30-12-2014, 14:28
Tekst pisany w ramach zakładu, ponieważ koleżanka stwierdziła że nie potrafię napisać ciekawego opka na oklepany temat. Tak więc piszę je na oklepany temat zamachowcy. Mam nadzieję że się spisałem. Część kolejna niedługo.
Drzwi pokoju otworzyły się. Do środka okrągłego pomieszczenia niespiesznie wszedł otyły, przysadzisty mężczyzna. Delikatnie zamknął drzwi, jak gdyby nie chciał żeby wiedziano o jego przybyciu. Podszedł kilka kroków, zatrzymując się przed schludnie udekorowanym stołem. Oparł się o niego, po czym zaczął rozglądać się po okolicy. Z lekkim uśmiechem spoglądał na regały zastawione księgami.
Wspaniale – pomyślał zarządca miasta Imbra. Właśnie wrócił ze stolicy, gdzie odebrał nominację na kolejne cztery lata rządzenia miastem. Panował już dwanaście, czyli trzy kadencje, jednak cieszył się tak, jakby było to pierwsze w jego życiu zwycięstwo. Udało mu się zneutralizować rywala do fotela zarządcy. Przeklęty półelf nie dość, że skutecznie oddalał go od następnych lat władzy, ale także przybliżał do królewskich lochów, a nawet publicznej egzekucji w Draven, na słynnym stołecznym szafocie, ku zadowoleniu łyczków. Skurczybyk miał dobrych agentów. Zbyt szybko, zbyt łatwo dowiedzieli się nawet o najbardziej ukrywanych grzeszkach zarządcy. Było to dla niego bardzo niekorzystne.
Ech, trudne jest życie człowieka u władzy, rozpamiętywał ostatnie wydarzenia. Trzeba cały czas zwalczać niewygodnych ludzi. Na szczęście ten psi syn, mieszaniec z piekła rodem zniknął ze sceny. I ze świata. Och, trzeba będzie sowicie wynagrodzić doradcę za wspaniały pomysł jak wykurzyć konkurenta. Numer z piratami był świetny. Ale cholernie drogi. Cóż, za spokój warto było wydać te kilkadziesiąt florenów. Jeden przeciwnik z głowy.
Ale jest jeszcze jeden. Wpływowy. Niebezpieczny. Bezwzględny. Cholerny skarbnik miasta Imbra. Mało mu stanowiska, które dałem mu, niegdyś zaufanemu partnerowi. Mało mu pieniędzy, którymi obraca i dość często defrauduje. Coraz częściej mi szkodzi, podcina nogi. Ostatnio nawet ważył się blokować dopływ pieniędzy na modernizację wschodniego muru, mojego oczka w głowie. Ale to nic, zapłaci mi za to!
Zarządca wstał, oparł się na blacie stołu. Spojrzał w okno. Słońce świeciło mocno. Zbyt mocno. Trzeba zasłonić okno. Chwycił jedwabne zasłony, lecz zamiast pociągnąć je, spojrzał, jakby z tęsknotą, w okno. Nie, jednak niech słońce świeci. Niech opromienia pokój, podkreślając moją chwałę.
Miłościwie panujący miastem Imbra zasiadł w fotelu. Pieszczotliwie poprawił tabliczkę z nazwiskiem. Zarządca Nivel Hagen. Ech, trzeba będzie pomyśleć nad bezpieczeństwem. Może wynająć prywatnych ochroniarzy?
***
Dreszcz przeszył człowieka za zasłoną. Gdyby nie szczęśliwy przypadek, musiałby pracować w warunkach które nie są dla niego zbyt komfortowe. I niezbyt bezpieczne. Zamachu powinno się dokonywać szybko. Zabójstwo powinno być swoistym świętem, chociaż pozbawionym radości. A nie komiczną ganianiną kata za ofiarą. Która w lwiej części przypadków kończy się zaalarmowaniem osób postronnych i podejmowaniem spontanicznych prób ucieczki, nie rzadko kończących pokazem dla połowy miasta.
