Via Appia - Forum

Pełna wersja: Toksykologia fal elektromagnetycznych
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2 3

Wszelkie podobieństwo do osób i wydarzeń jest przypadkowe



Susan Kirkpatrick zakochała się. W sumie informacja niezbyt rzucająca na kolana i warta wzmianki. Tysiące ludzi codziennie zostaje odstrzelonych przez to uczucie, które wywraca trafionemu świat do góry nogami, a z poglądów i zasad robi krwawą marmoladę. Ale jakie to miało mieć znaczenie dla Susan, która absolutnie nie przewidywała rozwoju batalii?
A powinna była, bo ta miłość była zaprzeczeniem wszystkiego, co stanowiło jej moralny kręgosłup. To był niespodziewany strzał i trafienie, jak pocisku niemieckiego „Tygrysa” wchodzącego jak w masło w „Shermana”. Na nic pancerz i dobra załoga. Doskonała osiemdziesiątka ósemka germańskiego wozu zabawiła się z osobowością kobiety jak nóż z ciastem świątecznym ciotki Anny. Wbił się, pociachał na kawałki, podając na talerzyku sporą część makowca, nieznajomemu.
Więc miało to dla niej znaczenie, bowiem czuła teraz, że ma przewalone jak reszta załogi „Shermana”, czyli dwoje dzieci i mąż. Ale oni na szczęście jeszcze nie wiedzieli, że dostali i może wybuchnąć amunicja. Może nie wybuchnie, a pancerz da się po kryjomu, załatać?
Dowódcą „Tygrysa” okazał się Mark Weber. Bezrobotny dziennikarz z Londynu. Załogę stanowiła żona i trzy córki (w końcu „Tygrys” jest większy). Ci z kolei też nic nie wiedzieli o triumfie swojego szefa, więc nie miał mu kto udzielić pochwały i wystosować wniosku o medal. Np. „Za zasługi w rozwalaniu życiorysów”.
Jak przystało na dwudziesty pierwszy wiek, polem walki był wirtualny świat internetu.
Pasją Susan były portale społecznościowe. Jako osoba inteligentna i oczytana, zabierała głos na forach dyskusyjnych w przeróżnych sprawach. A to o religii, a to o sztuce, literaturze czy polityce. Robiła to świetnie. Mądrze i z wyczuciem. Forumowicze uwielbiali ją za takt, subtelny dowcip i mediatorskie talenty, wykazane wobec zbyt krewkich forumowiczów.
Prowadziła własną działalność polegającą na projektowaniu stron internetowych, więc mnóstwo czasu spędzała przed laptopem. Robiła swoją ulubioną herbatę „Earl Gray” (bez cukru), siadała na łóżku z podwiniętymi nogami i pracowała, przerywając czasami na chwilę w celu obecności na forum.
Jej ulubionym było „Pogaduchy w krainie Troli”. Kretyńska nazwa, ale ludzie rozsądni i nie kretyńscy. Znali się od lat i świetnie im się dyskutowało.
I nagle zobaczyła nick świeżego użytkownika. „Live64”. Niby nic wielkiego. Nowi użytkownicy pojawiali się od czasu do czasu. Niektórzy zostawali, większość pokazywała się i znikała w odmętach sieci.
„Live64” został. Podobał jej się sposób w jaki pisał. Ostry, ale inteligentny. Widać było, że to człowiek z temperamentem i pasją. Najczęściej mieli podobne poglądy w poruszanych kwestiach, czasami dochodzili, ale w sympatyczny i dowcipny sposób. Było jej miło, kiedy tak się przekomarzali.
Po jakimś czasie stwierdziła, że czeka na jego pojawienie na portalu. I cieszy, kiedy widzi nick „Live64”. Patrzyła, gdzie zabrał głos i natychmiast włączała się do dyskusji. I nawet nie zauważała, kiedy zostawali sami w rozmowie, przerzucając się dowcipami, ciekawymi sformułowaniami i subtelną grą słów. Świetnie im było w wirtualnym świecie.
A życie na realnym świecie płynęło sobie spokojnie. Dzieci trzeba wysłać do szkoły i przedszkola. Mąż, pracujący w dużej, londyńskiej firmie consultigowej, często wyjeżdżał w delegacje. Susan wyprawiała go rano w drogę kanapkami i pocałunkiem, bo dobry był z niego człowiek. Opiekuńczy i zaradny. Kochał ją, a ona jego i fajnie im było na tym świecie i w domu na przedmieściach Peterborugh.
A potem przyszedł mail. Niby nic wielkiego, a jej zrobiło się gorąco, bo to była wiadomość od niego. Nie wiedziała, czemu tak zaraagowało jej ciało.
Witaj, Susan. Bardzo lubię nasze rozmowy portalowe. Jestem pod wrażeniem twojej wiedzy i inteligencji. Nie sądź, że jestem tylko miły i dobrze wychowany. Ja naprawdę tak uważam. Sorry, za podjęcie rozmowy na prywatnym maili, ale chyba chciałbym z tobą kontaktować się poza oczami czytelników. Fascynujesz mnie.
Odetchnęła głęboko parę razy. Zapaliła jakiegoś pomiętoszonego papierosa znalezionego w szufladzie biurka (walczyła z nałogiem, ale czasami przegrywała) i wystukała na klawiaturze:
