruszyłem do wyjścia, skopać parę prowincjonalnych tyłków.
*
Inferno, gehenna, pogorzelisko te trzy słowa idealnie pasowały do tego co mnie
przywitało. Miejsce długiej, szerokiej uliczki zajął wielki plac pełen zgliszcz domów, tawern,
burdelów czy czegokolwiek co mieściło się tu wcześniej. Na niejednych ruinach leżały
stosy martwych ciał, gdzie nie gdzie same głowy, pozbawione tułowia. Na ich twarzach
malowały się różne grymasy, zaczynając od przerażenia, bólu czy rozpaczy, a kończąc na
niemiłym zaskoczeniu. Nieraz spod gruzów wystawały same kończyny. Niektóre wciąż
miały wolę przetrwania, chciały żyć, próbowały się wydostać, wierzgały się, lecz był to
nadaremny wysiłek. Nie trwało długo, aż mijał ich zapał czy zapas sił, wtem ręce, nogi
opadały bezwładnie jako nieodłączna część dekoracji, dopełniająca okrutnego pejzażu.
Nie brakowało też popalonych zwłok dorosłych jak i ich pociech, swąd kostuchy unosił się
nad całym polem bitwy.
Boje większe lub mniejsze, odbywały się wszędzie, na dachach, w powietrzu, na
zwłokach poległych, przy pomocy narzędzi wszelakiej maści. Widły, kostury, miecze czy
też w końcu dzięki samej magii, mroczny żniwiarz zbierał swe krwawe plony. Byli też
10śmiałkowie – nie to złe słowo, raczej idioci - rzucający się w wir walki z gołymi pięściami,
nie muszę dodawać, że nie przetrwali więcej niż minuty.
Z zamyślenia ocknęła mnie, lecącą z olbrzymią prędkością zielona kula światła.
Rzuciłem się na ziemię w ostatniej chwili. Zaklęcie uderzyło w znak informujący, iż
niedawno stała tu oberża o dźwięcznym mianie „Pod ubitym niedźwiadkiem”. Pocisk
zostawił po sobie pamiątkę w postaci wypalonej, niedużej dziury i żarliwie czerwonych,
topniejących kawałków metalu. Podniosłem głowę z kałuży, twarz miałem całą uwaloną
błotem. Przed moim nosem, dwadzieścia centymetrów dalej, wlepiła we mnie swój
nieobecny wzrok głowa młodego mężczyzny, również cała umorusana brudną mazią. Nie
był martwy, jak by było można przypuszczać na pierwszy rzut oka, lecz przerażony,
chociaż mógł równie dobrze chorować na Alzheimera. Zastanawiacie się po czym to tak
błyskotliwie wydedukowałem, powiem wam, po prostu się trząsł. Bądź co bądź myślę, że
jednak tylko się bał. Spojrzał na mnie bardziej przytomnie, uśmiechnął się lekko ukazując
czarne od błota, proste zęby, i wybuchł! Ziemia zatrzęsła się silnie, ja zostałem oślepiony,
a pęd powietrza napchał mi piasku do oczu. Przetarłem je parę razy rękawem szaty,
otworzyłem, obraz najpierw był zamazany, lecz po chwili nabierał ostrości, barw, stawał się
coraz bardziej wyrazisty, aż w końcu mogłem zobaczyć gdzie byłem, a byłem w niebie,
wprawdzie nie dosłownie. Leżałem na dosyć małym skrawku gruntu, usiadłem następnie
wychyliłem się nieznacznie, spojrzałem w dół.
Dziesięć metrów - oszacowałem wysokość - po entuzjaście błotnistych kąpieli, nie
pozostało nic oprócz dosyć sporej dziury. Cud, że żyję - pomyślałem - ciekawe komu ów
cud zawdzięczam?
Kilka metrów dalej zauważyłem na klęczkach kobietę o długich, cudownych
kasztanowych włosach, jej dłonie były zaciśnięte w pięści, które miała wbite w ziemię.
Spojrzała wprost na mnie, włosy opadły jej z bajecznie pięknej twarzyczki. Nie szło jej
pomylić z nikim innym, oczywiście była to Beatrice.