Grubas usiadł. Zajęty pielęgnowaniem swojego biurka nie będzie czujny.
Teraz.
Przyszły morderca delikatnie, by nie wzbudzić nawet najmniejszego hałasu, wyciągnął sztylet. Z czuciem odsłonił materiał, by podczas wychodzenia nie szeleścić nim. Ostrożnie, wyćwiczonymi, wręcz automatycznymi krokami bezgłośnie znalazł się przy ofierze. Subtelnym ruchem, niczym gest kochającej matki, odchylił głowę zarządcy. Ciałem targnął delikatny wstrząs zaskoczenia. Oprawca spojrzał w oczy zwierzyny. Ujrzał tam paraliżujący strach.
***
Nivel Hagen ujrzał w oczach zamachowca przerażającą obojętność. Bezdenna pustka ukrywała się w przeszywająco zielonych oczach. Ciało Hagena przeszyte niemocą z powodu strachu, zdobyło się ledwie na lekki spazm. Ostatni ruch przed śmiercią.
- Witam panie zarządco – przemówił głos, który zupełnie nie pasował do właściciela. Miast swą ostrością i przenikliwością przerazić ofiarę do końca, wyssać z niej ostatnie okruchy spokoju i nadziei, uspokajał i – paradoksalnie – zbliżał do zamachowca.
Poczuł tylko chłód przykładanego metalu oraz ciepłą lawinę krwi, spływającą na piersi. Oraz błogi stan nieważkości. Aż wreszcie nie czuł nic.
- Oraz żegnam.
***
Tłusta głowa uderzyła głucho o biurko. Czerwony bukiet krwi rozlewał się naokoło, zalewając papiery i tworząc fantastyczne kształty.
Zabójca wyciągnął zza pazuchy chusteczkę, którą otarł sztylet z krwi. Pamiętała ona krew szlachetną, jak i też plebejską. Krew panów i wielmożów, jak i zwykłych kupców czy rzezimieszków. Pochłonęła wiele krwi.
Chociaż wielkie cielsko zarządcy spoczywało na dębowym stole ociekając krwią, trzeba było jeszcze zniknąć. Zamachowiec otulił się szczelnie płaszczem, by nie było widać narzędzi jego pracy. Teraz, gdy stanął wyprostowany przed drzwiami, widać było że jest wysoki.
Delikatnie uchylił drzwi, by ocenić sytuację na zewnątrz. Piętro gmachu było jednak puste. Niedzielne poranki nie są ulubioną porą mieszkańców by krzątać się nerwowo po ratuszu. Zabójca wyszedł spokojnie, jak gdyby nigdy nic zszedł raźnym krokiem ze schodów. Przy drzwiach przyjaźnie skinął głową do staruszka zamiatającego hol. Dozorca zaś odwzajemnił się uśmiechem, odsłaniającym postępujące braki w uzębieniu.
Zamachowiec pchnął skrzydło dużych, żelaznych drzwi, prowadzących do ratusza. Przystanął w drzwiach, by wziąć głęboki oddech.
- Hmm… Wspaniale – powiedział. – Szczyny, gówno i zapach świeżego chleba. Nie ma to jak miasto.
Ruszył dalej zadowolony, jak gdyby wyszedł po kojącej kąpieli, a nie zimnym mordzie. Żwawo ruszył w kierunku ulicy pełnej straganów, żebraków i brudnych, skaczących po kałużach dzieci. Zza pleców dobiegł go przeraźliwy krzyk.
- Morderca! Ludzie! - histeryczką była kobieta, widocznie pracująca w ratuszu.- Zarządca zamordowany! Jakiś zbój go zasztyletował!
Skrytobójca uśmiechnął się pod nosem.
- Ale przyznasz, że profesjonalna robota.