Cześć, Mark. Miło, że napisałeś. Ja też lubię nasze spotkania w sieci. Chętnie pogadam z tobą na mailu. Napisz coś o sobie.
Napisał i się zaczęło. Licznik zaczął przyśpieszać. Sto maili, tysiąc maili, dziesięć tysięcy maili. Wiedziała już chyba wszystko o jego rodzinie, pracy i kłopotach. Sama pisała mniej o tych sprawach. Zawsze była skryta i unikała wywnętrznień, ale on przebijał się przez jej pancerz i nie wiedziała czemu, pisze obcemu facetowi o sprawach, o których nie rozmawiała z najbliższą przyjaciółką. Nawet chyba nad tym nie myślała. Pozwoliła wirować prądowi. Rzeka okazała się dzika i zdradziecka.
Potem przysłał zdjęcie. Taki chyba jej się śnił. Bo czasami się śnił.
Swoje wysłała niechętnie. Nie lubiła pokazywania się gdziekolwiek i komukolwiek. Prywatność i skrytość była jej immanentną cechą.
Drążyła i pytała. Dowiedziała się na przykład, że był dziennikarzem piszącym w „Daily Expres”. Susan, jako osoba metodyczna i dociekliwa, dotarła w necie do starych wydań i była w szoku. On świetnie pisał! Zajmował się tematyką sztuki i jego artykuły były rewelacyjne. Kompetentne, a jednocześnie pisane specyficznym językiem. Trochę żartobliwym, pełnym ciekawych dygresji i z nutą jakiejś romantyczności, uduchowienia - no, sama nie wiedziała, czego. A opinie czytelników gazety o jego artykułach były równie entuzjastyczne.
Czemu już tam nie pisze? Dlaczego jest bezrobotny?
Trochę mętnie tłumaczył. Konflikt z szefostwem, wyjazd do Australii, bo lepszy kontrakt i pieniądze, ale coś jej nie grało. Czuła podskórnie, że są sprawy zasłonięte kurtyną milczenia.
Nie pamiętała, kiedy padło po raz pierwszy słowo „kocham”. Użyte pewnie dowcipnie, w jakimś żartobliwym kontekście, tak niby nic nie znaczące. Ale padło. I zaczęło padać coraz częściej. I już w poważnym kontekście.
Droga Susan. Tyle wiemy już o sobie. Czuję jakbym chodził z Tobą za rękę po Richmod Parku. Tam jest taka aleja, gdzie wiosną kwitną bzy. Ich zapach dusi i upaja. Chciałbym się upajać w tym miejscu Tobą i z Tobą. Taką dziewczynę się kocha do szaleństwa wśród bzów.
To była noc majowa. Susan wyszła na balkon, zaczerpnęła rześkiego powietrza i zapaliła cholernego papierosa. Uwielbiała bzy. I odpisała:
Mark. Nie wiem co nam jest. Mamy rodziny i własne życie. Wszystko poukładane, toczy się wyznaczonym torem i nie powinno się zdarzyć nic, co by zakłóciło ten porządek rzeczy. A zdarzyło się. Nie wiem dlaczego. Nie wiem po co. Nie wiem, co to przyniesie. Boję się i kocham.
Chciał przyjechać do Peterborough, ale kategorycznie odrzuciła ten pomysł. Czemu? Chyba bała się otworzenia kolejnych wrót, czyli realnego świata. Rozwoju tego związku, który niesie tyle zagrożeń dla jej życia. Sieć jest niecieleśnie bezpieczna.
Czasami prawie znikał. Na kilka dni albo tydzień. Nie wiedziała co się dzieje i bardzo to przeżywała. Okazjonalnie dochodziły jakieś maile od niego. Mroczne, dziwne i straszne. Jakieś okropne wspomnienia przeplatały się z dywagacjami o śmierci i upadku. Susan odpisywała na nie w panice i otrzymywała dalszy ciąg ciemnej strony mocy bez ładu i składu. Nic nie rozumiała. Pisała gorączkowo prosząc o wyjaśnienie. A potem wracał dawny Mark i zbywał wszystko śmiechem i żartem. Nienawidziła tego sposobu załatwiania sprawy, ale co mogła zrobić?
Aż przyszedł mail. Jeden z cyklu straszno – mrocznych.
Susan. Jestem już na skraju. Nie wiem, jak to się skończy więc piszę. Jestem narkomanem. Kokainistą. Mam teraz straszny ciąg i chyba się wykończę. Przepraszam za oszustwo. Nie pisz już więcej. Kocham Cię.
Ubrała się i wyszła. Chodziła pustymi o tej porze ulicami Peterorough. Łzy czasami same płynęły po policzkach, a ona nawet ich nie wycierała. Mój Boże – myślała – Czemu mnie to spotkało? Czemu jego poznałam? Czego mi w życiu brakowało, że podjęłam tę grę?
Wiedziała co powinna teraz zrobić. Trzasnąć pięścią w laptop i wyrzucić z pamięci poczty adres:markweber@com.gb.
Prawie biegiem zawróciła. Usiadła przed kompem.
Mark, jak Ci mogę pomóc? Napisz. Błagam.
W tamtej chwili Susan zrozumiała, że to nie jest zauroczenie, fascynacja czy flirt z bezrobotnym dziennikarzem z Londynu. Ona rzeczywiście zakochała się w nigdy niewidzianym mężczyźnie. I w przebłysku oświecenia była pewna, że on też ją kocha. Najbardziej jak umie swoim słabym sercem. Rozpoczęła się druga odsłona romansu klasy „B”.

