28-01-2018, 14:16
BLISKIE SPOTKANIA SZÓSTEGO STOPNIA (GRUDNIA)
To miała być zima stulecia. Meteorolodzy wróżyli z tarota a Marcin zapakował niezbędne toboły – od rodziny czas odpocząć - i ruszył na przedświąteczny odpoczynek do swojego małego domku w – a jakże – Karkonoszach. Droga wlekła się niemiłosiernie. Co rusz jakiś tirowiec zawalidroga albo co gorsza, beemwiaczek z lalunią wypacykowaną tak, że na bocznej szybie zostawał „papilarny” ślad policzka. Umcyk umcyk, bum bum w głośnikach i dalej, na trzeciego po krętych, górskich drogach. W okolicach siedemnastej przyprószyło.
- Jak miło - pomyślał Marcin. W radio Grzeszczak nuciła ”Co z nami będzie, kiedy znajdziemy się na zakręcie” - … i cholera przegapiłem zjazd – zasyczał przez zęby. Ujechał jeszcze kilkaset metrów. Zatrzymał samochód. Wysiadł. Zapalił papierosa. Zaciągnął się tak mocno jakby miał się kończyć świat, rozejrzał dookoła, splunął dla pewności za siebie trzy razy, wsiadł, odpalił silnik i lekkim łukiem zawrócił. Prószyło coraz mocniej.
Dziewiętnasta z minutami to dobry moment, by zaparkować pod werandą obsypanego już całkiem mocno domku. Ta cisza, niesamowita cisza gdy śnieg niczym puch, otula wszystko na co spadnie wyzwoliła w Marcinie uczucie … osamotnienia, depresji połączonej z dziką euforią i szaleństwem. Ktoś spoglądający z ukrycia pomyślałby, że jakiś „niepełnosprytny” zwiał właśnie z psychiatryka, zajumał auto i znalazł opuszczoną chatkę w środku lasu a teraz cieszy się jak głupi, a jednocześnie tuli się do fotela na werandzie i kwili jak porzucone na głuszy dziecko. Ogarnął się, wstał, otworzył drzwi, toboły wrzucił za próg, odwrócił się na pięcie , spojrzał przed siebie i … - No Kulson by to jeden! Drzewa trza narąbać – zaklął. Więc rąbał te drewienka i rąbał, aż się zarąbał a właściwie narąbał ,popijając co rusz łyczki Danielsa z piersiówki. Zaniósł narąbany narąbane drzewce do chatki, rozpalił jakimś cudem ogień w kominku, na szybko zjadł dziwną w smaku puszkę mielonki i legł na tapczanie.
O północy przebudził się z Saharą w ustach. Przetarł oczęta, nalał wody do szklanki i postawił na szafce obok tapczanu. Jednym haustem wypił to, co pozostało w butelce i już miał się kłaść, lecz jakby coś ujrzał kątem oka. Coś czerwonego. Szybko spojrzał w tamtą stronę. Pusto. Widać skacowane komórki nerwowe płatały mu figle. Ruszył w stronę łóżka.
- A ty gdzie ? – usłyszał za plecami.
- Idę spać mamo … - i w tym momencie adrenalina zrobiła swoje. Włos się najeżył – a raczej to co zostało z włosów – mięśnie naprężyły a myśl podpowiadała – Przeładuj broń… no weź kurwa i przeładuj broń…
- Przecież nie mam żadnej broni – wykrzyczał na głos.
- Aaaa, jednak dobrze myślałem – gadał głos za plecami – mamy tu, niekoniecznie łatwy przypadek rozdwojenia jaźni, zdaje się? Będziemy mieć niezłą zabawę.
Marcin nie wytrzymał. Szybkim ruchem odwrócił się w stronę dobiegającego głosu i o mało nie usiadł z wrażenia na stołku. Dobrze, że tego nie zrobił, bo stołek akuratnie stał tuż przed nim.
- Mikołaj? Ale jak to tak? – przed nim stał papuśny siwobrody w czerwonym kubraku z wydętym brzuchalem i butelką napoju, którego w takich sytuacjach nie należy reklamować, przynajmniej dopóki producent nie wystawi odpowiedniego czeku. Z minimum czterema zerami po jedynce , ma się rozumieć. Ale wracając do zaistniałej sytuacji…
- Mikołaj? Ale jak to tak? – wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
- A kogoś się spodziewał? Artura z Excaliburem? Karlsona z dachu? Pipi Langstrumpf? Ho! Ho! Ho! – zahuczał czerwony.
