07-02-2015, 09:55
Łachy mgły mieszały się leniwie w lekkich porywach chłodnego powiewu. Październik. Wczorajszy deszcz i dzisiejsza plusowa temperatura, wywołała to zjawisko, które zawsze kojarzę z klimatami Poego czy Conan Doyla. Tylko patrzeć jak wyłoni się zza rogu świecący pies Baskervillów. Tymczasem w kącie wiaty przystankowej siedziało jakieś trzęsące pisklę. Zwinięte na połamanej ławce, z podkulonymi nogami, które obejmowały brudne ramiona, twarz wciśnięta w kolana, a długie, tłuste włosy rozsypane były na siniakach i strupach suchych patyków. Bez rajstop!
Sterczałem na tej pętli autobusowej od piętnastu minut. Jest szósta dwadzieścia, i do autobusu jeszcze prawie pół godziny. Wyszedłem wcześniej od Adama, bo nie miałem ochoty na poranne spotkanie śniadaniowe z jego żoną i dziećmi. Wczoraj wypiliśmy za dużo i przysnąłem. W zasadzie uciekłem od niego wczesnym rankiem z moralniakiem, a współczujący przyjaciel wcisnął mi na pożegnanie dwa żywce. Wiedeńska to odsiecz przeciw demonowi. I chwilowe zwycięstwo po pierwszym piwie. Cóż, jaki żołnierz, taka wiktoria. Zapasowa amunicja tkwiła w zewnętrznej kieszeni kurtki.
Zbliżyłem się powoli do dziecka, wziąłem za brodę i delikatnie podniosłem głowę. Dziewczynka. Tak na oko dziesięć, dwanaście lat. Twarz zdeformowana opuchlizną, zabarwioną fioletowo-żółtym siniakiem, ale oczy... mój Boże, cały Wyspiański ze swoimi pastelowymi portretami! Wielkie, głębokie, z firanką podwiniętych rzęs. Jej buźka i całe ciało drgały spazmatycznie. Pewnie z zimna albo emocji. Chyba jedno i drugie.
Odruchowo zdjąłem kurtkę i nakryłem nią trzęsące ciałko. Popatrzyła na mnie i znowu zwinęła się w kłębek.
- Jesteś głodna? – W zasadzie nie wiedziałem co powiedzieć. Jakoś niezręcznie być dobrym i współczującym, tym bardziej, że przed chwilą na przystanek przyszło dwóch facetów i z zaciekawieniem nam się przyglądali. Stojąc odwrócony do nich plecami, czułem ich wzrok i słyszałem jakieś komentarze.
Jeden z nich zbliżył się do mnie i poklepał po ramieniu.
- Panie, uważaj pan...
- Spadaj człowieku – nie dałem mu skończyć poirytowany. Wzruszył ramionami i odszedł.
Dziewczynka pokiwała głową nie podnosząc jej z kolan. Cholera, skąd ja wezmę jedzenie na tym zadupiu? Przecież nie dam dziecku piwa tkwiącego w kieszeni. Rozejrzałem się bezradnie.
Mgła unosiła się powoli i wyłoniły się budynki fabryki DSS SMITH. Kiedyś było to socjalistyczne ustrojstwo, produkujące tekturę i papier do twarzy (znaczy do dupy). Szorstki i szary jak ten ustrój.
Zakład został wybudowany w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na peryferiach miasta. Obok postawiono kilka bloków pracowniczych z obowiązkowym sklepem - w zasadzie monopolowym (w jednym z tych bloków mieszkał do dziś mój przyjaciel). Ponuro tu wtedy było. Cały kompleks przypominał rzucony w pola duży PGR. Gdyby zmienić tabliczkę nad wejściem z „Państwowe Zakłady...”, na „Państwowy Burdel...” istota sprawy nie uległa by zmianie. Ale klimat był.
Teraz nie lubiłem tej firmy. Wykupiona przez Anglików, zamieniła się w kombinat mielący zarówno pulpę drzewną jak i ludzi. Wjechałem tam kiedyś jako kurier. Zakładowe FBI w osobach łysych emerytów, biedziło się dwadzieścia minut nad wypisaniem przepustki i zlokalizowaniem adresata przesyłki. Potem sprawdzono samochód pod kątem przemycania przeze mnie bomby atomowej. Odnalezienie wskazanej na kopercie osoby też okazało się problemem w tym zakładowym Pentagonie. Każde piętro z magnetycznymi kartami wejściowymi, a pytania o panią O., zbywane były tajemniczym uśmiechem. Tajne przez poufne itd. Utykający w bucie ortopedycznym, funkcjonariusz w/w agencji, zlokalizował wreszcie uciekinierkę.. Razem ponad godzina! W tym kraju ZUS swoimi haraczami, potrafi zniszczyć nawet tak potężną instytucję ochrony.