Dokonała nadludzkiego wysiłku. Za pomocą maili i telefonów – czasami groźbą, a czasami prosząc – zmobilizowała wszystkie służby ( policję, pogotowie, fundacje, opiekę społeczną, streetwokerów), które wyciągnęły go z jakiejś meliny narkomanów i umieściła Marka w ośrodku odwykowym. Pisał stamtąd do niej. Jak dawniej. Ale nic już nie było jak dawniej. Pomiędzy nimi, obozem rozłożył się lęk.

Jestem na rynku w Peterborouh. Przyjedź.

Ten sms postawił jej umysł w pionie. Co robić?!
Był taki, jak sobie wyobrażała na podstawie zdjęć. Wyglądał jak sobie imaginowała, a tembr głosu przyprawiał o dreszcz.
Pojechali do lasu za miasto i spacerowali leśnym duktami, trzymając się za ręce. Jak nastolatki. Jakby znali się od lat.
Wszystko, absolutnie wszystko, pasowało do jej ukrytych marzeń i pozamykanych w zakamarkach psychiki, potrzeb. Ale wiedziała co mu jest. I na obrzeżach świadomości pałętał się strach.
Po jego wyznaniu przestudiowała treść tysięcy maili. I teraz wyłapała okresy jego jazd. Te milczenia i czarne myśli... . Jak każda, kochająca kobieta, mówiła sobie: Teraz już skończył. Przeszedł terapię. Zrozumiał.
A zaraz potem wypełzała gdzieś z głębi jej inteligencji i wiedzy, myśl: Okłamujesz się. Nałogowcy kochają inaczej. Zawsze masz konkurentkę. Wyjątkowo silną i perfidną. I najczęściej ona wygrywa.

