22-02-2016, 15:32
Niestraszne mi chmury gradowe, gdy moc dłoniom łaskawa
rozbija martwe kamienie, zamienia skały w glebę
pod łąki, polany na błękicie.
Spoglądające tym niebem dwojgiem oczu we dwoje.
A wiem, które moje, bo mrużę z obawy.
Czas nie pozwala szaleńcom zapomnieć o śnieżnych zimach.
Lecz obłędem jest, chyba, nosić w sercu odłamki lodowe
skuwające duszę.
Ale kiedy za rękę mnie trzymasz, to się kruszą.
I wpadam z jednego szaleństwa w drugie.
W twoje piersi. W ogień.
Z chaosu? Z miłości! Znienacka, wszystko wyszło.
Ot tak!
Ponura entropia rozbija porządek styliskiem swojej kosy.
Rozsyła gwiazdy w przesunięciu ku czerwieni.
I tej jesieni, znowu mi brak...
A więc pomyślę o twojej sukience, czas zapętlę, aby zakwitła różą.
Nie zważając na mrozy, własnym ogniem zapłonie,
oczyszczając duszę z grudy, zbędnych zwątpień,
które popiołem użyźnią świeżą glebę wiosną,
wyklują nadzieją i pąkiem nieśmiałych pierwiosnków,
wierszem poświęconym tobie.
Wśród gajów krwistoczerwonych, wodę w wino zmieniasz.
Lepkie jak krew i słodkie, bo twoja. Nie rozleję,
niech pulsuje w żyłach, wersach.
Spróbuj - gorycz opada z listopadem. W pulsie deszczu
wcale nie bezradni, choć pod prąd każda chwila.
Choćby ta jedyna.
Ta, która wżarła się w pierś iskrą, solą w oko.
Czym się ziści? Jak zakwitnie?
Z pretensją do wieczności, łykam własny ogon, nie sięgając,
więc w pląsie, psim, odwiecznym tańcu, w pogoni za minionym,
odkrywam przyszłe karty dziś opadłych liści.
J.E.S.
rozbija martwe kamienie, zamienia skały w glebę
pod łąki, polany na błękicie.
Spoglądające tym niebem dwojgiem oczu we dwoje.
A wiem, które moje, bo mrużę z obawy.
Czas nie pozwala szaleńcom zapomnieć o śnieżnych zimach.
Lecz obłędem jest, chyba, nosić w sercu odłamki lodowe
skuwające duszę.
Ale kiedy za rękę mnie trzymasz, to się kruszą.
I wpadam z jednego szaleństwa w drugie.
W twoje piersi. W ogień.
Z chaosu? Z miłości! Znienacka, wszystko wyszło.
Ot tak!
Ponura entropia rozbija porządek styliskiem swojej kosy.
Rozsyła gwiazdy w przesunięciu ku czerwieni.
I tej jesieni, znowu mi brak...
A więc pomyślę o twojej sukience, czas zapętlę, aby zakwitła różą.
Nie zważając na mrozy, własnym ogniem zapłonie,
oczyszczając duszę z grudy, zbędnych zwątpień,
które popiołem użyźnią świeżą glebę wiosną,
wyklują nadzieją i pąkiem nieśmiałych pierwiosnków,
wierszem poświęconym tobie.
Wśród gajów krwistoczerwonych, wodę w wino zmieniasz.
Lepkie jak krew i słodkie, bo twoja. Nie rozleję,
niech pulsuje w żyłach, wersach.
Spróbuj - gorycz opada z listopadem. W pulsie deszczu
wcale nie bezradni, choć pod prąd każda chwila.
Choćby ta jedyna.
Ta, która wżarła się w pierś iskrą, solą w oko.
Czym się ziści? Jak zakwitnie?
Z pretensją do wieczności, łykam własny ogon, nie sięgając,
więc w pląsie, psim, odwiecznym tańcu, w pogoni za minionym,
odkrywam przyszłe karty dziś opadłych liści.
J.E.S.