Via Appia - Forum

Pełna wersja: Pudełko
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Stron: 1 2
Yay, wrzucam coś xD Po latach tworzenia tfurczości niegodnej używania w jej określeniu normalnej ortografii udało mi się napisać coś, co zadowoliło nie tylko mojego korektora (Big Grin) ale i mnie. W sumie wciąż to piszę, ale będę wrzucał etapami. Miłego czytania!

Edgar siedział na krześle przed tawerną i wpatrywał się w ciemne wody Telmony. Największa rzeka Imperium płynęła tak jak zwykle - spokojnie i leniwie. Jedynym dalekim od normalności elementem były przedzierające się przez nią łodzie, wypchane nie rybakami, lecz uchodźcami. Patrząc na nie można było pomyśleć, że połowa Północnej Karadii usiłowała właśnie uciec na Południe.
Mag był jedną z dwóch spokojnych osób w promieniu kilku kilometrów. Drugą stanowił otyły karczmarz, który wraz ze swym ubraniem poplamionym jedzeniem mógł stanowić zarówno zgrabne podsumowanie jak i karykaturę swojego zawodu. Stał za kontuarem wewnątrz tawerny i zaciekle wycierał brudny kufel jeszcze brudniejszą szmatą, mimo iż całe jego jedzenie i alkohol skonfiskowane zostało przez lokalne dowództwo Armii Imperialnej. W opinii Edgara w ten sposób trzymał się resztek zdrowia psychicznego, bo pozwalało mu to udawać przed samym sobą, że nic się nie stało. To nie mogło działać przez długi czas - w najlepszym wypadku do momentu dotarcia legionów Amneru do rzeki - ale mag nie miał serca wyrywać go z jego małego, bezpiecznego świata.
Westchnął ciężko, po raz kolejny przeklinając los, który zaprowadził go do tej karczmy, a potem wbił wzrok w niebo. Chmury były zdecydowanie przyjemniejszym widokiem, nawet mimo słupów dymu plamiących horyzont na północnym-wschodzie. Raz jeszcze przeklnął Lanyę za to, że kazała mu to przyjść. W sumie nie była to jej wina - inwazja Amneru była czymś równie nieprzewidywalnym i niszczycielskim co tornado - ale na kimś musiał wyładować niechęć. A jego szefowa, siedząca sobie na cichej i spokojnej wyspie setki kilometrów stąd była idealnym celem. Zwłaszcza że zadanie, jakie mu dała….
Pomacał odruchowo kartkę, wciśniętą pod płaszcz. Stanowiła ona niepodważalny dowód tego, że jest członkiem Gildii Poszukiwaczy Przygód - która wszakże niewiele miała wspólnego z przygodami - i że wysłała go w ten rejon jej szefowa, Lanya. Dokument ten był wielofunkcyjny, nadawał się bowiem nie tylko do odganiania wścibskich patroli, jak i do udowodnienia, że nie jest podstawionym prowokatorem. Bo coś takiego, przy poczuciu humoru ludzi, z którymi miał się spotkać, mogło się skończyć zwiedzaniem dna Telmony.
Rozmyślania przerwał mu cichy i natarczywy pisk w uchu, przy pomocy którego zaklęcie alarmowe informowało go, że ktoś nadchodzi. Rzut oka upewnił go, że to właśnie jego rozmówca. Zbliżający się ku niemu człowiek ubrany i zachowujący się jak uchodźca na pewno nim nie był. Ludzi, którzy uciekając przed Amnerem musieli porzucić większość swojego majątku nie było bowiem stać na strażniczego demona - słabego, ale jednak - o zbrojnej eskorcie kryjącej się w krzakach nie wspominając. Widział co prawda tylko jednego, najemnika z Szarych Tarcz, który z pewnością pokazał się rozmyślnie, by upewnić maga, że wysłannik ma obstawę, ale niemal na pewno było ich więcej. A to, że nie mógł ich znaleźć tylko go upewniało, że są dobrzy.
Niech cię szlag Lanya, pomyślał. Następnym razem wyślj Szakilyę. Albo Envylla. Co tam, niech to nawet będzie Chciwość. Ale ja się wypisuję. Przejdę na pieprzoną emery…
- Pan z Gildii? - “Uchodźca” wzbogacił wypowiedź czarującym uśmiechem.
- A pan zapewne z Rady. - Edgar wyjął powoli kartkę i podał ją gościowi. Starał się nie ruszać zbyt gwałtownie, bo nie mógł być pewnym jakich to nerwusów jego rozmówca dobrał sobie do ochrony.
Gość tylko przebiegł wzrokiem po papierze, wyłapując kilka słów kluczowych takich jak “Gildia”, “wysłannik” i “Lanya”. Potem go zwinął i oddał.
- No dobrze, to skoro formalności mamy za sobą… - Zaczął, ale Edgar przerwał mu, chrząkając znacząco. Posłaniec przez chwilę patrzył na niego bez słowa z twarzą pozbawioną wyrazu, po czym wyjął z kieszeni mały czworokąt papieru. Mag nawet nie musiał brać jej do ręki. Dostatecznie często widywał pieczęć Rady Cieni, by móc ją rozpoznać bez problemu.
- No, teraz możemy przejść do interesów. - Edgar się uśmiechnął, ale uśmiech zastygł mu na twarzy, gdy zobaczył, że wysłannik go nie odwzajemnił.
- No i właśnie tutaj jest pewien problem.
Cudownie, brakowało jeszcze pieprzonych komplikacji, pomyślał mag.
- Otóż pudełko, które miałem panu dostarczyć, gdzieś się… zawieruszyło. - Posłaniec Rady wyglądał, jakby faktycznie było mu tego żal. - Co prawda wiemy, gdzie to się stało, ale niestety nasza zdolność do operowania w tamtym rejonie uległa znaczącemu zmniejszeniu.
Innymi słowy, przetłumaczył w głowie Edgar, nie możecie, albo nie chcecie się w to dalej mieszać.
- Przepraszam, zawieruszyło się? Zapłaciliśmy wam i w zamian spodziewaliśmy się wymiernych efektów, a nie usprawiedliwień. Mieliście je ukraść z depozytu lokalnej rezydentury Imperialnej Gildii Magicznej i dostarczyć nam. Jestem tutaj tylko dlatego, że wysłaliście nam informację, że pudełko jest gotowe do odbioru. Mam rozumieć, że kłamaliście?
- Nie. - Mruknął niechętnie posłaniec. - Gdy się z wami kontaktowaliśmy, faktycznie znajdowało się w naszych rękach. Ta sytuacja niestety uległa zmianie. Jeden z konwojentów okazał się… niegodny naszego zaufania.
- Świat się kończy. - Odburknął mu Edgar, przewracając oczyma. - Przestępca zdradził przestępce. Czy odpowiednie zabezpieczenie przeciwko czemuś takiemu nie było wliczone w koszta?
- Było. Ale nie zawsze się to udaje. Zdradził ktoś, po kim się tego naprawdę nie spodziewaliśmy. A na dodatek wytłukł cały wysłany za nim oddział.
- Albo jest cholernie dobry - skomentował Edgar - albo ma kumpli. - Posłaniec zrobił minę sugerującą, że próbuje wyrzucić z siebie coś bardzo nieprzyjemnego.