Mark zatrzymał się w Petrborough na kilka dni. Był w drodze do Szkocji, gdzie otrzymał etat w jakiejś lokalnej gazecie. Cieszył się, że coś w końcu drgnęło. Snuł plany. Był ożywiony i pełen optymizmu na przyszłość. Opowiadał o terapii i dostrzegał w sobie jej pozytywny wpływ.
Wieczorami spotykali się w cichej uliczce i jechali do lasu lub do odległej knajpy. W końcu Peterborugh to niewielkie miasto. I znowu złączone ręce, długie spojrzenia w oczy i rozmowy o wszystkim. Susan widziała w jego wzroku to, co chce widzieć każda kobieta w oczach mężczyzny. Płomień, zachwyt, pożądanie. W jej chyba było to samo, ale pożądanie trzymała na wodzy. Co innego w mailach. Te czasami ociekały seksem jak plaster z ula - miodem. Bała się postawić kropkę nad „i”, bo co byłoby dalej? Obawiała się sama siebie.
On nie naciskał. I Susan była mu za to wdzięczna.
To były cudowne kilka dni.

Pojechał, a ona strasznie tęskniła. Jak bardzo zmieniło jej życie kilkanaście godzin! Sama nie mogła w to uwierzyć – jak można tak zgłupieć? Funkcjonowała niby normalnie - mąż, dzieci, dom, praca, a myślami była zupełnie gdzie indziej. Z nim. Przy nim. Trzymała w dłoniach tę zdolną, schorowaną, biedną głowę i całowała oczy. Tak, jak to robiła w lesie. Nie mogła się uwolnić od tych wizji nawet śpiąc. Śniły się natrętnie.
Pozostał znów wirtualny świat. Kolejne setki maili, wizyty na portalu, rozmowy o ludziach, czasach, wydarzeniach, przeplatane wyznaniami i wirtualnym kochaniem się. Ale powoli coś się zmieniało.

Jestem na rynku w Peterborough. Ratuj.
Dobrze, że siedziała po swojemu na łóżku, bo pewnie by padła. Wiedziała.
Rany Boskie, Mark!!!. Muszę zaraz jechać z córką do lekarza. Poczekaj na mnie dwie godziny. Kocham Cię. Będę.
W poczekalni siedziała jak na szpilkach, nerwowo stukając w klawisze telefonu. Czasem odpowiedział, czasem – nie. Nic nie rozumiała ze słów lekarza, prosiła o powtarzanie, aż zapytał ją, czy się dobrze czuje. Strasznie się czuła.
Nie było go. Obiegła rynek wkoło i stała teraz z opuszczonymi rękami ciężko dysząc. Nie było. Gdzie jest?
Błysnęła jej myśl: Zaplecze kina „Echo”. Wszyscy wiedzieli, że tam, w starej ruderze, urzędują różne męty; narkomani, alkoholicy, bezdomni. Nie zważała, że jest ciemno. Poszła.
Śmierdziało strasznie. Stęchlizną, odchodami, zgnilizną. Na piętrze usłyszała jakieś głosy. Zadrżała. Ona w takim miejscu! Co mogą jej zrobić?
Siedział z jakimiś dwoma facetami na swojej torbie. Na skrzynce stała butelka podłego łyskacza, obok talerzyk z resztką białego proszku i słomkami.
A właściwie siedziało tam coś, co tylko w zarysie przypominało przystojnego Marka. Jakieś zwłoki z gorejącymi oczami i rozlaną twarzą – brudną i od dawna nie goloną.
Na jej widok wstał i bez słowa wziął torbę. Szli w milczeniu wąskimi uliczkami starego miasta. Susan weszła do pierwszego z brzegu hoteliku. Wynajęła pokój i dopiero w ostrym świetle żyrandola ujrzała cały obraz klęski. Wychudzony, drżał na całym ciele. Ledwie stał. A kiedy przytuliła się, dając w końcu upust łzom, a on bezmyślnie głaskał ją po włosach, stwierdziła, że strasznie śmierdzi. Wygoniła Marka pod prysznic, a sama przejrzała jego torbę. Parę brudnych, skarpetek i majtek, wymięte i nieświeże podkoszulki, jakiś sweter, laptop i tyle. Załamała się.
Klęczał przy siedzącej Susan i trzymał głowę na jej kolanach. Nie ma nic. Samochód zastawił za dwadzieścia funtów, żeby tu dojechać autobusem. Żona zapowiedziała, że ma dość i nie ma powrotu, dzieci wyrzekly się, to dojechał tylko do niej. Nie wie co robić.
Mówił i mówił, aż usnął. Ostrożnie ułożyła jego głowę na podłodze, podsunęła poduszkę, nakryła kocem i cicho zamknęła drzwi.
Panie, pozwól mu spać do rana.