- Kurwa nie! Czemu akurat jej mam zawdzięczać życie, bogowie chyba robią sobie
ze mnie jaja – pomyślałem wściekły.
Wstała, nabrała dwa duże hausty powietrza, rozdęła ponętne usta, a następnie
rozdarła ryja w niebo głosy.
- Jahnsen! Złaź na dół kuta... Bum! Przerwała jej huczna eksplozja. Zaklęcie które
ją spowodowało uderzyło w kolumnę ziemi, kamieni, pnączy, pewnie tez gówna i innych
odpadków których opis pominę, dodam tylko że siedziałem na jej samiutkim szczycie. Filar
zatrząsł się niespokojnie. Cała ta sytuacja miała by i swoje plusy, gdyby nie fakt, że nijak
mi wychodzi formuła lewitacji. Kolejny wybuch! Tym razem o wiele potężniejszy. Kolumna
wraz ze mną przechyliła się chwiejnie, następnie runęła. Wpatrywałem się w rosnącą
ziemię. Oczy napełniły mi się łzami, nie bynajmniej dlatego, że szlochałem jak mała
panienka bojąc się o własne życie, które mam gdzieś, lecz dlatego że wkurzający piach
wpadł mi do oczu pod wpływem silnie napierającego na moją twarz powietrza. Spadanie
wydawało mi się całą wiecznością, mogłem liczyć powoli każdy pozostały metr do mego
końca. Już tylko trzy, ucieszyłem się.
Niektórym ludziom w takich momentach przelatuje całe życie przed oczyma. Mój
żywot był nad wyraz nudny i bezbarwny, faktem przewijało się przez niego mnóstwo kobiet
lecz to tylko nieistotne wspomnienia. Dwa.
Chociaż niektóre z moich trofeów, niech będzie, że tak nazwę ów panie, były
wyjątkowe, lub po prostu bałamutne, kręcąc męskim światkiem niczym szybką karuzelą z
której schodzisz w gorszym stanie niż po litrze czystej, po czasie orientujesz się, że
niewiasta zwinęła ci portfel i wyjechała z ogrodnikiem. Jeden, zamknąłem oczy.
Niczego nie żałuję, w mym nudnym, monotonnym, bezbarwnym życiu, chociaż
11chwila, jest jedna, jedyna rzecz, niezmiernie ważna dla mnie osoba, żałuję tylko jego,
mojego syna ...
Wyczekiwałem uderzenia o ziemię, którego nie poczułem, łamanych kości
przebijających mi płuco, które też nie dały mi się odczuć, również nie poczułem
przysypującej mnie ogromnej warstwy ziemi. Właściwie poczułem tylko szarpnięcie,
mocne szarpnięcie.
*
W pełnym pędzie, pomiędzy świszczącymi kulami oraz kolorowymi eksplozjami
magi, nie zważając na przeciwności, Forman leciał na złamanie karku ku spadającemu
Jansenowi. Wywinął korkociąg aby uniknąć wystrzelonego jak z procy zaklęcia, następnie
wyprostował się niczym strzała aby zmieścić się pomiędzy dwoma spadającymi
odłamkami skalnymi, zwinnie minął wystający słup energetyczny, i niczym gepard dopadł
Jansena łapiąc go za podbrzusze. Sprężyście mimo dodatkowego ciężaru wybił się w
górę, powietrze zaświstało im w uszach, nagle zatrzymał się, rozejrzał a następnie z
równie imponującą prędkością ruszył do najbliższego zrujnowanego budynku. Cała ta
scena nie trwała dłużej niż wypowiedzenie zdania „Ewenement jest ewidentnym
paradoksem konstruktywnej rekapitulacji parlamentarnej na oczywistych arkanach
pryncypialnej dystrybucji”.
Wylądowali na zgliszczach, dookoła hulały wybuchy, strzały i krzyki niektóre z
radości inne z bólu. Ryan ułożył Jansena pod krzywą ścianą, z której za wiele już nie
zostało.