- To pierwsze. - Powiedział w końcu. - To Splamiony.
Edgar doszedł do wniosku, że to nie był zły dzień. To był najgorszy dzień w całym jego dość długim życiu. Najpierw Amner, potem Rada, a na sam koniec, jakby dla ostatecznego pognębienia, Splamiony. Utopienie w Telmonie nagle zaczęło się jawić jako atrakcyjna alternatywa.
- Pojebało was. - Stwierdził po chwili. Posłaniec się skrzywił, ale nie odpowiedział. Jego milczenie jeszcze Edgara nakręciło. - I to kurwa kompletnie. Handel narkotykami zmieniającymi ludzi w rośliny lub wściekłych morderców, czczący demony sekciarze, eksperymenty na ludziach… wszystkie wasze tak zwane osiągnięcia właśnie przyćmił jeden przykład bezgranicznej tępoty. Imperium w swoim obecnym stanie jakoś by to wszystko przebolało, ale Splamieni? Do gardeł się wam rzucą. IGM, Kruki i Świątynia będą bić się ze sobą o możliwość podpalenia stosu. Ten wasz genialny pomysł z próbą ułożenia się z Amnerczykami właśnie spadł na drugie miejsce w rankingu popełnionych przez was głupot.
Posłaniec skrzywił się na przypomnienie jednej z największych klęsk Rady. Kilka tygodni temu wysłała ona jednego z jego kolegów po fachu do Amnerczyków. Jego zadaniem było przekonanie legata dowodzącego jednym z legionów do zostawienia w spokoju majątku należącego do ważnych członków Rady. Żołnierze Tyrana okazali się niechętni do kompromisów i wysłannik skończył nakarmiony własnymi argumentami. Złotymi i stopionymi, zaaplikowanymi doustnie.
Splamieni nazywani byli kiedyś Białą Dłonią. Edgar nie był specjalistą w tej dziedzinie, ale na ile wiedział, stanowili oni rodzaj półreligijnego zakonu rycerskiego, powstałego w czasie gdy pośród imperialnej arystokracji pojawiła się moda na tego rodzaju zabawy. Pośród mnóstwa organizacji, które wtedy powstały, Biała Dłoń wyróżniała się wyjątkową kompetencją i ambicją, bo zamiast uganiać się za bandytami wybrali na wrogów demony. A to już była sprawa znacznie poważniejsza. Niestety, Mrok po raz kolejny znalazł sposób na wytarcie Światłem podłogi i pewnego pięknego dnia całe Imperium zostało zalane członkami tego zakonu, co do jednego opętanymi i szalejącymi po okolicy. Niestety (albo na szczęście, zależy z której strony patrzeć) w każdym z nich siedziało po kilka demonów, co paradoksalnie pozwalało im przez większość czasu częściowo nad sobą panować. Ich nowi lokatorzy permanentnie ze sobą walczyli, ale sama ich liczba drastycznie zwiększała ich siłę. Jak na złość, demony potrafiły się jednak ze sobą dogadać, gdy chodziło o szerzenie śmierci i zniszczenia, albo o obronę własną.
W końcu większość rycerzy ubito, ale reszta uciekła i ukryła się. Od czasu do czasu wychodzili na światło dzienne, a wtedy to właśnie na Gildię spadał obowiązek ulżenia ich cierpieniom. Było to logiczne, bo na wpół samobójcze zadania najlepiej było zlecać tym, którzy i tak nie mogli umrzeć. Edgar dwa razy brał udział w takich polowaniach. W obydwu przypadkach wysyłano przeciw nim co najmniej pięciu ludzi, z czego wracała niecała połowa. Magowi raz się udało, ale podczas drugiej akcji skończył wypatroszony, co zdecydowanie nie należało do najprzyjemniejszych rodzajów śmierci, spośród tych które miał okazję doświadczyć.
- Przynajmniej powiedz, że to nie był paladyn. - Posłaniec pokiwał głową, co w połączeniu z kwaśną miną nie tworzyło wrażenia szczerości.
- Nie był. Pełnoprawny członek, ale nikt ze starszyzny.
Paladynami nazywano elitę Białej Dłoni. Słowo pochodziło z jednego z dialektów barbarzyńców z Karadii Północnej, w którym oznaczało “wybranego”. Najczęściej przez któregoś z bogów, bóstw lub demonów, ale zdarzało się, że nazywano tak też członków osobistej straży jakiegoś watażki. Po opętaniu stali się prawdziwymi maszynami do zabijania. Do utłuczenia jednego najczęściej potrzeba było co najmniej dwudziestu ludzi.
- Dlaczego mam wrażenie, że nie jesteś do końca szczery? - Spytał kąśliwie Edgar.
- No cóż - posłaniec westchnął ciężko - chociaż nie był to członek starszyzny, to po losie jaki spotkał wysłaną za nim ekipę wnioskujemy, że zawartość pudełka mogła go w poważnym stopniu wzmocnić. Prawdopodobnie tak bardzo, że jest w stanie nad sobą panować. Nie wiemy tylko, czy samokontrola to jedyne, co uległo poprawie.
- Cudownie. - Mag westchnął ciężko. - Podsumowując, przekonaliście Splamionego, że zdołacie go uwolnić od demonów i wysłaliście po pudełko. Niestety, w drodze powrotnej doszedł do wniosku, że tak naprawdę robicie go w konia, więc wytłukł obstawę i korzystając z faktu, że znowu nad sobą panuje, ruszył szukać lekarstwa, albo śmierci. - Urwał, widząc, że z każdym jego słowem posłaniec bladł coraz bardziej.
- Niestety tego drugiego.
- Jak to niest… - Edgar umilkł i wlepił wzrok w słup dymu na północnowschodnim skraju horyzontu. Oznaczający kierunek, z którego nadchodzą Amnerczycy, ponoć najlepsi żołnierze świata, w szeregach których pełno było magów ze sporym doświadczeniu w zabijaniu demonów i opętanych.
- Jeżeli Gildia jest skłonna zainterweniować - wtrącił szybko posłaniec, starając się uniknąć wypisanego na twarzy maga i zbliżającego się błyskawicznie wybuchu - wówczas Rada chciałaby prosić o zachowanie w tajemnicy naszego powiązania ze Splamionymi. W zamian będziemy mieć wobec was ogromny dług wdzięczności, który spłacimy kiedy tylko będziecie chcieli. My samy nie jesteśmy już w stanie nic zrobić, gdyż wszyscy nasi ludzie w Hungarii są zbyt zajęci ewakuowaniem naszego majątku na drugi brzeg.
Edgar wciągnął powietrze do ust. I bardzo powoli je wypuścił.
- Innymi słowy - powiedział już spokojnie - spierdoliliście sprawę. I teraz mamy za was sprzątać, tak?
Posłaniec nie odpowiedział. Za to z karczmy dobiegł ich trzask tłuczonego szkła. Mag natychmiast wyczuł, że ktoś tam właśnie umarł. Wyglądało na to, że do karczmarza w końcu dotarło co się wokół niego dzieje i postanowił zaprotestować w jedyny sposób, w jaki jeszcze mógł to zrobić.
Genialne podsumowanie sytuacji, stwierdził ponuro w myślach Edgar.