- Właściwie, to nie umawiałem się dziś z nikim panie Mikołaju. Odpocząć chciałem w samotności, wypić, pomyśleć nad żywotem moim ciężkim , przemyśleć co zrobić z świeżo upieczonym chrześniakiem , coś tam może napisać, wyspać się …
- I się Marcinek zdenerwował - odparł Miki – wyrzuca z siebie jednym ciągiem tyle słów. No nietypowe, wręcz atypowe jak na ciebie Marcinku.
Marcina zamurowało tak, że szczęka o mały włos nie porysowałaby podłogi z pięknego bukowego drewna.
- Marcinek to był grzeczny w tym roku? – ciągnął dalej Miki .
- Ale nie ma jeszcze wigilii – bezmyślnie odparł Marcin.
- No, ale czy on był grzeczny w tym roku, a poza tym – tu czerwony zaczął filuternie głaskać się po brodzie - dzisiaj szósty… Ho! Ho! Ho!
- Rany boskie – udał zaskoczenie – to ja już muszę się zbierać panie Mikołaju. W domu czekają… – i ruszył zbierać rozwalone przed drzwiami toboły.
- A gdzie to się tak spieszymy, co? Po pijanemu jeździć autem będziemy? Renifery mi jeszcze na wyjeździe potłucze tym swoim złomkiem, i kto wtedy sanie moje pociągnie? A nie wstyd ci Marcinie ? Niegodziwcze ! – Miki zastawił całym sobą (a przyznać trzeba, że warstwy izolacyjnej pod skórą to mu nie brakowało)przejście do drzwi. – Rodzina nie zając , nie ucieknie. A już dziś to zupełnie nie ucieknie. Czas zatrzymałem – dodał.
Marcin zerknął w okno. Płatki śniegu zatrzymały się wpół drogi miedzy chmurą a ziemią . Zerknął w stronę kominka. Jęzory ognia jak na przecudnej fotografii, zamrożone w czasie.
- Tak więc Marcin w końcu powie czy był grzeczny w tym roku? – czerwony stanowczo domagał się odpowiedzi.
- Nie wiem panie Mikołaju. Raczej pół na pół – poddał się Marcin – a to ma jakieś znaczenie?
- Oczywiście – odrzekł czerwony - Zatem niech się stanie kara i przyjemność !
Wokół dłoni Mikołaja pojawiła się błękitno różowa mgiełka . Dookoła niej tysiące połyskujących na tęczowo gwiazdek, zaczęło wirować tworząc swoiste, malusieńkie tornadko. Wirowało szybko, coraz szybciej . W pewnym momencie rozpłynęło się w owej mgiełce a w ręku Mikiego pojawiła się rózga. Nie była to jednak taka zwyczajna rózga a piękny, połyskujący w zatrzymanym blasku ognia, skórzany pejczyk z dość smukłą klapką na końcu i rzemiennym paseczkiem w miejscu uchwytu.
- Tak więc, Marcinie, dzisiejsza noc jest nasza … Ho! Ho! Ho! – rubasznie zaśmiał się czerwony.
Gdyby ktoś w tej chwili ktoś stał obok ,zapewne usłyszałby głośny dźwięk przełykanej śliny, wydostający się przełyku Marcina.
Miki zalotnie puścił oczko – Będziesz moim pieskiem Marcinku? – wyraźnie przeciągał dźwięczne er, w ten sposób, jak to czasem robią zalotnie niegrzeczne tygryski.
- Tak Panie – w głowie angielski lektor.***
***( Dalszy ciąg usunięto z powodu zbyt drastycznych scen nacechowanych wyuzdanym erotyzmem, oraz możliwości czytania przez dzieci i to przed godziną dwudziestą drugą ).
EPILOG.
Jak ja nienawidzę jesieni**. – pomyślał Marcin - Rzadko się uśmiecham, ale teraz to już wcale. Twarz mnie boli, jak próbuje…
**- 6 grudnia, to jeszcze kalendarzowa jesień.
KONIEC.