Na placu przed ratuszem rozgorzała wrzawa i harmider. Ludzie podzielili się nagle na dwa rodzaje: histerycznie biegających i krzyczących w niebogłosy oraz spokojnie stojących. Pierwsi płakali, wydzierali się i zamartwiali jakby właśnie zamordowano im całą rodzinę. Wielu nie wyglądało na zbytnio zmartwionych. Widocznie udawali, by nikt na nich nie doniósł. Drudzy zaś nie sprawiali wrażenia przejętych, czy choćby w jakimś stopniu zaszokowanych zaistniałą sytuacją. Stali beznamiętnie, czasem tylko odzywając się do sąsiada półgębkiem. Lub uśmiechając się znacząco, gdy nie było do kogo poszeptać.
Zabójca ruszył dalej, zostawiając ratusz dla ciekawskich, plotkarek czy szpicli. Poszedł między straganami, gdzie wrzało jak w ulu od ostrożnych rozmów. Ściągnął kaptur, pozwalając by lekki wiaterek potargał kruczoczarne włosy.
- Ja wiedziałam że tak będzie. Doigrał się stary grubas.
- Skończył jak skończyć powinien. Dobrze mu tak.
- Bogowie, kto teraz będzie rządził miastem? Biada nam, biada!
- Znalazł się wreszcie ktoś sprawiedliwy. I wykończył ciemiężcę.
- I co teraz? Biada nam, biada!
- Miał ktoś śmiałość. I dobrze, nasze prośby podświadome spełnił!
- A mówiłam już, że biada nam?
Ruszył dalej w miasto, mijając kolejne stragany, potem kuźnię, potem zakład bednarza, potem żebraka, jeszcze później karczmę i wszystko inne, co zazwyczaj mija się w miastach. Smród rynsztoków wymieniał się z zapachami chleba, mydlin piorących ubrania mieszczanek czy jeszcze gorszym smrodem pijaków, leżących gdzieniegdzie po mieście. Czyli dzień jak co dzień w dużym skupisku ludzi.
Wszedł na rynek, wypełniony ludźmi. Większość z nich skupiała się przy klombie dawno zwiędłych kwiatów, obserwując dwóch młodych mężczyzn. Podszedł bliżej. Ubiór wskazywał na to, że byli to rycerze, widocznie sposobiący się do bitki. Jeden był w wamsie, lekko odziany. Widocznie miejscowy, na służbie u zacniejszych panów nadzorujących bezpieczeństwo miasta. Drugi zaś był w kolczudze i z pachołkiem. I usilnie poprawiał wymyślnie ufryzowane włosy. Po herbie na stroju pacholika widać było że nietutejszy.
Zabójca przepchał się bliżej zajścia. Lubił oglądać pojedynki. A jeszcze bardziej brać w nich udział. Stanął koło wystrojonego jak ptaszek kupca.
- Co się tu dzieje? O pannę się biją?
- A gdzieżby tam – odrzekł kupiec nie zdejmując wzroku z centrum zdarzenia. – Nie o pannę. Ten tu, w kolczudze, podebrał temu drugiemu ostatni piernik na straganie sprzed nosa. Tamten mu go wyrwał, potem znowu ten drugi się szarpnął. Wreszcie ten w wamsie, to jest rycerz Hokenberg, tak zawzięcie mu piernik odebrał, że i mu z rąk poleciał, prosto w kupę łajna, o tamtą. Ten ze smokiem w herbie, nie znam jego miana, zdenerwował się niezmiernie, aż mu czerwień ta twarz wystąpiła. Z początku chciał mu zwyczajnie w twarz dać, ale się zmitygował i rękawicę mu rzucił. No i teraz się do bitki sposobią, jeno im to długo schodzi.
Zamachowiec zaśmiał się głośno. Nie mógł uwierzyć, że rycerze biją się o piernik.
- Naprawdę biją się o piernik? Nie wstydzą się nadstawiać swój znamienity honor za kawałek wypieku?
- Oj, to pany są – odezwał się lekko już siwy chłop. – Kto by ich tam porozumiał, co im po głowach się szwęda. Nie o takie głupoty już się bijali. Ostatnio w karczmie pod miastem się potykali, bo jeden drugiemu w oczy spojrzał. I się pozabijali oba.