Gdzie jesteś?
Było dwadzieścia po siódmej.
Gorączkowo napisała:
A Ty?

W pokoju. Strasznie się czuję.

Wytrzymaj. Proszę Cię. Będę u Ciebie o dziewiątej.

Dobrze.

O ósmej pobiegła do pobliskiego centrum handlowego. Kupiła szybko jakieś rzeczy – kurtkę, bieliznę, buty, koszule. W MacDonaldzie trzy hamburgery i pojechała do hotelu.
Leżał zwinięty na łóżku, trzęsąc się jak w szczytowym momencie ataku febry. Z kącika ust do mokrej poduszki ciągnęło się pasmo śliny. Oczy miał błędne.
Zmusiła go żeby usiadł i zjadł hamburgery. Pierwszego zwymiotował, ale drugi został w pustym żołądku..
Rano zdążyła zadzwonić do ośrodka odwykowego w Nottingham. Zgodzili się przyjąć go na detoks.
Nie protestował. Wsadziła zmaltretowane zwłoki do taryfy, parę groszy w kieszeń, zapłaciła za kurs i kazała wieźć pod wskazany adres. Pięćdziesiąt kilometrów stąd.
Po dwóch godzinach napisał, że go przyjęli.

Wrócił po dziesięciu dniach. Nie zgodził się na terapię. Tyle ich już miał.
Wynajęła dla Marka jakiś tani pokój w sąsiednim miasteczku. Wypożyczyła samochód , którym codziennie przyjeżdżał do Peterborugh. Znowu chodzili do lasu i spacerowali trzymając się za ręce.
Powoli dochodził do siebie, ale już nie snuł planów. Wiedziała, że okropnie się czuje, będąc na jej utrzymaniu, mimo że pomagała w miarę dyskretnie i delikatnie. Zaczął szukać pracy i znalazł ją na budowie w Sheffeld.
Teraz pracował i przyjeżdżał do niej raz w tygodniu.
Powoli wszystko się uspokoiło i Susan trochę odetchnęła.

Koniec przyszedł po roku. Koniec na nich, otoczony chmurą radości otoczenia i nagłych zmian w życiorysie.
Pewnego dnia George, jej mąż, wpadł jak burza do domu o dwunastej w południe. Była niezmiernie zaskoczona. Złapał ją w pasie i zakręcił parę razy. Promieniał radością i podnieceniem.
Docenili go w pracy! Docenili! Dostał propozycję przeprowadzki do centrali firmy. Nowy York! „Cieszysz się, kochanie?!”. Dzieciaki, które zostały dziś w domu, zapiszczały z radości i zaczęły tańczyć. A ona...? Co miała powiedzieć? Zaczęła przygotowania do wyjazdu ze szczęśliwą twarzą i mrokiem wewnątrz. W pokojach mózgu wiły się demony, tańcząc „dance macabre” w konwulsyjnych splotach z marzeniami, które nigdy nie miały być zrealizowane i lękiem, stałym towarzyszem jej drugiego życia. Może po prostu kochała własne kochanie? Uzupełniało dziwną duszę Susan, która czuła, że ukryty Mark jest, jakże cenną, częścią jej jejestwa. Wrósł w nią ze swoim bólem, słabością i uczuciem. Stał się częścią kobiety.
Współczesna medycyna może amputować, robić resekcje prawie wszystkiego. Ale nie wytnie tej części Susan, gdzie mieszkał Mark.