To miała być zima stulecia. Meteorolodzy wróżyli z tarota a Marcin zapakował niezbędne toboły – od rodziny czas odpocząć - i ruszył na przedświąteczny odpoczynek do swojego małego domku w – a jakże – Karkonoszach. Droga wlekła się niemiłosiernie. Co rusz jakiś tirowiec zawalidroga albo co gorsza, beemwiaczek z lalunią wypacykowaną tak, że na bocznej szybie zostawał „papilarny” ślad policzka. Umcyk umcyk, bum bum w głośnikach i dalej, na trzeciego po krętych, górskich drogach. W okolicach siedemnastej przyprószyło.
- Jak miło - pomyślał Marcin. W radio Grzeszczak nuciła ”Co z nami będzie, kiedy znajdziemy się na zakręcie” - … i cholera przegapiłem zjazd – zasyczał przez zęby. Ujechał jeszcze kilkaset metrów. Zatrzymał samochód. Wysiadł. Zapalił papierosa. Zaciągnął się tak mocno jakby miał się kończyć świat, rozejrzał dookoła, splunął dla pewności za siebie trzy razy, wsiadł, odpalił silnik i lekkim łukiem zawrócił. Prószyło coraz mocniej.
Dziewiętnasta z minutami to dobry moment, by zaparkować pod werandą obsypanego już całkiem mocno domku. Ta cisza, niesamowita cisza gdy śnieg niczym puch, otula wszystko na co spadnie wyzwoliła w Marcinie uczucie … osamotnienia, depresji połączonej z dziką euforią i szaleństwem. Ktoś spoglądający z ukrycia pomyślałby, że jakiś „niepełnosprytny” zwiał właśnie z psychiatryka, zajumał auto i znalazł opuszczoną chatkę w środku lasu a teraz cieszy się jak głupi, a jednocześnie tuli się do fotela na werandzie i kwili jak porzucone na głuszy dziecko. Ogarnął się, wstał, otworzył drzwi, toboły wrzucił za próg, odwrócił się na pięcie , spojrzał przed siebie i … - No Kulson by to jeden! Drzewa trza narąbać – zaklął. Więc rąbał te drewienka i rąbał, aż się zarąbał a właściwie narąbał ,popijając co rusz łyczki Danielsa z piersiówki. Zaniósł narąbany narąbane drzewce do chatki, rozpalił jakimś cudem ogień w kominku, na szybko zjadł dziwną w smaku puszkę mielonki i legł na tapczanie.
O północy przebudził się z Saharą w ustach. Przetarł oczęta, nalał wody do szklanki i postawił na szafce obok tapczanu. Jednym haustem wypił to, co pozostało w butelce i już miał się kłaść, lecz jakby coś ujrzał kątem oka. Coś czerwonego. Szybko spojrzał w tamtą stronę. Pusto. Widać skacowane komórki nerwowe płatały mu figle. Ruszył w stronę łóżka.
- A ty gdzie ? – usłyszał za plecami.
- Idę spać mamo … - i w tym momencie adrenalina zrobiła swoje. Włos się najeżył – a raczej to co zostało z włosów – mięśnie naprężyły a myśl podpowiadała – Przeładuj broń… no weź kurwa i przeładuj broń…
- Przecież nie mam żadnej broni – wykrzyczał na głos.
- Aaaa, jednak dobrze myślałem – gadał głos za plecami – mamy tu, niekoniecznie łatwy przypadek rozdwojenia jaźni, zdaje się? Będziemy mieć niezłą zabawę.
Marcin nie wytrzymał. Szybkim ruchem odwrócił się w stronę dobiegającego głosu i o mało nie usiadł z wrażenia na stołku. Dobrze, że tego nie zrobił, bo stołek akuratnie stał tuż przed nim.
- Mikołaj? Ale jak to tak? – przed nim stał papuśny siwobrody w czerwonym kubraku z wydętym brzuchalem i butelką napoju, którego w takich sytuacjach nie należy reklamować, przynajmniej dopóki producent nie wystawi odpowiedniego czeku. Z minimum czterema zerami po jedynce , ma się rozumieć. Ale wracając do zaistniałej sytuacji…
- Mikołaj? Ale jak to tak? – wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
- A kogoś się spodziewał? Artura z Excaliburem? Karlsona z dachu? Pipi Langstrumpf? Ho! Ho! Ho! – zahuczał czerwony.