*
Poczułem szturchnięcie w bok czegoś twardego i szorstkiego zarazem, wymacałem
ręką, że był to spiczasty kamień. Otworzyłem ślepia, zamrugałem. Przede mną stał
Forman, pewnie tym razem on uratował mnie z objęć kostuchy. Co za ironia losu, najpierw
Beatrice teraz on. Ciekawe po co to zrobił, ja dla niego nawet bym palcem nie kiwnął.
Chociaż może liczy na jakieś względy, pieniądze? Wątpię. Może przysługę? To się
przeliczy! Z jego tępego wyrazu twarzy było można łatwo wydedukować, że narkotyk
jeszcze nie przestał działać, więc może to impuls przemawiał za jego heroizmem. Nie
wiem po co w ogóle się nad tym rozwodzę, to tylko głupoty niewarte zaprzątania sobie
nimi głowy. Chociaż wypadało by coś powiedzieć, tak dla spokoju żeby mi nie wypominał
jak nas wyrzucą do domu starców jęcząc po raz pięćsetny, że nie podziękowałem.
- Dzięki - wybąknąłem w stronę Formana. On nie zareagował, tylko wsłuchiwał się
w otoczenie.
Pieprzony ignorant, no ale podziękowałem i drugi raz nie zamierzam. Wsłuchałem
się też w dźwięki najbliższej nam okolicy, z pomiędzy eksplozji i krzyków dało się wyróżnić
odgłosy kroków, które zmierzały ku nam, były całkiem niedaleko. Wstałem na równe nogi,
aczkolwiek nie było to najprzyjemniejsze uczucie w mym marnym żywocie, kości strzeliły
mi w krzyżu, ból lewej nogi dał się we znaki, no i lekki zawrót głowy na chwilkę mnie
zdezorientował. Nagle Ryan przycisnął mnie do ściany.
-Co jest! - pomyślałem wściekły – wszyscy mnie niańczą, czy ja wyglądam na
pieprzone jajko?
Kroki zatrzymały się, tuż za ścianą przy której staliśmy. Cisza, nawet nie słyszałem
sapania Formana. Może wstrzymał oddech? Ciekawe ile wytrzyma? Ja mam poryty łeb,
cały czas zadaje sobie te idiotyczne pytania, myśl racjonalnie! skarciłem się.

::EDIT::

Zgodnie z regulaminem punkt 5 podpunkt III zwykłym użytkownikom nie wolno stosować kolorów w sygnaturze. Tak więc kolor usuwam i na przyszłość polecam lekturę Regulaminu: http://www.inkaustus.pl/showthread.php?tid=447

Na razie ostrzeżenie słowne.

Met.
Przeczytałem, trochę się rozczarowałem. Pseudofilozoficzny wstęp i notka encyklopedyczna bardzo mój apetyt literacki zaostrzyły, spodziewałem się czegoś całkiem mrocznego, klimatycznego, ale zawiodłem się.
Nie jestem jakimś lovecraftowskim fanatykiem, ażeby od każdego wymagać cyklopowych, rozbudowanych kosmicznych zdań, pełnych ohydnych przysłówków, pradawnych barokowych ozdobników i przytłaczających ludzkie oko przymiotników, ale strasznie raziły mnie kolokwializmy, wszystkie te ''bum'', ''poryte łby'' i piłeczki ping pongowe.
Przekleństw też trochę za dużo, czasem czułem się jak na jakimś osiedlu, nie polu walki (przeciw samym przekleństwom nic nie mam, lubię przecież Kinga, czy Piekarę), zbyt przerysowane to było.
Elementy...elementy...cóż, powiedzmy humorystyczne mnie bardziej przeszkadzały, niż śmieszyły, zarżnęły wręcz ten nieźle zapowiadający się na początku klimat.
Wybacz niepochlebny komentarz, ale dla mnie mocno średnie.
Bardzo dzięki za komentarz, na razie to tylko krótkie wprowadzenie do całej historii, trochę na siłę starałem się zarysować postaci na tych paru stronach, i to się rzuca w oczy, będę ciągnął to dalej, aby poprawić styl i mam nadzieję że coś jeszcze fajnego z tej opowieści da się wydusić Big Grin Jak wiadomo trening czyni mistrza. Cenię sobie szczerość i wielkie dzięki za ten uczciwy komentarz!