***

Każdy krok był dla niego wyzwaniem. Czuł się jakby szedł po szyję w wodzie. Demony wyły w jego głowie, wściekłe że ich niewolnik zerwał kajdany. Walczyły z nim na wszelkie możliwe sposoby. Nie tylko atakowały umysł, próbując zepchnąć rycerza z powrotem w mroczny kąt umysłu, z którego niedawno uciekł, ale też mamiły go. Ukazywały rzeczy, których nie było, próbując uniemożliwić dotarcie do celu. Wiele razy zawahał się, widząc nagle przed sobą bezdenną przepaść, albo sięgające nieba ściany, nim w końcu zrozumiał, że one tak naprawdę nie istnieją. W pewnym momencie zaczął ignorować wszelkie przeszkody.
Magia krążąca w jego żyłach dodawała mu sił. Nie wiedział, co było w pudełku - nie otworzył go, zbyt mocno się bojąc, że mógłby zakłócić jego działanie. Wiedział, że była to jedyna szansa na śmierć. Jeszcze kilka dni temu demony bez problemu przejęłyby kontrolę, gdyby tylko doszły do wniosku, że to co robi może skończyć się zniszczeniem ich marionetki. Teraz mogły się tylko przyglądać.
Kierował się na północny wschód. Droga wiodąca do Pazsany, trzeciego pod względem wielkości miasta Hungarii, od dwóch tygodni znajdującego się pod panowaniem Amneru, stała się dla niego drogą do wyzwolenia. Nic nie mogło go powstrzymać.
Przebijał się właśnie przez kolejną fikcyjną ścianę, gdy nagle poczuł potężne uderzenie w pierś. Cofnął się i opadł na jedno kolano. Przerażone nagłym atakiem demony oddały mu kontrolę nad wzrokiem. Wtedy rycerz zorientował się, że wszedł na pole bitwy.
Szedł przez las, ale w tym konkretnym miejscu droga przecinała dużą polanę. Walczyły na niej dwa oddziały. Większy, mimo swej liczebności spychany do tyłu, składał się z ludzi zbrojnych w trójkątne tarcze i długie miecze oraz włócznie. Powiewał nad nimi sztandar z ziejącym ogniem, czerwonym smokiem na białym tle, godłem Imperium. Atakowała go druga, mniej liczna grupa wojowników uzbrojonych w kwadratowe tarcze, miecze i lekkie kusze. Ich symbolu - uskrzydlonego węża na czerwonym tle - Splamiony nie rozpoznawał, ale natychmiast doszedł do wniosku, że to z pewnością żołnierze Amneru.
Imperium przegrywało.
Karadyjski oddział krok po kroku cofał się pod naporem przeciwnika. Odepchnięty od drogi, plecami zaczął się zbliżać do skraju lasu. Lada moment miał zostać weń zepchnięty, a między drzewami utrzymywanie szyku nie było możliwe. Wtedy Amnerczycy ich wymordują.
W tym samym momencie do rycerza dotarło, co się z nim stało. Jeden z kuszników stojący na krawędzi formacji Tyranatu zauważywszy idącego drogą człowieka na wszelki wypadek do niego strzelił. Bełt trafił go prosto w pierś.
To zabiłoby normalnego człowieka. Ale Splamiony nie był normalnym człowiekiem.
Zasklepiająca się rana wypchnęła z siebie pocisk. Po sekundzie nie było po niej śladu. Wtedy rycerz wstał.
Kusznik, który do niego strzelił, cały czas mu się przyglądał. Stał z ponownie załadowaną kuszą, prawdopodobnie po to, by móc go szybko dobić, gdyby pierwszy bełt nie wystarczył. Gdy Splamiony nagle wstał, wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.
W tym momencie rycerza ogarnął szał. Niewiele myśląc, nie dobywszy broni ruszył z wrzaskiem na prawie dwie setki wojowników. Ukryte w nim demony nagle struchlały ze strachu.
Zdołał przebiec co najwyżej połowę dzielącego ich dystansu, gdy kolejny bełt trafił go między oczy. Nie miał na sobie hełmu, a pocisk wystrzelono z kilkunastu kroków. Jego głowa dosłownie pękła. Pochłonęła go ciemność, która po kilku sekundach ustąpiła miejsca światłu. Podniósł się z ziemi i spojrzał na kusznika nowymi oczyma. Rzucił się do przodu i dopadł go, nim tamten zdążył ponownie naciągnąć kuszę. Strzelec sięgnął po sztylet, ale na to również nie starczyło mu czasu. Splamiony chwycił go za ramię i pociągnął. Krew bryzgnęła na wszystkie strony. Kusznik cofnął się i spojrzał tępo na kikut swojej prawej ręki. Sekundę później rycerz trafił go wierzchem dłoni w podbródek. Jego głowa wygięła się pod nienaturalnym kątem i osunął się na ziemię. Rycerz nie zwracał już na niego uwagi. Rzucił się na jego kolegów.
Normalnie taki atak powinien się skończyć jego rychłą śmiercią, nawet w obecnym wielokrotnie wzmocnionym stanie. Amnerczyków było zbyt dużo i byli zbyt dobrymi wojownikami, na dodatek nie brak było w ich szeregach magów. I to bardzo kompetentnych. Zadecydował jeden czynnik - kolektywna świadomość, tworzona przez służących Tyranowi magów z połączonych umysłów żołnierzy. Dzięki niej walczyli i ginęli w ciszy, nie zwracając uwagi na najcięższe rany. Nie przeszkadzało im to być wyjątkowo kompetentnymi wojownikami. W bitwie całe kohorty, a nawet legiony posiadały jeden, wspólny umysł, odporny na panikę i strach. Stanowiło to dokładne przeciwieństwo doktryny Imperium, preferującej indywidualną inicjatywę i odwagę wynikającą z ochotniczego zaciągu, nieco tylko poprawioną przez telepatyczną łączność, pozwalającą na łatwe przekazywanie rozkazów na polu walki.
Jednak w tej bitwie zbiorowy umysł oddziału był zbyt skupiony na starciu z niedobitkami imperialnego batalionu, by móc poświęcić choć odrobinę uwagi samobójczej szarży samotnego rycerza. Amnerski oddział był niczym stojący w płomieniach człowiek, niezdolny zauważyć, że ktoś dodatkowo kłuje go szpilką. A ta konkretna szpilka przebiła ciało i kości, po czym ruszyła prosto w serce.
