08-01-2017, 21:22
Onegdaj lubowałem się w przechadzkach,
zwłaszcza w księżycowe noce, nawiedzałem
mroczne zaułki z dala od latarni, rozpraszających
poświatę srebrnej tarczy, którą brałem za dobrą monetę,
a tych akurat, nie miałem zbyt wiele w kieszeni.
Siedział skurczony, dziecko niemal, zlewając się z szarością
odrapanej, czynszowej kamienicy, wciśnięty głęboko
w załomek muru. Jego ramionami wstrząsał szloch.
Kiedy wyciągnąłem rękę, przyłączył się do mnie
i do mojego równie milczącego towarzysza.
Od tej pory milczeliśmy we trójkę, przechadzając się
po ulicach śniącego miasta. Po pewnym czasie zauważyłem,
że zmieniły się moje nawyki i ścieżki moje na dotąd
nie wydeptane. Coraz częściej odwiedzałem dzielnice,
gdzie uliczki oświetlone pojedynczymi latarniami,
rzucały cienie bezwstydnych dziewek, zaś myśli stawały się
pogmatwane i mroczne. A on rósł, jakby karmiąc się tą ciemnością.
Pierwszą udusiłem gołymi rękami, zwiotczałą porzucając
w studni podwórka. Na kolejny spacer wybrałem się z nożem
owiniętym w gazetę, długo ostrzonym na osełce, skrytej dotąd
na dnie szuflady, usprawiedliwiany myślą o krajaniu
chleba i mięs, których przecież nie gościłem w spiżarce.
Tym razem zostawiłem po sobie krwawe piętna, w blasku
księżyca przemienione w smugi głębokiej czerni.
Coraz częściej przechodnie oglądali się za mną,
z niepokojem spoglądając na mój podwójny cień.
I coraz trudniej było mi kryć się z odmiennością
uświadomioną, nie dzieloną z nikim. A wszystko
krzyczało we mnie – patrzcie, to ja zostawiam te ślady.
Mogłem wyrugować z siebie ową część duszy,
kierując nóż we własną pierś. Na to byłem jednak
zbyt tchórzliwy i o dziwo, zbyt zadowolony z siebie.
Zacząłem zostawiać podpisy, kryjąc się równocześnie
w domowym zaciszu, gdzie płakałem, przeklinając znajdę.
Na koniec zrozumiałem, że mogę pozbyć się cienia,
jedynie
obsuwając się w mrok.
zwłaszcza w księżycowe noce, nawiedzałem
mroczne zaułki z dala od latarni, rozpraszających
poświatę srebrnej tarczy, którą brałem za dobrą monetę,
a tych akurat, nie miałem zbyt wiele w kieszeni.
Siedział skurczony, dziecko niemal, zlewając się z szarością
odrapanej, czynszowej kamienicy, wciśnięty głęboko
w załomek muru. Jego ramionami wstrząsał szloch.
Kiedy wyciągnąłem rękę, przyłączył się do mnie
i do mojego równie milczącego towarzysza.
Od tej pory milczeliśmy we trójkę, przechadzając się
po ulicach śniącego miasta. Po pewnym czasie zauważyłem,
że zmieniły się moje nawyki i ścieżki moje na dotąd
nie wydeptane. Coraz częściej odwiedzałem dzielnice,
gdzie uliczki oświetlone pojedynczymi latarniami,
rzucały cienie bezwstydnych dziewek, zaś myśli stawały się
pogmatwane i mroczne. A on rósł, jakby karmiąc się tą ciemnością.
Pierwszą udusiłem gołymi rękami, zwiotczałą porzucając
w studni podwórka. Na kolejny spacer wybrałem się z nożem
owiniętym w gazetę, długo ostrzonym na osełce, skrytej dotąd
na dnie szuflady, usprawiedliwiany myślą o krajaniu
chleba i mięs, których przecież nie gościłem w spiżarce.
Tym razem zostawiłem po sobie krwawe piętna, w blasku
księżyca przemienione w smugi głębokiej czerni.
Coraz częściej przechodnie oglądali się za mną,
z niepokojem spoglądając na mój podwójny cień.
I coraz trudniej było mi kryć się z odmiennością
uświadomioną, nie dzieloną z nikim. A wszystko
krzyczało we mnie – patrzcie, to ja zostawiam te ślady.
Mogłem wyrugować z siebie ową część duszy,
kierując nóż we własną pierś. Na to byłem jednak
zbyt tchórzliwy i o dziwo, zbyt zadowolony z siebie.
Zacząłem zostawiać podpisy, kryjąc się równocześnie
w domowym zaciszu, gdzie płakałem, przeklinając znajdę.
Na koniec zrozumiałem, że mogę pozbyć się cienia,
jedynie
obsuwając się w mrok.