Przypomniałem sobie o sklepiku zakładowym, funkcjonującym tuż za bramą. Wprawdzie jest sobota, ale częściowo pracują w wolne dni, więc może będzie otwarte.
Na portierni czuwał skład o podobnym poziomie jaki wcześniej opisałem.
- Macie czynny sklep?
Podszedł do mnie wyrośnięty (ok.165 cm.) bodyguard. Pokręcił nosem.
- Panie, jak masz pan kaca, to idź gdzie indziej. Sklep zresztą od siódmej. Ależ wali od ciebie, człowieku...
- Ale sklepowa jest? Muszę szybko kupić jakieś bułki i coś do tego – pewnie w innych okolicznościach zjechałbym palanta, ale śpieszyłem się. Za dziesięć minut odjeżdżał autobus – niech pan uprzejmie pójdzie i kupi o co proszę. To nie dla mnie. Proszę. Ze trzy bułki i jakiś serek.
Spojrzał spode łba.
- Kasa – Warknął. Kurwa mać, portfel zostawiłem w kurtce okrywającej tego dzieciaka. Nerwowo poklepałem się po kieszeniach spodni. Jest! Wyczułem drobne i dałem gościowi.
Czekałem jak na szpilkach No, nareszcie. Teraz pędem na przystanek. Zostało dwie minuty.
Autobus odpalił właśnie silnik i otworzył drzwi. Pobiegłem pod wiatę. Nie było nikogo. Stałem jak idiota z reklamówką w garści.
Wsiadający do Solarisa facet stanął na stopniu i roześmiał się.
- Przecież chciałem cię ostrzec człowieku. Ona tu często siedzi. Ojciec leje ją w piątki jak się ochla. Czasem sterczały tu z matką. Nikt za rękę nie złapał, ale chyba zdarzała jej się drobna złodziejka. Straciłeś kurtkę? To się mała obłowiła – znów się roześmiał. - Wsiadaj. Bilet ci postawimy, naiwniaku.
Milczałem. Wzruszył ramionami i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się i autobus ruszył.
***
Stała po drugiej stronie ulicy. Wcześniej zasłaniał ją pojazd.
- Proszę pana, pan zapomniał o kurtce – powiedziała, wyciągając ją w moją stronę – musiałam iść siusiu.
Sterczałem na tej pętli autobusowej od piętnastu minut. Jest szósta dwadzieścia, i do autobusu jeszcze prawie pół godziny. Wyszedłem wcześniej od Adama, bo nie miałem ochoty na poranne spotkanie śniadaniowe z jego żoną i dziećmi. Wczoraj wypiliśmy za dużo i przysnąłem. W zasadzie uciekłem od niego wczesnym rankiem z moralniakiem, a współczujący przyjaciel wcisnął mi na pożegnanie dwa żywce. Wiedeńska to odsiecz przeciw demonowi. I chwilowe zwycięstwo po pierwszym piwie. Cóż, jaki żołnierz, taka wiktoria. Zapasowa amunicja tkwiła w zewnętrznej kieszeni kurtki.
Zbliżyłem się powoli do dziecka, wziąłem za brodę i delikatnie podniosłem głowę. Dziewczynka. Tak na oko dziesięć, dwanaście lat. Twarz zdeformowana opuchlizną, zabarwioną fioletowo-żółtym siniakiem, ale oczy... mój Boże, cały Wyspiański ze swoimi pastelowymi portretami! Wielkie, głębokie, z firanką podwiniętych rzęs. Jej buźka i całe ciało drgały spazmatycznie. Pewnie z zimna albo emocji. Chyba jedno i drugie.
Odruchowo zdjąłem kurtkę i nakryłem nią trzęsące ciałko. Popatrzyła na mnie i znowu zwinęła się w kłębek.
- Jesteś głodna? – W zasadzie nie wiedziałem co powiedzieć. Jakoś niezręcznie być dobrym i współczującym, tym bardziej, że przed chwilą na przystanek przyszło dwóch facetów i z zaciekawieniem nam się przyglądali. Stojąc odwrócony do nich plecami, czułem ich wzrok i słyszałem jakieś komentarze.
Jeden z nich zbliżył się do mnie i poklepał po ramieniu.