Żołnierze ginęli, bo nikt oddalony od szarżującego szaleńca o więcej niż kilka kroków nie był w stanie zanotować jego obecności. Stanowili część kolektywu i poddani jego rozkazom wiernie stali w szyku, ze wzrokiem utkwionym w słabnący imperialny batalion. Dopiero gdy rycerz ich atakował, ich własne umysły przejmowały kontrolę, po to by mogli wymieniać z przeciwnikiem ciosy bez angażowania zbiorowego intelektu. A gdy do tego dochodziło, nie mieli czasu nawet krzyknąć, by ostrzec kolegów. Pogrążony w bojowym szale rycerz, o sile stukrotnie zwiększonej przez demony i moc pudełka, gołymi rękami wgniatał zbroje, wyrywał ręce, łamał karki i miażdżył chronione hełmami czaszki. Każdy, kto stanął na jego drodze, umierał.
Gdy zbiorowość pojęła w końcu, że coś jest nie tak, całe lewe skrzydło amnerskiego oddziału już nie żyło, albo właśnie konało. Przyglądali się temu zdumieni imperialni żołnierze, którzy nagle zrozumieli, że ich egzekucja została odwołana, albo przynajmniej odroczona.
Reakcja była typowo amnerska - czyli absolutnie amoralna i bezwzględna, ale logiczna i dająca największą możliwą szansę na zwycięstwo. Dziesięciu żołnierzy spisano na straty. Rzucili się na rycerza, dając czas ich kolegom na “oczyszczenie pola”. Gdy Splamiony skręcił kark ostatniemu z nich, nagle zorientował się, że stoi na środku dziury w szeregach Amnerczyków. Ze wszystkich stron otaczał go mur tarcz. Przed nim zaś stało pięć zakapturzonych postaci, z insygniami magów bitewnych Tyranatu. Szósta osoba, identycznie odziana, stała nieco z tyłu.
Wszyscy czarodzieje stojący z przodu jednocześnie zaatakowali. Rycerz zatoczył się, gdy uderzył w niego huragan zaklęć. Powietrze pomiędzy nimi zagotowało się, gdy wezwane przez magów demony służące Tyranowi zaczęły się materializować. Na Splamionego runęła fala potworów o trudnym do opisania kształcie.
Gdy pierwszy z setek czekających na niego pazurów zagłębił się w ciało, umysł rycerza zalała fala mocy. Demon zniknął, a pozostałe cofnęły się, przerażone. Nawet magowie zaprzestali ataku i zamiast tego wpatrywali się w niego, z szokiem wypisanym na twarzach. Splamiony w przebłysku racjonalnego myślenia zrozumiał, że w jakiś sposób “pożarł” potwora. A potem ponownie pochłonął go szał.
Zdołał zaabsorbować dwa kolejne demony, nim pozostałe uciekły w Mrok. Bez ich ochrony, magowie nagle stali się bezradni. Rycerz dopadł ich, nim zdążyli osłonić się zaklęciem obronnym, albo nakazać otaczającym ich żołnierzom zmianę w żywe tarcze.
W parę chwil było po wszystkim. Splamiony opuścił okuty w stal but na głowę ostatniego z czarodziejów, który z połamanymi nogami próbował się odczołgać jak najdalej od szalejącego wojownika. W tym momencie do jego otępiałego od nadmiaru przelewającego się przezeń magii umysłu dotarło, że w pobliżu został jeszcze jeden, ostatni mag. Ten, który od samego początku stał z tyłu.
Gdyby pomyślał nad tym jeszcze chwilę, dziwne zachowanie czarownika z pewnością wydałoby mu się podejrzane. Ale nie był do tego zdolny. W efekcie rzucił się na stojącego w bezruchu maga. Był już o krok od niego, gdy nagle świat pochłonęła ciemność.
Gdy się ocknął, leżał bezwładnie na ziemi, przecięty w pasie. Brakowało mu też lewej ręki. To co z jego ciała pozostało, było prawie w całości pokryte oparzeniami. Demony w jego głowie wyły, przerażone, ledwie radząc sobie z blokowaniem bólu. A nad nim pochylała się postać w szacie maga bitewnego Tyranatu, pod kapturem której zamiast twarzy widział tylko kotłującą się ciemność.
Ascendant, zrozumiał nagle otrzeźwiały rycerz. Mag, który porzucił człowieczeństwo w zamian za moc i nieśmiertelność.
Demon przesunął się nieco w bok. W tym momencie Splamiony dostrzegł, że prawa ręka Ascendanta zmienia kształt. Na jego oczach przedramię maga przekształciło się w bezkształtną plamę mroku, która po sekundzie zastygła w podobną do kosy klingę. Potem Ascendant uderzył.
Rycerz zatrzymał ostrze kilka centymetrów od swojej głowy, chwytając je dłonią. Nie zwracając uwagi na kapiącą mu na twarz krew ściskał z całej siły.
Przebudzony przekrzywił głowę, jakby dziwiąc się uporowi Splamionego. Sekundę później rycerza zalała fala mocy. Ręka Ascendenta zaczęła się rozpływać.
To przecież demon!, przemknęło opętanemu przez myśl. Jego też mogę pożreć!
Przebudzony usiłował się wyrwać, ale nie zdążył. Rycerz złapał go nagle zregenerowaną lewą ręką za ramię, a potem przyciągnął bliżej. Sekundę później jego szczęki zacisnęły się na szyi Ascendanta. Magiem nagle szarpnęło do tyłu. Wyrwał się z objęć Splamionego i odskoczył, tylko po to by zmienić się w plamę ciemności i po chwili zniknąć.
Rycerz podniósł się z ziemi. Wokół niego trwała bitwa. Żołnierze Imperium, widząc trwającą przed nimi masakrę nabrali animuszu, wzięli się w garść i ruszyli do kontrataku. Amnerczycy cofali się. Stracili zbyt wielu żołnierzy, w tym co najgorsze wszystkich magów.
Splamiony zignorował trwającą wokół niego bitwę. Ruszył do przodu i po chwili wydostał się z tłumu walczących ze sobą ludzi. Wtedy westchnął ciężko. Tym razem się nie udało. Nie wiedział skąd wziął się ten szał, ale skutecznie uniemożliwił mu śmierć. Ruszył na północny wschód. Postanowił próbować do skutku.
Gdyby pomyślał nad tym chwilę, może zastanowiłaby go obecność jednego z zaledwie kilku amnerskich Ascendentów w straży przedniej legionu.