Szarówka już ogarniała leśny dukt po którym spacerowali. Nie widziała jego oczu, kiedy powiedziała mu nowinę. Zresztą odwrócił głowę i tylko ścisnął jej dłoń, tak że zabolało.
„Mark, przecież jest net, forum i telefony. Tak długo kochaliśmy się tylko w tym świecie i było dobrze. Będę przyjeżdżać parę razy w roku...”. „Ale teraz jest inny świat. Damy radę, Susan”. Ścierpła. W jego głosie słychać było ciemną stronę mocy.
Tak bardzo teraz chciała się z nim kochać. Całowała namiętnie, ale on nic nie powiedział i niczego nie zaproponował.

Nie miała racji z tą medycyną. Zapomniała o jakże przydatnym mechanizmie zabliźniania ran. Nowy York i nowe życie wciągnęło ją bez reszty. Urządzanie pięknego apartamentu na Brooklynie, nowa szkoła dzieci, nowi znajomi. Jej projekty były świetnie oceniane i powoli zdobywała miejsce w światku zawodowym. Bo była w tym naprawdę dobra.
Rzadko miała czas zaglądać na „Pogaduchy w krainie Troli”. Pochłonął ją wir szalonego życia w tym mieście, z jego nigdy nie zamierającym pulsem, galeriami, teatrami, ciekawymi ludźmi i nowymi doznaniami.
Pisali, czasem dzwonili do siebie, ale jakoś tak inaczej. Coraz mniej było w tym osobistych treści, coraz więcej ogólnych rozważań, jakiś dywagacji o pierdołach i ludziach z forum. Bo przecież nie mieli wspólnych znajomych, wspomnień, dzieci i życia. O czym tu gadać?
Zmieniał prace, pomieszkiwał gdzieś kątem u nowych znajomych lub w domach dla bezdomnych, czasem pisał z ośrodków odwykowych. Oczywiście rozpoznawała teraz fazy mroku i wiedziała co się wtedy z nim dzieje, ale już nie mogła pomóc. Obok lęku, pomiędzy nimi rozlała się wielka woda.
Aż zamilkł. Zadzwoniła parę razy, wysłała kilka maili. Cisza. Ale przyszedł syn, który zaczął opowiadać o szkole i kolegach. Przyszedł George z nowinami o kolejnym awansie. Potem było rewelacyjne przedstawienie na Brodwayu, o którym długo dyskutowali z przyjaciółmi. Potem było tysiące spraw, które powoli zabliźniły dziwną duszę Susane.

Jednakże czasami przychodzi wiosna. Wtedy Susan Kirkpatrick, kobieta sukcesu, matka dwojga dorastających dzieci, żona wicedyrektora w firmie „Geofry&co.” brała piękny laptop za pięć tysięcy dolarów, intrasowany macicą perłową (prezent od męża na dwudziestą rocznicę ślubu) i wychodziła do swojego ogrodu otaczającego dom w ekskluzywnej dzielnicy Upper East Side , Siadała pod krzakiem bzu ze swoją herbatą „Earl Gray” i wchodziła na „Pogaduchy w krainie Troli”. Przeglądała tematy i szukała znajomego nicku „Live64”. Sprawdzała aktywność forumowiczów.
I wtedy uśmiechała się trochę melancholijnie i trochę smutno.
Pisała więc maila na stary adres markweber@com.gb: Kocham Cię, mając świadomość, że nie będzie odpowiedzi.
Zapalała cholernego papierosa.
Była bowiem mądrą kobietą i wiedziała, że nawet najpiękniejszy i najdroższy sprzęt nie wygeneruje na ekranie tego, co nie istnieje.
Weber? Ten od "malucha"? Małe fiaty miały gaźniki webera.

Nie powiem, że opowiadanie nie trzyma poziomu, bo byłaby to nieprawda. Obiektywnie bowiem trzyma. Tyle że to jak na Ciebie to taka średnia. Pewnie dlatego, że się nie utożsamiłem. No może końcówka sama zaleciała mi "Metrem" i piosenką bodaj " Tylko w moich snach". Tak więc zakończenie jest trochę "metrowe" i w sumie przez to pastelowo ładne. Cała reszta... no powiedzmy niezła tym razem.

Ps. Gdzieś na początku jest jakieś powtórzenie, ale zgubiłem gdzie. Sorki.