- Prawdę chłopie rzekłeś, samiusieńką prawdę – kiwną głową kupiec. – Poprzewracało się pasowanym pod kopułą.
- A jak się nie pojedynkują, to biednych chłopów biją. I zawsze za nic. U nas na wsi już trzech ludzisków położyli tej wiosny. A do tego…
- Ucisz się –polecił mu Zabójca- Chyba zaczynają.
I rzeczywiście, przyjezdny rycerz wreszcie złapał za rękojeść i wyciągnął broń. Chcąc nie chcąc, również drugi pasowany musiał to zrobić. Rycerz ze smokiem w herbie zaczął wywijać młynki mieczem, jednak zamiast nastraszyć przeciwnika trafił się w nagolennik, wzbudzając w tłumie nieskrywaną radość. Również w przeciwniku. Zamiast wykorzystać sytuację, ten w wamsie pokładał się ze śmiechu. Rycerz- Smok wstał, czerwieniąc się ze wstydu. Nagle rzucił się z uniesionym mieczem na zupełnie zaskoczonego Hokenborga, który w ostatniej chwili zdążył sparować. Nagle nie było mu już do śmiechu. Smok rzucił się wściekle na rywala, machając zupełnie przypadkowo mieczem. Według zabójcy wyglądało to całkiem śmiesznie. Jeden z ledwie sparowanych ciosów przeciął wams na piersi, rozdzielając herbowy kwiat róży wzdłuż łodygi.
- Ty kutasie! Wiesz ile on kosztował?!
Teraz to drugiego rycerza dopadła wściekłość. Chciał podciąć Smokowi nogi, jednak zapomniał że w starciu skurzanego buta z porządnym kawałem blachy noga musi ucierpieć. Upadł, łapiąc się za nogę i krzycząc w niebogłosy. Jednak gdy upadał, przypadkowo rozciął przeciwnikowi skórę na policzku sztychem miecza. Krwi nie było wiele, rana również nie wyglądała na śmiertelną, jednak upadł on na ziemię.
- Medyka! Medyka! Ja umieraaaam! – Wrzeszczał trzymając się za twarz.
Obaj pojedynkujący się leżeli na ziemi. Hokenborg na przemian łapał się za nogę i za rozcięty wams. Rycerz-Smok wzywał medyka. Gapiowie pokładali się ze śmiechu.
Skrytobójca patrzył i z zażenowaniem kręcił głową. Nie wróżył nic dobrego stanowi rycerskiemu w tych okolicach.
- Bogowie! – krzyknął kupiec, wciąż nie mogąc opanować śmiechu.- Co to było! Ale nie handlowe z nich głowy, o nie. Mogli postawić budkę i sprzedawać bilety. Bo cyrk był przedni.
- Na waszym miejscu nie śmiałbym się – spojrzał się na kupca.- Ale płakał. Ci panowie w razie potrzeby bronili by miasta. A potrzeba może być bliska.
Kupiec od razu spoważniał.
- Prawiście, panie. Niespokojnie na granicy, a my przecie prawie graniczne przejście. To mi żeście humor popsuli.
- Nadzieja wasza w tym, że nie pasowani wojacy do boju mężnie staną. Słyszałem że komendant straży miejskiej srogi mąż.
- Ano – pokiwał głową.- Ten już o bezpieczeństwo miasta zadba. Tyle że mało ich jest, za mało. Stu chłopa na takie miasto? Murów nawet nie obsadzą.
Milczeli przez chwilę, nie mając pomysłu co powiedzieć więcej na ten temat. Zamachowiec stwierdził, że najwyższy czas iść odebrać nagrodę.
- Muszę już iść. Żegnam pana.
- Jak mus to mus. A jak pan będzie kiedyś szedł koło bramy Leśnej, to może odwiedzi mój sklep. Bez trudu pan go pozna, wisi przed nim duży szyld z mieszkiem. Bardzo pana zapraszam, panie... Jak się pan nazywa?