Kilka chwil później imperialna doktryna stawiania na indywidualną inicjatywę po raz kolejny pokazała swoje zalety. Na pobitewnym pobojowisku, młody porucznik dowodzący batalionem po śmierci majora nagle doznał olśnienia. Spojrzał na słupy dymu na północnym wschodzie, a potem prędko naskrobał kilka słów na kartce papieru. Wręczył potem tę notatkę jednemu z szeregowców i kazał mu dostarczyć ją do rąk własnych dowódcy Szóstej Armii.
Gdy goniec ruszył biegiem na południe, na twarzy porucznika po raz pierwszy od kilku godzin zagościł uśmiech. A potem to, co zostało z batalionu rozpoczęło marsz na północny wschód.
No to jedziem.


Zgrzyty [czyli to co nie koniecznie błędem, ale mi przeszkadza]:

Cytat:Edgar siedział na krześle przed tawerną i wpatrywał się w Telmonę.
Dodałbym cechy wody do Telmony. Przy pierwszym czytaniu miałem wrażenie, że chodzi o kobietę. Czytelnik nie lubi się wracać, by tekst nabierał sensu.
np. wpatrywał się w promieniujące odbiciami słońca wody Telmony.

Cytat:Mag był jedną z dwóch spokojnych osób w promieniu kilku kilometrów.
Reszta osób w promieniu kilku kilometrów to same świry na psychotropach, że tylko ta dwójka jest spokojna?

Cytat:Drugą stanowił otyły karczmarz, który wraz ze swym poplamionym jedzeniem ubraniem mógł stanowić
1. Przerysowujesz w tym miejscu karczmarza poprzez co nabiera cech karykaturalnych (chyba, że takie zamierzenie?)
2. Czytam, poplamionym jedzenie... no dobra, a czekaj jeszcze ubraniem. Czyli w sumie: ubraniem uwalonym starym jedzeniem? Coś mi tu zgrzyta z kolejnością, ale może to tylko moje zboczenie?

Cytat:Edgar westchnął ciężko.
Na trzy akapity, już dwa zaczynają się od imienia maga.

Cytat:z którymi miał się spotkać mogło się skończyć zwiedzaniem dna Telmony.
Wydaje mi się, że brakuje przecinka pomiędzy 'spotkać', a 'mogło'.

Cytat:natarczywy pisk w uchu, przy pomocy którego jego zaklęcie alarmowe informowało go
Troszkę czepliwie: tu chodzi o zaklęcie alarmowe wspomnianego 'piska' w uchu? Smile

Cytat:Zbliżający się ku niemu człowiek ubrany i zachowujący się jak uchodźca na pewno nim nie był, tych bowiem na pewno nie było stać na strażniczego demona - słabego, ale jednak - o zbrojnej eskorcie kryjącej się w krzakach nie wspominając.
Rozbijże to na dwa zdania. Jedno o podhoczącym człowieku i jego wyglądzie. Drugie, dlaczego to tylko przykrywka.

Cytat:bo nie mógł być pewnym jakichże to nerwusów jego
Staraj się nie stosować zwrotów 'jakichże' i podobnych w narracji, dopóki nie prowadzisz narracji, którą na taki język stylizujesz. Inaczej burzysz rytm narracji.

Cytat:wyłapując kilka słów kluczych takich jak
Chyba wkradł się babol: kluczych->kluczowych

Cytat:Posłaniec przez chwilę patrzył na niego bez słowa i z twarzą pozbawioną wyrazu
To 'i' wydaje się tu zbędne.

Cytat:Rady Cieni by móc ją
Tu nie jestem pewien, ale przed 'by' chyba winien być przecinek.

Cytat:To wszystko Imperium w jego obecnym stanie jakoś by przebolało, ale Splamieni?
To zdanie całe zgrzyta...

Cytat:Jego kolega po fachu, wysłany do Amnerczyków z zadaniem przekonania legata dowodzącego jednym z legionów atakujących Imperium do zostawienia w spokoju majątku należącego do ważnych członków Rady skończył nakarmiony własnymi argumentami.
Proszę wytłumacz mi sens zdania, jest dość długie, aby dojść o co chodzi za jednym przeczytaniemSmile


Później tylko powtórzenia w/w błędów.



Ogółem:

Standardowy start, z opisu krajobrazu. Szczerze: nie ciągnie, by czytać dalej, nie łapie za serce (tudzież jaja), no ale może wymagane to do stylistyki utworu.

Jak to zwykle bywa, masz świat w głowie i starasz się przedstawić jak najwięcej na każde słowo tekstu. Nie sprawia to wrażenia świata bogatego, a schaotyzowanego, jak na mój gust. Ostatecznie gdybyś bardziej rozmył informacje o świecie z tego wprowadzenia na dłuższy tekst byłoby lepiej.

Pamiętaj, nie zarzucaj czytelnika faktami, ale prowadź za rączkę tak, by sam chciał o tych rzeczach się dowiedzieć. Nawet jeżeli postacie mają wiedzę, nie rzucaj jej od razu na czytelnika jako oczywisty opis. Wdrażaj szczątki informacji w narrację. Umysł czytelnika sam sobie zbierze informacje. No i nie dałeś żadnej kluczowej tajemnicy, bo wszystko od razu tłumaczysz - co, czego, z kim, o której. Wiem, że to magowie, wysłannicy, wielkie interesy i organizacje walczące o władzę, ale brakuje na razie paliwa, które pociągnie pojazd.

Co mogę rzec... jest poprawnie, trochę baboli w stylistyce, ale nie szczypie to jakoś specjalnie. Co do reszty, czyt. fabula, historia, krecja świata. Na to chyba przyjdzie czas nieco później.
Cytat:Dodałbym cechy wody do Telmony. Przy pierwszym czytaniu miałem wrażenie, że chodzi o kobietę. Czytelnik nie lubi się wracać, by tekst nabierał sensu. np. wpatrywał się w promieniujące odbiciami słońca wody Telmony.
ok

Cytat:Reszta osób w promieniu kilku kilometrów to same świry na psychotropach, że tylko ta dwójka jest spokojna?
Czy to przypadkiem nie jest wyjaśnione ze dwie linijki dalej? Albo nawet wcześniej?

Cytat:1. Przerysowujesz w tym miejscu karczmarza poprzez co nabiera cech karykaturalnych (chyba, że takie zamierzenie?)
2. Czytam, poplamionym jedzenie... no dobra, a czekaj jeszcze ubraniem. Czyli w sumie: ubraniem uwalonym starym jedzeniem? Coś mi tu zgrzyta z kolejnością, ale może to tylko moje zboczenie?
1. Yup, on jest z rozmysłem raczej przerysowany. Zresztą chyba napisałem, że mógłby stanowić karykaturę swojego zawodu, co?
2. Tak, to twoje zboczenie.

Cytat:Na trzy akapity, już dwa zaczynają się od imienia maga.
ok

Cytat:Wydaje mi się, że brakuje przecinka pomiędzy 'spotkać', a 'mogło'.
ok

Cytat:Troszkę czepliwie: tu chodzi o zaklęcie alarmowe wspomnianego 'piska' w uchu? Smile
Faktycznie troszkę czepliwie, ale ok.

Cytat:Rozbijże to na dwa zdania. Jedno o podhoczącym człowieku i jego wyglądzie. Drugie, dlaczego to tylko przykrywka.
ok

Cytat:Staraj się nie stosować zwrotów 'jakichże' i podobnych w narracji, dopóki nie prowadzisz narracji, którą na taki język stylizujesz. Inaczej burzysz rytm narracji.
Tak w sumie to sam nie wiem dlaczego je tam dałem... ok

Cytat:Chyba wkradł się babol: kluczych->kluczowych
fakt, ok

Cytat:To 'i' wydaje się tu zbędne.
ok

Cytat:Tu nie jestem pewien, ale przed 'by' chyba winien być przecinek.
ok

Cytat:To zdanie całe zgrzyta...
ok

Cytat:Proszę wytłumacz mi sens zdania, jest dość długie, aby dojść o co chodzi za jednym przeczytaniem
ok

Co do podsumowania:
No cóż, do tworzenia dzieł łapiących za jaja od pierwszej sceny jest mi jeszcze troszkę daleko...