Pozdrawiam serdecznie.
Niezwykle ciekawe i wstrząsające jest to, jak bardzo poglądy i zasady mogą mieć wpływ na odbiór.
Wnioski zachowam dla siebie.
Dzięki, Gorzki.
No cóż Mirku. Jeśli się zastanowić kim jest Gorzki, pewnie wnioski nie byłyby zbyt kolorowe. Czasem myślę, co leży u fundamentów mojej osobowości, myśli nawiedzają mnie niewesołe. Serio.
No ale mniejsza o to. Ja staram się być obiektywny, ale wiadomo, że tekst, który Twoje przemyślenia zawiera przechodzi przez filtr mojej osobowości. Wysoce więc prawdopodobne, że widzę w nim coś innego, czasem może wbrew twoim intencjom. Ale spoks Wink Ja już tak mam, często odbieram dzieła (filmy czy literaturę) diametralnie inaczej niż wymyślił to sobie autor. Np. często w filmach bywa taki motyw, że dziewczyna zostawia mniej atrakcyjnego chłopaka? partnera? dla superaśnego głównego bohatera. Mnie zazwyczaj łatwiej z tym odrzuconym łatwiej się utożsamić. Po prostu mi go szkoda.
A przez czyj filtr ma przechodzić, jak nie przez czytelnika? A ten ma określony zestaw poglądów i zasad (dobrze, jak taki jest). Masz Swoje, oparte na głębokich wartościach. Błędem jest tylko nie dopuszczanie do uwierzytelnienia i usprawiedliwienia innych, jako też relatywnie dobrych. A to tchnie ortodoksją i jakąś finalizacją negatywną.
Twój zestaw wartości jest obiektywnie dobry. Subiektywnie, nie zakłada przypadków, uderzeń, fal, wojen i słabości (bądź siły) wewnątrz siebie.
I nie wiem czy Ci zazdrościć - czy współczuć.
Usprawiedliwienia. A i owszem. Mój system usprawiedliwia człowiek. Musi usprawiedliwiać.
Mam inne podejście jedynie do (ja to tak nazywam) teorii błędu. Zazwyczaj mówi się, że każdy ma prawo do błędu. Ja zaś patrzę na to inaczej. Skutki błędu nader często bywają nieodwracalne. Dlatego uważam, że jeśli już zaistnieje samo prawdopodobieństwo błędu, trzeba już wdrożyć czynności zapobiegawcze.
Oczywiście, że mój system zakłada wspomniane przez Ciebie przypadki, ale zakłada je niejako w działaniach wyprzedzających. Żeby nie popełnić grzechu, trzeba przede wszystkim unikać okazji do niego.
I'm robot. Do you?
Ej. Tylko bez robotów mi tu. Nie myślę za pomocą mikroprocesorów. Chyba nie ma jeszcze takich, które potrafiłyby myśleć. Chociaż kiedyś byłem dobry w programowaniu. Umiałem "myśleć" jak maszyna Wink.
Ale tak chcesz programować uczucia. Nie - myślenie.
To dużo poważniejsza zbrodnia.
W programowaniu istnieje tzw struktura. Są struktury nadrzędne i podporządkowane. Idąc tym torem w naszych umysłach istnieje "klasa" uczucia, ale jako niższa winna być podporządkowana klasie nadrzędnej "myślenie". W innym przypadku może zagrażać podsystemom spójności osobowości. To tak z punktu widzenia byłego informatyka.