- Calvert.
- A więc do zobaczenia, panie Calvert.
Drzwi pokoju otworzyły się. Do środka okrągłego pomieszczenia niespiesznie wszedł otyły, przysadzisty mężczyzna. Delikatnie zamknął drzwi, jak gdyby nie chciał żeby wiedziano o jego przybyciu. Podszedł kilka kroków, zatrzymując się przed schludnie udekorowanym stołem. Oparł się o niego, po czym zaczął rozglądać się po okolicy. Z lekkim uśmiechem spoglądał na regały zastawione księgami.
Wspaniale – pomyślał zarządca miasta Imbra. Właśnie wrócił ze stolicy, gdzie odebrał nominację na kolejne cztery lata rządzenia miastem. Panował już dwanaście, czyli trzy kadencje, jednak cieszył się tak, jakby było to pierwsze w jego życiu zwycięstwo. Udało mu się zneutralizować rywala do fotela zarządcy. Przeklęty półelf nie dość, że skutecznie oddalał go od następnych lat władzy, ale także przybliżał do królewskich lochów, a nawet publicznej egzekucji w Draven, na słynnym stołecznym szafocie, ku zadowoleniu łyczków. Skurczybyk miał dobrych agentów. Zbyt szybko, zbyt łatwo dowiedzieli się nawet o najbardziej ukrywanych grzeszkach zarządcy. Było to dla niego bardzo niekorzystne.
Ech, trudne jest życie człowieka u władzy, rozpamiętywał ostatnie wydarzenia. Trzeba cały czas zwalczać niewygodnych ludzi. Na szczęście ten psi syn, mieszaniec z piekła rodem zniknął ze sceny. I ze świata. Och, trzeba będzie sowicie wynagrodzić doradcę za wspaniały pomysł jak wykurzyć konkurenta. Numer z piratami był świetny. Ale cholernie drogi. Cóż, za spokój warto było wydać te kilkadziesiąt florenów. Jeden przeciwnik z głowy.
Ale jest jeszcze jeden. Wpływowy. Niebezpieczny. Bezwzględny. Cholerny skarbnik miasta Imbra. Mało mu stanowiska, które dałem mu, niegdyś zaufanemu partnerowi. Mało mu pieniędzy, którymi obraca i dość często defrauduje. Coraz częściej mi szkodzi, podcina nogi. Ostatnio nawet ważył się blokować dopływ pieniędzy na modernizację wschodniego muru, mojego oczka w głowie. Ale to nic, zapłaci mi za to!
Zarządca wstał, oparł się na blacie stołu. Spojrzał w okno. Słońce świeciło mocno. Zbyt mocno. Trzeba zasłonić okno. Chwycił jedwabne zasłony, lecz zamiast pociągnąć je, spojrzał, jakby z tęsknotą, w okno. Nie, jednak niech słońce świeci. Niech opromienia pokój, podkreślając moją chwałę.
Miłościwie panujący miastem Imbra zasiadł w fotelu. Pieszczotliwie poprawił tabliczkę z nazwiskiem. Zarządca Nivel Hagen. Ech, trzeba będzie pomyśleć nad bezpieczeństwem. Może wynająć prywatnych ochroniarzy?
***
Dreszcz przeszył człowieka za zasłoną. Gdyby nie szczęśliwy przypadek, musiałby pracować w warunkach które nie są dla niego zbyt komfortowe. I niezbyt bezpieczne. Zamachu powinno się dokonywać szybko. Zabójstwo powinno być swoistym świętem, chociaż pozbawionym radości. A nie komiczną ganianiną kata za ofiarą. Która w lwiej części przypadków kończy się zaalarmowaniem osób postronnych i podejmowaniem spontanicznych prób ucieczki, nie rzadko kończących pokazem dla połowy miasta.
Grubas usiadł. Zajęty pielęgnowaniem swojego biurka nie będzie czujny.
Teraz.