Tak, wiem, znam ten problem i ciągle z nim walczę. Mówiąc brutalnie już i tak dalece się poprawiłem, bo zamiast kilometrowych opisów mam znacznie krótsze i znacznie rzadziej występujące. Ja po prostu cierpię na patologiczną niechęć do zostawiania jakichś określeń niewyjaśnionych, ale Dukaj mnie z tego powoli leczy.

No dobra, postaram się poprawić w dalszych fragmentach.

Wszystkie wymienione błędy poprawiłem, tak żeby następni komentujący mogli wymieniać babole bez ryzyka, że będą się powtarzać. A dzięki twojej decyzji pt. "później tylko powtórzenia w/w błędów" (dzięki, gdybym je ot tak potrafił znaleźć bez pomocy kogoś lepszego, to chyba bym je poprawił przed opublikowaniem, co?) mają jeszcze sporo rzeczy do szukania Big Grin
W łapance nie jestem dobry, to się i nie będę wywnętrzał Smile

A co do całokształtu. Powiem Ci, że tekst nabrał rumieńca dopiero po spotkaniu z posłańcem. Od tego miejsca jest należycie strawny. Nawet powiedziałbym dobry. Może miejscami tłumaczą sobie nieco łopatologicznie. Ja zrobiłbym te dialogi bardziej dynamicznymi. Zwróciłbym uwagę bardziej na zachowanie poszczególnych rozmówców. Któryś przecież był zakłopotany, to zapewne drapał się po łbie, zerkał na boki, unikał kontaktu wzrokowego. U Ciebie zaś obydwaj jeno ciężko wzdychają..
To by wyglądało mniej więcej tak:
Pierwszy:
Ech.... obkórwieniec wyrżnął nam cały oddział....
Drugi na to:
Ech..... zajebiście...
No i se powzdychali.
Myślę również, że mimo kilku bluzgów (jak najbardziej uzasadnionych), dialog jest nieco zbyt uładzony. Pomyśl, z jednej strony gada zmęczony, zdrożony i mający wszystkiego po dziurki w nosie czarodziej, z drugiej równie wkurzony gość, który musi się tłumaczyć z durnoty swoich szefów.. myślę, że przynajmniej jeden z nich tryskał by ironią.
Co zaś do wstępu geograficzno, karczemno, opisowego, to możesz se go odpuścić. Niczego w zasadzie nie wnosi w takim kształcie, a może sprawić, że po kilku linijkach czytelnik uzna, że nudne, i da se spokój z czytaniem. W zasadzie możesz zacząć od tych z obstawy sterczących w krzakach. Karczmarz może się pojawić w międzyczasie, a informacje o rzece i wojnie lepiej by było wpleść w dialog. Tak sobie myślę.
Ogólnie opowieść niesie jednak pewien potencjał. Gość który żyje dlatego, że demony które go opętały i pudełko brzmią na tyle interesująco, że mam ochotę do Twojej twórczości jeszcze zaglądnąć.
Pozdrawiam serdecznie.
To "ech... zajebiście..." przypomniało mi skecz kabaretowy Abelarda Gizy, a konkretnie ten fragment jak zaproponował żeby PKP dawało pasażerom trawkę. "Nasz pociąg opóźni się o kolejne osiem godzin." "Wdech Zajebiście!" Taka luźna uwaga.

Kolejne narzekanie na temat wstępu. Jutro, jak będę przytomny, postaram się go nieco przerobić. Chociaż przekleństw zapewne nie dodam, a jeśli już to niewiele. Dzięki za komentarz!
Cytat:Edgar siedział na krześle przed tawerną i wpatrywał się w ciemne wody Telmony. Największa rzeka Imperium płynęła tak jak zwykle - spokojnie i leniwie. Jedynym dalekim od normalności elementem były przedzierające się przez nią łodzie, wypchane nie rybakami, lecz uchodźcami. Patrząc na nie można było pomyśleć, że połowa Północnej Karadii usiłowała właśnie uciec na Południe.

Patrz, pierwszy akapit, a ja już mam ochotę od tego odejść. Kilka zdań i masa nazw własnych, tak, niektóre są oczywiste, ale mimo wszystko to odstrasza. Lepiej wprowadzać w świat stopniowo, a nie obuchem po łbie.

Cytat:Chmury były zdecydowanie przyjemniejszym widokiem, nawet jeśli nijak nie dało się w ten sposób nie zauważyć słupów dymu na północnym wschodzie. 

Jej, po co tak komplikować to zdanie? I mam wątpliwości, co do jego poprawności. Chmury były zdecydowanie przyjemniejszym widokiem (chyba trzeba dodać niż co, bo w sumie łodzie pełne ludzi jakoś tragiczne w oglądaniu nie są), nawet mimo rzucających się w oczy słupów dymu na północnym wschodzie. Rozumiesz, o co mi chodzi?


Dalej nie wyłapuje, poczytałem też komentarze i masz tam wszystko, co chciałem napisać.

Takie sobie to Mirrond. Właściwie Zguba Ci wszystko wyłożył. W tekście nie ma nic, co może zainteresować. No może poza tym, co napisał Gorzki. Jest za to chaos i miliard informacji.

I podstawowe pytanie. To ma być powieść czy opowiadanie?

Miłego!
Co do kwestii powieść/opowiadanie to ciężko stwierdzić, ale raczej to drugie. Wątpię, bym mocno przebił 30 stron A4.

Chmury poprawiłem.

Co do faktu braku zainteresowania... no wiem, postaram się poprawić początek, ale na to czas przyjdzie znacznie później ;x
Cześć! Ranek jak ranek każdy dobry, a że dwa dni później – wybacz! Smile

Cytat:Jedynym dalekim od normalności elementem były przedzierające się przez nią łodzie, wypchane nie rybakami, lecz uchodźcami.

Przez spokojną rzekę nie trzeba się przedzierać Tongue - takie moje czepialstwo. Mi w przeciwieństwie do Haniela podoba się początek. Fakt, jest dużo nazw własnych, ale zdarza się i w powieściach.

Inna sprawa, że pierwsze kilka zdań powinno sprzedać tekst, przez co są one niezwykle ważne.

Cytat:Mag był jedną z dwóch spokojnych osób w promieniu kilku kilometrów.

Zbyt nagle wyskakujesz z tym spokojem.

Później jest powtórzenie stanowił

To samo słowo nie powinno pojawić się w tym samym akapicie więcej niż jeden raz.

przeklnął zmień na przeklął


Na początku masz straszny "rozbryzg" fabularny. Fajnie byłoby to zmienić, możesz na ten przykład dopisać-rozwinąć wstęp.

Pierwszy dialog, czytelnik nadal nic nie wie o świecie, nie licząc tajemniczych nazw. Ponownie, dopisz, pobaw się słowem, narysuj świat na kartach papieru, nie tylko w Twojej głowie. Smile

Tworząc postaci, określ ich charakter, obmyśl jakimi emocjami się kierują, spraw, by stali się "ludzcy". Dialogi jak już zostało wspomniane są wyprane z emocji i sztywne.