- Właściwie, to nie umawiałem się dziś z nikim panie Mikołaju. Odpocząć chciałem w samotności, wypić, pomyśleć nad żywotem moim ciężkim , przemyśleć co zrobić z świeżo upieczonym chrześniakiem , coś tam może napisać, wyspać się …
- I się Marcinek zdenerwował - odparł Miki – wyrzuca z siebie jednym ciągiem tyle słów. No nietypowe, wręcz atypowe jak na ciebie Marcinku.
Marcina zamurowało tak, że szczęka o mały włos nie porysowałaby podłogi z pięknego bukowego drewna.
- Marcinek to był grzeczny w tym roku? – ciągnął dalej Miki .
- Ale nie ma jeszcze wigilii – bezmyślnie odparł Marcin.
- No, ale czy on był grzeczny w tym roku, a poza tym – tu czerwony zaczął filuternie głaskać się po brodzie - dzisiaj szósty… Ho! Ho! Ho!
- Rany boskie – udał zaskoczenie – to ja już muszę się zbierać panie Mikołaju. W domu czekają… – i ruszył zbierać rozwalone przed drzwiami toboły.
- A gdzie to się tak spieszymy, co? Po pijanemu jeździć autem będziemy? Renifery mi jeszcze na wyjeździe potłucze tym swoim złomkiem, i kto wtedy sanie moje pociągnie? A nie wstyd ci Marcinie ? Niegodziwcze ! – Miki zastawił całym sobą (a przyznać trzeba, że warstwy izolacyjnej pod skórą to mu nie brakowało)przejście do drzwi. – Rodzina nie zając , nie ucieknie. A już dziś to zupełnie nie ucieknie. Czas zatrzymałem – dodał.
Marcin zerknął w okno. Płatki śniegu zatrzymały się wpół drogi miedzy chmurą a ziemią . Zerknął w stronę kominka. Jęzory ognia jak na przecudnej fotografii, zamrożone w czasie.
- Tak więc Marcin w końcu powie czy był grzeczny w tym roku? – czerwony stanowczo domagał się odpowiedzi.
- Nie wiem panie Mikołaju. Raczej pół na pół – poddał się Marcin – a to ma jakieś znaczenie?
- Oczywiście – odrzekł czerwony - Zatem niech się stanie kara i przyjemność !
Wokół dłoni Mikołaja pojawiła się błękitno różowa mgiełka . Dookoła niej tysiące połyskujących na tęczowo gwiazdek, zaczęło wirować tworząc swoiste, malusieńkie tornadko. Wirowało szybko, coraz szybciej . W pewnym momencie rozpłynęło się w owej mgiełce a w ręku Mikiego pojawiła się rózga. Nie była to jednak taka zwyczajna rózga a piękny, połyskujący w zatrzymanym blasku ognia, skórzany pejczyk z dość smukłą klapką na końcu i rzemiennym paseczkiem w miejscu uchwytu.
- Tak więc, Marcinie, dzisiejsza noc jest nasza … Ho! Ho! Ho! – rubasznie zaśmiał się czerwony.
Gdyby ktoś w tej chwili ktoś stał obok ,zapewne usłyszałby głośny dźwięk przełykanej śliny, wydostający się przełyku Marcina.
Miki zalotnie puścił oczko – Będziesz moim pieskiem Marcinku? – wyraźnie przeciągał dźwięczne er, w ten sposób, jak to czasem robią zalotnie niegrzeczne tygryski.
- Tak Panie – w głowie angielski lektor.***
***( Dalszy ciąg usunięto z powodu zbyt drastycznych scen nacechowanych wyuzdanym erotyzmem, oraz możliwości czytania przez dzieci i to przed godziną dwudziestą drugą ).
EPILOG.
Jak ja nienawidzę jesieni**. – pomyślał Marcin - Rzadko się uśmiecham, ale teraz to już wcale. Twarz mnie boli, jak próbuje…
**- 6 grudnia, to jeszcze kalendarzowa jesień.
KONIEC.