Przyszły morderca delikatnie, by nie wzbudzić nawet najmniejszego hałasu, wyciągnął sztylet. Z czuciem odsłonił materiał, by podczas wychodzenia nie szeleścić nim. Ostrożnie, wyćwiczonymi, wręcz automatycznymi krokami bezgłośnie znalazł się przy ofierze. Subtelnym ruchem, niczym gest kochającej matki, odchylił głowę zarządcy. Ciałem targnął delikatny wstrząs zaskoczenia. Oprawca spojrzał w oczy zwierzyny. Ujrzał tam paraliżujący strach.
***
Nivel Hagen ujrzał w oczach zamachowca przerażającą obojętność. Bezdenna pustka ukrywała się w przeszywająco zielonych oczach. Ciało Hagena przeszyte niemocą z powodu strachu, zdobyło się ledwie na lekki spazm. Ostatni ruch przed śmiercią.
- Witam panie zarządco – przemówił głos, który zupełnie nie pasował do właściciela. Miast swą ostrością i przenikliwością przerazić ofiarę do końca, wyssać z niej ostatnie okruchy spokoju i nadziei, uspokajał i – paradoksalnie – zbliżał do zamachowca.
Poczuł tylko chłód przykładanego metalu oraz ciepłą lawinę krwi, spływającą na piersi. Oraz błogi stan nieważkości. Aż wreszcie nie czuł nic.
- Oraz żegnam.
***
Tłusta głowa uderzyła głucho o biurko. Czerwony bukiet krwi rozlewał się naokoło, zalewając papiery i tworząc fantastyczne kształty.
Zabójca wyciągnął zza pazuchy chusteczkę, którą otarł sztylet z krwi. Pamiętała ona krew szlachetną, jak i też plebejską. Krew panów i wielmożów, jak i zwykłych kupców czy rzezimieszków. Pochłonęła wiele krwi.
Chociaż wielkie cielsko zarządcy spoczywało na dębowym stole ociekając krwią, trzeba było jeszcze zniknąć. Zamachowiec otulił się szczelnie płaszczem, by nie było widać narzędzi jego pracy. Teraz, gdy stanął wyprostowany przed drzwiami, widać było że jest wysoki.
Delikatnie uchylił drzwi, by ocenić sytuację na zewnątrz. Piętro gmachu było jednak puste. Niedzielne poranki nie są ulubioną porą mieszkańców by krzątać się nerwowo po ratuszu. Zabójca wyszedł spokojnie, jak gdyby nigdy nic zszedł raźnym krokiem ze schodów. Przy drzwiach przyjaźnie skinął głową do staruszka zamiatającego hol. Dozorca zaś odwzajemnił się uśmiechem, odsłaniającym postępujące braki w uzębieniu.
Zamachowiec pchnął skrzydło dużych, żelaznych drzwi, prowadzących do ratusza. Przystanął w drzwiach, by wziąć głęboki oddech.
- Hmm… Wspaniale – powiedział. – Szczyny, gówno i zapach świeżego chleba. Nie ma to jak miasto.
Ruszył dalej zadowolony, jak gdyby wyszedł po kojącej kąpieli, a nie zimnym mordzie. Żwawo ruszył w kierunku ulicy pełnej straganów, żebraków i brudnych, skaczących po kałużach dzieci. Zza pleców dobiegł go przeraźliwy krzyk.
- Morderca! Ludzie! - histeryczką była kobieta, widocznie pracująca w ratuszu.- Zarządca zamordowany! Jakiś zbój go zasztyletował!
Skrytobójca uśmiechnął się pod nosem.
- Ale przyznasz, że profesjonalna robota.