Cytat:Mam rozumieć, że kłamaliście?

:| to nie podstawówka i dzieci

koszta > koszty niby nie błąd ale powinno używać się drugiej formy.


Dalej znów narastają nazwy własne, jest ich już z mała tuzin. Popraw to bo inaczej jest ciężko/nie "czytliwe".

Może jeszcze zanim druga cześć, to rozwinięcie pierwsze?

Fabularnie, nie wiem, nie rozumiem. Jest jakaś prosta linia, coś się stało, musi się odstać. No ale nie ma świata, przynajmniej dla mnie.

Pozdrawiam
Patryk
Okej, kilka spraw i potem ciąg dalszy Big Grin
Sprawa pierwsza jest taka, że podporządkuję się sugestiom dotyczącym nienadmiernie wciągającego początku i go przepiszę... ale najpierw skończę opowiadanie.

Sprawa druga - Kolejne fragmenty będą nieco... przeskakiwać, żeby nie było. Mieliśmy fragment z punktu widzenia Edgara, teraz kolej na Splamionego, potem znowu będzie Edgar etc.

Sprawa trzecia: trochę akcji do poczytania Big Grin

Każdy krok był dla niego wyzwaniem. Czuł się jakby szedł po szyję w wodzie. Demony wyły w jego głowie, wściekłe że ich niewolnik zerwał kajdany. Walczyły z nim na wszelkie możliwe sposoby. Nie tylko atakowały umysł, próbując zepchnąć rycerza z powrotem w mroczny kąt umysłu, z którego niedawno uciekł, ale też mamiły go. Ukazywały rzeczy, których nie było, próbując uniemożliwić dotarcie do celu. Wiele razy zawahał się, widząc nagle przed sobą bezdenną przepaść, albo sięgające nieba ściany, nim w końcu zrozumiał, że one tak naprawdę nie istnieją. W pewnym momencie zaczął ignorować wszelkie przeszkody.
Magia krążąca w jego żyłach dodawała mu sił. Nie wiedział, co było w pudełku - nie otworzył go, zbyt mocno się bojąc, że mógłby zakłócić jego działanie. Wiedział, że była to jedyna szansa na śmierć. Jeszcze kilka dni temu demony bez problemu przejęłyby kontrolę, gdyby tylko doszły do wniosku, że to co robi może skończyć się zniszczeniem ich marionetki. Teraz mogły się tylko przyglądać.
Kierował się na północny wschód. Droga wiodąca do Pazsany, trzeciego pod względem wielkości miasta Hungarii, od dwóch tygodni znajdującego się pod panowaniem Amneru, stała się dla niego drogą do wyzwolenia. Nic nie mogło go powstrzymać.
Przebijał się właśnie przez kolejną fikcyjną ścianę, gdy nagle poczuł potężne uderzenie w pierś. Cofnął się i opadł na jedno kolano. Przerażone nagłym atakiem demony oddały mu kontrolę nad wzrokiem. Wtedy rycerz zorientował się, że wszedł na pole bitwy.
Szedł przez las, ale w tym konkretnym miejscu droga przecinała dużą polanę. Walczyły na niej dwa oddziały. Większy, mimo swej liczebności spychany do tyłu, składał się z ludzi zbrojnych w trójkątne tarcze i długie miecze oraz włócznie. Powiewał nad nimi sztandar z ziejącym ogniem, czerwonym smokiem na białym tle, godłem Imperium. Atakowała go druga, mniej liczna grupa wojowników uzbrojonych w kwadratowe tarcze, miecze i lekkie kusze. Ich symbolu - uskrzydlonego węża na czerwonym tle - Splamiony nie rozpoznawał, ale natychmiast doszedł do wniosku, że to z pewnością żołnierze Amneru.
Imperium przegrywało.
Karadyjski oddział krok po kroku cofał się pod naporem przeciwnika. Odepchnięty od drogi, plecami zaczął się zbliżać do skraju lasu. Lada moment miał zostać weń zepchnięty, a między drzewami utrzymywanie szyku nie było możliwe. Wtedy Amnerczycy ich wymordują.
W tym samym momencie do rycerza dotarło, co się z nim stało. Jeden z kuszników stojący na krawędzi formacji Tyranatu zauważywszy idącego drogą człowieka na wszelki wypadek do niego strzelił. Bełt trafił go prosto w pierś.
To zabiłoby normalnego człowieka. Ale Splamiony nie był normalnym człowiekiem.
Zasklepiająca się rana wypchnęła z siebie pocisk. Po sekundzie nie było po niej śladu. Wtedy rycerz wstał.
Kusznik, który do niego strzelił, cały czas mu się przyglądał. Stał z ponownie załadowaną kuszą, prawdopodobnie po to, by móc go szybko dobić, gdyby pierwszy bełt nie wystarczył. Gdy Splamiony nagle wstał, wyraz jego twarzy nie uległ zmianie.
W tym momencie rycerza ogarnął szał. Niewiele myśląc, nie dobywszy broni ruszył z wrzaskiem na prawie dwie setki wojowników. Ukryte w nim demony nagle struchlały ze strachu.
Zdołał przebiec co najwyżej połowę dzielącego ich dystansu, gdy kolejny bełt trafił go między oczy. Nie miał na sobie hełmu, a pocisk wystrzelono z kilkunastu kroków. Jego głowa dosłownie pękła. Pochłonęła go ciemność, która po kilku sekundach ustąpiła miejsca światłu. Podniósł się z ziemi i spojrzał na kusznika nowymi oczyma. Rzucił się do przodu i dopadł go, nim tamten zdążył ponownie naciągnąć kuszę. Strzelec sięgnął po sztylet, ale na to również nie starczyło mu czasu. Splamiony chwycił go za ramię i pociągnął. Krew bryzgnęła na wszystkie strony. Kusznik cofnął się i spojrzał tępo na kikut swojej prawej ręki. Sekundę później rycerz trafił go wierzchem dłoni w podbródek. Jego głowa wygięła się pod nienaturalnym kątem i osunął się na ziemię. Rycerz nie zwracał już na niego uwagi. Rzucił się na jego kolegów.
Normalnie taki atak powinien się skończyć jego rychłą śmiercią, nawet w obecnym wielokrotnie wzmocnionym stanie. Amnerczyków było zbyt dużo i byli zbyt dobrymi wojownikami, na dodatek nie brak było w ich szeregach magów. I to bardzo kompetentnych. Zadecydował jeden czynnik - kolektywna świadomość, tworzona przez służących Tyranowi magów z połączonych umysłów żołnierzy. Dzięki niej walczyli i ginęli w ciszy, nie zwracając uwagi na najcięższe rany. Nie przeszkadzało im to być wyjątkowo kompetentnymi wojownikami. W bitwie całe kohorty, a nawet legiony posiadały jeden, wspólny umysł, odporny na panikę i strach. Stanowiło to dokładne przeciwieństwo doktryny Imperium, preferującej indywidualną inicjatywę i odwagę wynikającą z ochotniczego zaciągu, nieco tylko poprawioną przez telepatyczną łączność, pozwalającą na łatwe przekazywanie rozkazów na polu walki.
