01-11-2015, 20:08
Sen, który miałam jakieś 10 lat temu.
Stoję na środku zalanej mgłą drogi, która biegnie donikąd, jakby nie miała początku, ni końca. Po obu stronach z traw wyłaniają się smętne nagrobki. I cisza. Żadnych ludzi, zero wiatru, nawet mucha nie przeleci. Można powiedzieć - próżnia.
Idę więc w tej próżni przed siebie i próbuję sobie przypomnieć, co robię na cmentarzu, gdy nagle z mgły wyłania się świetlista postać. Jest dla mnie oczywiste, że to anioł, bo ma skrzydła. Podchodzi do mnie. Pytam dlaczego tu jestem. Odpowiada, że Bóg chce się ze mną widzieć i wyciąga do mnie dłonie. Podaję mu swoje. Ufam mu. W końcu to anioł.
Akcja przenosi się w inne miejsce. Więcej tam życia. Jest zielono, słonecznie, ptaszki, motylki, cherubinki, cały boski inwentarz. Beztroska i ogólna wesołość. Anioł sadza mnie przy ogromnym stole. Ale naprawdę ogromniastym. Jestem małym człowieczkiem, przy wielkim stole. Nogi zwisają mi bezwładnie, a broda sięga ledwo ponad blat, wyścielony śnieżnobiałym obrusem. Na środku w wazonie stoją kolorowe kwiaty. Rozglądam się dookoła. Podziwiam piękno natury i cieszę się letnim słońcem. Jest całkiem przyjemnie. Taki nietypowy piknik. Tylko... po co ja tu jestem? I gdzie ten anioł?
Po jakimś czasie pojawia się. Przekazuje wiadomość od Boga. Pan pyta, czy jest coś, na co miałabym w tej chwili ochotę. Patrzę badawczo na posłańca, bo nie wiem, jak daleko mogę się posunąć. Nic nie wyczytuję z kamiennej, nieskazitelnej twarzy, więc proszę o lody waniliowe z malinową polewą, cukierkową posypką i w ogóle żeby były full wypas. Anioł znika.
Za chwilę pojawia się i przed moim nosem wyrasta wielki puchar z bajecznie kolorowymi lodami. Oczy wyłażą mi z orbit. Dostaję ślinotoku. Sięgam po łyżeczkę i serwuję sobie słuszną porcję boskiego deseru.
O kurwa! Ale gorzkie! Patrzę z wyrzutem na anioła. One są gorzkie!
Są gorzkie...
Stoję na środku zalanej mgłą drogi, która biegnie donikąd, jakby nie miała początku, ni końca. Po obu stronach z traw wyłaniają się smętne nagrobki. I cisza. Żadnych ludzi, zero wiatru, nawet mucha nie przeleci. Można powiedzieć - próżnia.
Idę więc w tej próżni przed siebie i próbuję sobie przypomnieć, co robię na cmentarzu, gdy nagle z mgły wyłania się świetlista postać. Jest dla mnie oczywiste, że to anioł, bo ma skrzydła. Podchodzi do mnie. Pytam dlaczego tu jestem. Odpowiada, że Bóg chce się ze mną widzieć i wyciąga do mnie dłonie. Podaję mu swoje. Ufam mu. W końcu to anioł.
Akcja przenosi się w inne miejsce. Więcej tam życia. Jest zielono, słonecznie, ptaszki, motylki, cherubinki, cały boski inwentarz. Beztroska i ogólna wesołość. Anioł sadza mnie przy ogromnym stole. Ale naprawdę ogromniastym. Jestem małym człowieczkiem, przy wielkim stole. Nogi zwisają mi bezwładnie, a broda sięga ledwo ponad blat, wyścielony śnieżnobiałym obrusem. Na środku w wazonie stoją kolorowe kwiaty. Rozglądam się dookoła. Podziwiam piękno natury i cieszę się letnim słońcem. Jest całkiem przyjemnie. Taki nietypowy piknik. Tylko... po co ja tu jestem? I gdzie ten anioł?
Po jakimś czasie pojawia się. Przekazuje wiadomość od Boga. Pan pyta, czy jest coś, na co miałabym w tej chwili ochotę. Patrzę badawczo na posłańca, bo nie wiem, jak daleko mogę się posunąć. Nic nie wyczytuję z kamiennej, nieskazitelnej twarzy, więc proszę o lody waniliowe z malinową polewą, cukierkową posypką i w ogóle żeby były full wypas. Anioł znika.
Za chwilę pojawia się i przed moim nosem wyrasta wielki puchar z bajecznie kolorowymi lodami. Oczy wyłażą mi z orbit. Dostaję ślinotoku. Sięgam po łyżeczkę i serwuję sobie słuszną porcję boskiego deseru.
O kurwa! Ale gorzkie! Patrzę z wyrzutem na anioła. One są gorzkie!
Są gorzkie...