- Panie, uważaj pan...
- Spadaj człowieku – nie dałem mu skończyć poirytowany. Wzruszył ramionami i odszedł.
Dziewczynka pokiwała głową nie podnosząc jej z kolan. Cholera, skąd ja wezmę jedzenie na tym zadupiu? Przecież nie dam dziecku piwa tkwiącego w kieszeni. Rozejrzałem się bezradnie.
Mgła unosiła się powoli i wyłoniły się budynki fabryki DSS SMITH. Kiedyś było to socjalistyczne ustrojstwo, produkujące tekturę i papier do twarzy (znaczy do dupy). Szorstki i szary jak ten ustrój.
Zakład został wybudowany w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na peryferiach miasta. Obok postawiono kilka bloków pracowniczych z obowiązkowym sklepem - w zasadzie monopolowym (w jednym z tych bloków mieszkał do dziś mój przyjaciel). Ponuro tu wtedy było. Cały kompleks przypominał rzucony w pola duży PGR. Gdyby zmienić tabliczkę nad wejściem z „Państwowe Zakłady...”, na „Państwowy Burdel...” istota sprawy nie uległa by zmianie. Ale klimat był.
Teraz nie lubiłem tej firmy. Wykupiona przez Anglików, zamieniła się w kombinat mielący zarówno pulpę drzewną jak i ludzi. Wjechałem tam kiedyś jako kurier. Zakładowe FBI w osobach łysych emerytów, biedziło się dwadzieścia minut nad wypisaniem przepustki i zlokalizowaniem adresata przesyłki. Potem sprawdzono samochód pod kątem przemycania przeze mnie bomby atomowej. Odnalezienie wskazanej na kopercie osoby też okazało się problemem w tym zakładowym Pentagonie. Każde piętro z magnetycznymi kartami wejściowymi, a pytania o panią O., zbywane były tajemniczym uśmiechem. Tajne przez poufne itd. Utykający w bucie ortopedycznym, funkcjonariusz w/w agencji, zlokalizował wreszcie uciekinierkę.. Razem ponad godzina! W tym kraju ZUS swoimi haraczami, potrafi zniszczyć nawet tak potężną instytucję ochrony.
Przypomniałem sobie o sklepiku zakładowym, funkcjonującym tuż za bramą. Wprawdzie jest sobota, ale częściowo pracują w wolne dni, więc może będzie otwarte.
Na portierni czuwał skład o podobnym poziomie jaki wcześniej opisałem.
- Macie czynny sklep?
Podszedł do mnie wyrośnięty (ok.165 cm.) bodyguard. Pokręcił nosem.
- Panie, jak masz pan kaca, to idź gdzie indziej. Sklep zresztą od siódmej. Ależ wali od ciebie, człowieku...
- Ale sklepowa jest? Muszę szybko kupić jakieś bułki i coś do tego – pewnie w innych okolicznościach zjechałbym palanta, ale śpieszyłem się. Za dziesięć minut odjeżdżał autobus – niech pan uprzejmie pójdzie i kupi o co proszę. To nie dla mnie. Proszę. Ze trzy bułki i jakiś serek.
Spojrzał spode łba.
- Kasa – Warknął. Kurwa mać, portfel zostawiłem w kurtce okrywającej tego dzieciaka. Nerwowo poklepałem się po kieszeniach spodni. Jest! Wyczułem drobne i dałem gościowi.
Czekałem jak na szpilkach No, nareszcie. Teraz pędem na przystanek. Zostało dwie minuty.
Autobus odpalił właśnie silnik i otworzył drzwi. Pobiegłem pod wiatę. Nie było nikogo. Stałem jak idiota z reklamówką w garści.
Wsiadający do Solarisa facet stanął na stopniu i roześmiał się.
- Przecież chciałem cię ostrzec człowieku. Ona tu często siedzi. Ojciec leje ją w piątki jak się ochla. Czasem sterczały tu z matką. Nikt za rękę nie złapał, ale chyba zdarzała jej się drobna złodziejka. Straciłeś kurtkę? To się mała obłowiła – znów się roześmiał. - Wsiadaj. Bilet ci postawimy, naiwniaku.
Milczałem. Wzruszył ramionami i wszedł do środka. Drzwi zamknęły się i autobus ruszył.
***
Stała po drugiej stronie ulicy. Wcześniej zasłaniał ją pojazd.
- Proszę pana, pan zapomniał o kurtce – powiedziała, wyciągając ją w moją stronę – musiałam iść siusiu.