Na placu przed ratuszem rozgorzała wrzawa i harmider. Ludzie podzielili się nagle na dwa rodzaje: histerycznie biegających i krzyczących w niebogłosy oraz spokojnie stojących. Pierwsi płakali, wydzierali się i zamartwiali jakby właśnie zamordowano im całą rodzinę. Wielu nie wyglądało na zbytnio zmartwionych. Widocznie udawali, by nikt na nich nie doniósł. Drudzy zaś nie sprawiali wrażenia przejętych, czy choćby w jakimś stopniu zaszokowanych zaistniałą sytuacją. Stali beznamiętnie, czasem tylko odzywając się do sąsiada półgębkiem. Lub uśmiechając się znacząco, gdy nie było do kogo poszeptać.
Zabójca ruszył dalej, zostawiając ratusz dla ciekawskich, plotkarek czy szpicli. Poszedł między straganami, gdzie wrzało jak w ulu od ostrożnych rozmów. Ściągnął kaptur, pozwalając by lekki wiaterek potargał kruczoczarne włosy.
- Ja wiedziałam że tak będzie. Doigrał się stary grubas.
- Skończył jak skończyć powinien. Dobrze mu tak.
- Bogowie, kto teraz będzie rządził miastem? Biada nam, biada!
- Znalazł się wreszcie ktoś sprawiedliwy. I wykończył ciemiężcę.
- I co teraz? Biada nam, biada!
- Miał ktoś śmiałość. I dobrze, nasze prośby podświadome spełnił!
- A mówiłam już, że biada nam?
Ruszył dalej w miasto, mijając kolejne stragany, potem kuźnię, potem zakład bednarza, potem żebraka, jeszcze później karczmę i wszystko inne, co zazwyczaj mija się w miastach. Smród rynsztoków wymieniał się z zapachami chleba, mydlin piorących ubrania mieszczanek czy jeszcze gorszym smrodem pijaków, leżących gdzieniegdzie po mieście. Czyli dzień jak co dzień w dużym skupisku ludzi.
Wszedł na rynek, wypełniony ludźmi. Większość z nich skupiała się przy klombie dawno zwiędłych kwiatów, obserwując dwóch młodych mężczyzn. Podszedł bliżej. Ubiór wskazywał na to, że byli to rycerze, widocznie sposobiący się do bitki. Jeden był w wamsie, lekko odziany. Widocznie miejscowy, na służbie u zacniejszych panów nadzorujących bezpieczeństwo miasta. Drugi zaś był w kolczudze i z pachołkiem. I usilnie poprawiał wymyślnie ufryzowane włosy. Po herbie na stroju pacholika widać było że nietutejszy.
Zabójca przepchał się bliżej zajścia. Lubił oglądać pojedynki. A jeszcze bardziej brać w nich udział. Stanął koło wystrojonego jak ptaszek kupca.
- Co się tu dzieje? O pannę się biją?
- A gdzieżby tam – odrzekł kupiec nie zdejmując wzroku z centrum zdarzenia. – Nie o pannę. Ten tu, w kolczudze, podebrał temu drugiemu ostatni piernik na straganie sprzed nosa. Tamten mu go wyrwał, potem znowu ten drugi się szarpnął. Wreszcie ten w wamsie, to jest rycerz Hokenberg, tak zawzięcie mu piernik odebrał, że i mu z rąk poleciał, prosto w kupę łajna, o tamtą. Ten ze smokiem w herbie, nie znam jego miana, zdenerwował się niezmiernie, aż mu czerwień ta twarz wystąpiła. Z początku chciał mu zwyczajnie w twarz dać, ale się zmitygował i rękawicę mu rzucił. No i teraz się do bitki sposobią, jeno im to długo schodzi.
Zamachowiec zaśmiał się głośno. Nie mógł uwierzyć, że rycerze biją się o piernik.
- Naprawdę biją się o piernik? Nie wstydzą się nadstawiać swój znamienity honor za kawałek wypieku?
- Oj, to pany są – odezwał się lekko już siwy chłop. – Kto by ich tam porozumiał, co im po głowach się szwęda. Nie o takie głupoty już się bijali. Ostatnio w karczmie pod miastem się potykali, bo jeden drugiemu w oczy spojrzał. I się pozabijali oba.