Zakładam że ten pseudo filozoficzny wywód we wstępie jest Ci do czegoś w dalszej części potrzebny, bo jak na razie nie widzę w nim głębszego sensu. Notka pseudo encyklopedyczna może być. co zaś do samej treści. W zasadzie przedstawiłeś jedną scenę bitewną. Co mi w niej poważnie zgrzytnęło:
Po pierwsze, fragment gdzie dowódca i uczony kłócą się nad zwłokami. No nie wiem jak miało by to wyglądać. Jest bitwa, rozróba itd. pole walki, akcja, a tu nagle stop klatka, wszystko się zatrzymuje i dwaj kolesie dokładają sobie jak podczas karczemnej imprezki oglądając nieboszczyka. Co ważniejsze dzieje się to na środku ulicy gdzie są wystawieni na ostrzał. Coś tu nie halo. taka akcja mogła mieć miejsce gdzieś po bitwie, w prosektorium, bądź gdzieś na spokojnych tyłach.
Kolejna sprawa. elementy humorystyczne, no co tu będę ukrywał nie były najlepsze tak samo jak pomysł epatowania wulgaryzmami. Te ostatnie mają sens gdy pojawiają się sporadycznie, w nadmiarze budzą jedynie niesmak. Sama akcja zalatywała nieco "Fullmetal Alhemistem" ale niech tam. Pomyślana nawet nieźle. Szkoda jedynie że bez jakiegokolwiek uzasadnienia: po co, którędy i dlaczego. Tak że trzeba by to wszystko jeszcze raz przemyśleć, przeredagować i dopiero pomyśleć co dalej.
Pozdrawiam
Dzięki za komentarz, pozwolisz, że z pierwszym wywodem się nie zgodzę, a dokładnie jak piszesz, iż:
"Po pierwsze, fragment gdzie dowódca i uczony kłócą się nad zwłokami. No nie wiem jak miało by to wyglądać. Jest bitwa, rozróba itd. pole walki, akcja, a tu nagle stop klatka, wszystko się zatrzymuje i dwaj kolesie dokładają sobie jak podczas karczemnej imprezki oglądając nieboszczyka. Co ważniejsze dzieje się to na środku ulicy gdzie są wystawieni na ostrzał. Coś tu nie halo. taka akcja mogła mieć miejsce gdzieś po bitwie, w prosektorium, bądź gdzieś na spokojnych tyłach."
Akurat byli pod kopułą o niej jest napisane w zdaniu "Magowie otoczyli ich niewidzialną barierą." no i w dalszych fragmentach po kłutni gdy bariera się rozpadała na części " Niespodziewanie coś z głuchym stuknięciem uderzyło w barierę, nie minęła chwila i
znów coś gruchnęło. Trafienia nasilały się z każdą sekundą. Bariera pod gradem ciosów
zaczynała powoli pękać. Szczeliny występowały coraz częściej, nabierając większych
rozmiarów . "
A co do drugiego zarzutu na pewno przyjmę go do wiadomości, bo zdaję sobie sprawę z tego, że humorystyczne dialogi czy scenki nie są moją najlepszą stroną. Co do Fullmetal Alchemist kiedyś miałem styczność z tym anime, lecz akurat w trakcie pisania tego nie wzorowałem się ani nawet nie myślałem o żadnych podobnych motywach, widocznie po prostu tak wyszło i jakiś tam wpływ nieświadomie ten animek na mnie wywarł Big Grin Wielkie dzięki za opinie. pozdrawiam
Twoje opowiadanie i twoja wola. Ta bariera to dobry pomysł, i oczywiście pisząc koment ją wychwyciłem, ale i tak moim zdaniem pomysł że po jednej stronie bariery jest rozróba na sto dwa, a po drugiej kolesie zachowują się jak na pikniku bardzo mi zgrzyta. Trochę to bowiem bez sensu choćby ze względu na wydatek energetyczny. Chyba że zakładasz w swojej konwencji że magowie dysponują nieograniczoną energią.
uwaga: Oczywiście wszystko co Ci tu piszę jest moim osobistym zdaniem, opartym na własnych odczuciach. Oczywiście ktoś inny może przyjąć to zupełnie inaczej.
pozdrowionka