A tak już normalnym językiem. Uczucia dają się kontrolować. Można je przepuszczać przez filtr rozumu. O ile trudno by mi było zmusić się do pokochania kogoś kto totalnie mnie nie pociąga, to w przeciwnym kierunku dosyć łatwo mi sobie wytłumaczyć, że konkretne uczucie może działać destrukcyjnie. W zasadzie to elementarny rachunek prawdopodobieństwa. Wchodząc w związek, trzeba się liczyć z tym, że trzeba będzie potem w tym wytrwać stosunkowo długi czas. Wzloty mają to do siebie, że szybko mijają, płomienie przygasają, a rzeczywistość piszczy.
Gorzki, cieszę się, że nie jesteś moim psychoterapeutą lub programistą. Jestem totalnym zaprzeczeniem układów nadrzędnych, podsystemów i logiki programisty. Może umrę szybko w tym pięknym świecie rachunków prawdopodobieństwa, co mija, jak mija, kiedy mija itd. Zaplątam siebie i Susan w nielogiczne logiczności, dzikie wzloty i bolesne upadki.
Ale umrę szczęśliwy, że przeżyłem tak życie. Pewnie krótkie i domyślasz się dlaczego. Ja zawsze podsycałem płomienie, które nie miały racji bytu, czyli mówiąc normalnym językiem - paliły się niepotrzebnie, marnując część struktury wszechświata. A co, jeśli Susan kocha wariata? Właśnie za wariactwo?
Mam w dupie rzeczywistość. To dualistyczny solipsyzm. Jest ja i ona. Reszta to wytwory ich mózgów. Co chciałbyś nadrzędnego i podrzędnego zrobić? Nawet kochając, analizujesz za i przeciw? To nie kochałeś. Ty myślałeś.
W sumie to ładnie się różnić ładnie. Wychodzi, że jesteśmy czymś w rodzaju przeciwieństw siebie. Ale to chyba dobrze, bo tak jest ciekawiej. Psychoterapeutą nie będę. Nie nadaje się do tego.... bo ludzie mają zbyt duży współczynnik nieoznaczoności Wink.

Też sobie myślę, że umrę szczęśliwy, tak gdzieś w okolicach setki. Serio, planuję dożyć, i być bardzo wrednym starym pierdołom. No i może trochę świata sobie pozwiedzam na emeryturze. Na to konto odkładam sobie co roku trochę kasy.

No przede wszystkim kochając analizuję, a i to nie zawsze udaje się błędu uniknąć, bo nie ma pełnego zestawu danych, czyli trzeba działać bazując na pewnych aproksymacjach. No ale pewnej grupy kłopotów łatwo uniknąć, nie pakując się np w związki z żonatymi kobietami. Ot pierwszy z brzegu przykład.
no raczej z żonatą kobietą nie miałbyś szans, kochany, nawet, jeśli stałby się cud i wyhodowałbyś trochę szacunku do czyjejś sprzecznej z twoją własną orientacji seksualnej - wątpię, aby ci wyszło. i nie mówię ty w sensie Ty, Gorzki, ale ogólnie facet. niska probabilistyka.
Miriad. Jeśli się zastanowić, to ogólnie niewiele mam szans, ponieważ, co tu kryć, najmłodszy już nie jestem, urodą dorównuję co najwyżej dobrze domytemu morsowi, a jako nauczyciel na państwowej posadzie nadmiernie grubym portfelem też nie grzeszę. O walorach, powiedzmy natury intelektualnej, nie dyskutuję. Nie mnie o tym sądzić. Mam w tym względzie tak jak mam. Więc ogólnie szanse moje na romantyczne uniesienia, czy lube ciepełko w domowych pieleszach są raczej mocno znikome.

Nie mieszałbym do tej dyskusji mojego, powiedzmy dosyć radykalnego zdania na temat orientacji, bo akurat tutaj nie ma ono całkowicie znaczenia. Raczej nie będę absztyfikował w sprawie związku do innego pana, ponieważ sama taka myś obrzydliwą mi się wydaje. Nie biegam również w sukienkach, by zwrócić na siebie uwagę pań kochających inaczej. W jaki więc sposób mój stosunek do zagadnień homoseksualizmu miałby wpływ na moje heteroseksualne związki?

Wbrew pozorom zdrady małżeńskie wcale do rzadkości nie należą. Ktoś więc musi być stroną zdradzającą i oczywiście stroną dla której się zdradza. Zakładając, że około 10% dzieci w małżeństwach nie są dziećmi biologicznymi swoich ojców, a do zdrady przyznaje się średnio 30% żyjących w związkach małżeńskich (opieram się na badaniach psychologa David'a Buss'a), to odsetek ten nie jest wcale taki mały. Czyli na twoim miejscu nie twierdziłbym, że "probabilistyka" jest taka niska.
żonata kobieta jest lesbijką, a ty czy ja jesteśmy raczej spoza kręgu jej zainteresowań. ot i kiszka Sad
Cytat:Nie biegam również w sukienkach, by zwrócić na siebie uwagę pań kochających inaczej.
no nie generalizujmy, bo panowie w koloratkach się obrażą Big Grin oni wolą chłopców.
Stron: 1 2 3