- Prawdę chłopie rzekłeś, samiusieńką prawdę – kiwną głową kupiec. – Poprzewracało się pasowanym pod kopułą.
- A jak się nie pojedynkują, to biednych chłopów biją. I zawsze za nic. U nas na wsi już trzech ludzisków położyli tej wiosny. A do tego…
- Ucisz się –polecił mu Zabójca- Chyba zaczynają.
I rzeczywiście, przyjezdny rycerz wreszcie złapał za rękojeść i wyciągnął broń. Chcąc nie chcąc, również drugi pasowany musiał to zrobić. Rycerz ze smokiem w herbie zaczął wywijać młynki mieczem, jednak zamiast nastraszyć przeciwnika trafił się w nagolennik, wzbudzając w tłumie nieskrywaną radość. Również w przeciwniku. Zamiast wykorzystać sytuację, ten w wamsie pokładał się ze śmiechu. Rycerz- Smok wstał, czerwieniąc się ze wstydu. Nagle rzucił się z uniesionym mieczem na zupełnie zaskoczonego Hokenborga, który w ostatniej chwili zdążył sparować. Nagle nie było mu już do śmiechu. Smok rzucił się wściekle na rywala, machając zupełnie przypadkowo mieczem. Według zabójcy wyglądało to całkiem śmiesznie. Jeden z ledwie sparowanych ciosów przeciął wams na piersi, rozdzielając herbowy kwiat róży wzdłuż łodygi.
- Ty kutasie! Wiesz ile on kosztował?!
Teraz to drugiego rycerza dopadła wściekłość. Chciał podciąć Smokowi nogi, jednak zapomniał że w starciu skurzanego buta z porządnym kawałem blachy noga musi ucierpieć. Upadł, łapiąc się za nogę i krzycząc w niebogłosy. Jednak gdy upadał, przypadkowo rozciął przeciwnikowi skórę na policzku sztychem miecza. Krwi nie było wiele, rana również nie wyglądała na śmiertelną, jednak upadł on na ziemię.
- Medyka! Medyka! Ja umieraaaam! – Wrzeszczał trzymając się za twarz.
Obaj pojedynkujący się leżeli na ziemi. Hokenborg na przemian łapał się za nogę i za rozcięty wams. Rycerz-Smok wzywał medyka. Gapiowie pokładali się ze śmiechu.
Skrytobójca patrzył i z zażenowaniem kręcił głową. Nie wróżył nic dobrego stanowi rycerskiemu w tych okolicach.
- Bogowie! – krzyknął kupiec, wciąż nie mogąc opanować śmiechu.- Co to było! Ale nie handlowe z nich głowy, o nie. Mogli postawić budkę i sprzedawać bilety. Bo cyrk był przedni.
- Na waszym miejscu nie śmiałbym się – spojrzał się na kupca.- Ale płakał. Ci panowie w razie potrzeby bronili by miasta. A potrzeba może być bliska.
Kupiec od razu spoważniał.
- Prawiście, panie. Niespokojnie na granicy, a my przecie prawie graniczne przejście. To mi żeście humor popsuli.
- Nadzieja wasza w tym, że nie pasowani wojacy do boju mężnie staną. Słyszałem że komendant straży miejskiej srogi mąż.
- Ano – pokiwał głową.- Ten już o bezpieczeństwo miasta zadba. Tyle że mało ich jest, za mało. Stu chłopa na takie miasto? Murów nawet nie obsadzą.
Milczeli przez chwilę, nie mając pomysłu co powiedzieć więcej na ten temat. Zamachowiec stwierdził, że najwyższy czas iść odebrać nagrodę.
- Muszę już iść. Żegnam pana.
- Jak mus to mus. A jak pan będzie kiedyś szedł koło bramy Leśnej, to może odwiedzi mój sklep. Bez trudu pan go pozna, wisi przed nim duży szyld z mieszkiem. Bardzo pana zapraszam, panie... Jak się pan nazywa?
- Calvert.
- A więc do zobaczenia, panie Calvert.