Jednak w tej bitwie zbiorowy umysł oddziału był zbyt skupiony na starciu z niedobitkami imperialnego batalionu, by móc poświęcić choć odrobinę uwagi samobójczej szarży samotnego rycerza. Amnerski oddział był niczym stojący w płomieniach człowiek, niezdolny zauważyć, że ktoś dodatkowo kłuje go szpilką. A ta konkretna szpilka przebiła ciało i kości, po czym ruszyła prosto w serce.
Żołnierze ginęli, bo nikt oddalony od szarżującego szaleńca o więcej niż kilka kroków nie był w stanie zanotować jego obecności. Stanowili część kolektywu i poddani jego rozkazom wiernie stali w szyku, ze wzrokiem utkwionym w słabnący imperialny batalion. Dopiero gdy rycerz ich atakował, ich własne umysły przejmowały kontrolę, po to by mogli wymieniać z przeciwnikiem ciosy bez angażowania zbiorowego intelektu. A gdy do tego dochodziło, nie mieli czasu nawet krzyknąć, by ostrzec kolegów. Pogrążony w bojowym szale rycerz, o sile stukrotnie zwiększonej przez demony i moc pudełka, gołymi rękami wgniatał zbroje, wyrywał ręce, łamał karki i miażdżył chronione hełmami czaszki. Każdy, kto stanął na jego drodze, umierał.
Gdy zbiorowość pojęła w końcu, że coś jest nie tak, całe lewe skrzydło amnerskiego oddziału już nie żyło, albo właśnie konało. Przyglądali się temu zdumieni imperialni żołnierze, którzy nagle zrozumieli, że ich egzekucja została odwołana, albo przynajmniej odroczona.
Reakcja była typowo amnerska - czyli absolutnie amoralna i bezwzględna, ale logiczna i dająca największą możliwą szansę na zwycięstwo. Dziesięciu żołnierzy spisano na straty. Rzucili się na rycerza, dając czas ich kolegom na “oczyszczenie pola”. Gdy Splamiony skręcił kark ostatniemu z nich, nagle zorientował się, że stoi na środku dziury w szeregach Amnerczyków. Ze wszystkich stron otaczał go mur tarcz. Przed nim zaś stało pięć zakapturzonych postaci, z insygniami magów bitewnych Tyranatu. Szósta osoba, identycznie odziana, stała nieco z tyłu.
Wszyscy czarodzieje stojący z przodu jednocześnie zaatakowali. Rycerz zatoczył się, gdy uderzył w niego huragan zaklęć. Powietrze pomiędzy nimi zagotowało się, gdy wezwane przez magów demony służące Tyranowi zaczęły się materializować. Na Splamionego runęła fala potworów o trudnym do opisania kształcie.
Gdy pierwszy z setek czekających na niego pazurów zagłębił się w ciało, umysł rycerza zalała fala mocy. Demon zniknął, a pozostałe cofnęły się, przerażone. Nawet magowie zaprzestali ataku i zamiast tego wpatrywali się z niego, z szokiem wypisanym na twarzach. Splamiony w przebłysku racjonalnego myślenia zrozumiał, że w jakiś sposób “pożarł” potwora. A potem ponownie pochłonął go szał.
Zdołał zaabsorbować dwa kolejne demony, nim pozostałe uciekły w Mrok. Bez ich ochrony, magowie nagle stali się bezradni. Rycerz dopadł ich, nim zdążyli osłonić się zaklęciem obronnym, albo nakazać otaczającym ich żołnierzom zmianę w żywe tarcze.
W parę chwil było po wszystkim. Splamiony opuścił okuty w stal but na głowę ostatniego z czarodziejów, który z połamanymi nogami próbował się odczołgać jak najdalej od szalejącego wojownika. W tym momencie do jego otępiałego od nadmiaru przelewającego się przezeń magii umysłu dotarło, że w pobliżu został jeszcze jeden, ostatni mag. Ten, który od samego początku stał z tyłu.
Gdyby pomyślał nad tym jeszcze chwilę, dziwne zachowanie czarownika z pewnością wydałoby mu się podejrzane. Ale nie był do tego zdolny. W efekcie rzucił się na stojącego w bezruchu maga. Był już o krok od niego, gdy nagle świat pochłonęła ciemność.
Gdy się ocknął, leżał bezwładnie na ziemi, przecięty w pasie. Brakowało mu też lewej ręki. To co z jego ciała pozostało, było prawie w całości pokryte oparzeniami. Demony w jego głowie wyły, przerażone, ledwie radząc sobie z blokowaniem bólu. A nad nim pochylała się postać w szacie maga bitewnego Tyranatu, pod kapturem której zamiast twarzy widział tylko kotłującą się ciemność.
Ascendant, zrozumiał nagle otrzeźwiały rycerz. Mag, który porzucił człowieczeństwo w zamian za moc i nieśmiertelność.
Demon przesunął się nieco w bok. W tym momencie Splamiony dostrzegł, że prawa ręka Ascendanta zmienia kształt. Na jego oczach przedramię maga przekształciło się w bezkształtną plamę mroku, która po sekundzie zastygła w podobną do kosy klingę. Potem Ascendant uderzył.
Rycerz zatrzymał ostrze kilka centymetrów od swojej głowy, chwytając je dłonią. Nie zwracając uwagi na kapiącą mu na twarz krew ściskał z całej siły.
Przebudzony przekrzywił głowę, jakby dziwiąc się uporowi Splamionego. Sekundę później rycerza zalała fala mocy. Ręka Ascendenta zaczęła się rozpływać.
To przecież demon!, przemknęło opętanemu przez myśl. Jego też mogę pożreć!
Przebudzony usiłował się wyrwać, ale nie zdążył. Rycerz złapał go nagle zregenerowaną lewą ręką za ramię, a potem przyciągnął bliżej. Sekundę później jego szczęki zacisnęły się na szyi Ascendanta. Magiem nagle szarpnęło do tyłu. Wyrwał się z objęć Splamionego i odskoczył, tylko po to by zmienić się w plamę ciemności i po chwili zniknąć.
Rycerz podniósł się z ziemi. Wokół niego trwała bitwa. Żołnierze Imperium, widząc trwającą przed nimi masakrę nabrali animuszu, wzięli się w garść i ruszyli do kontrataku. Amnerczycy cofali się. Stracili zbyt wielu żołnierzy, w tym co najgorsze wszystkich magów.
Splamiony zignorował trwającą wokół niego bitwę. Ruszył do przodu i po chwili wydostał się z tłumu walczących ze sobą ludzi. Wtedy westchnął ciężko. Tym razem się nie udało. Nie wiedział skąd wziął się ten szał, ale skutecznie uniemożliwił mu śmierć. Ruszył na północny wschód. Postanowił próbować do skutku.
Gdyby pomyślał nad tym chwilę, może zastanowiłaby go obecność jednego z zaledwie kilku amnerskich Ascendentów w straży przedniej legionu.

Kilka chwil później imperialna doktryna stawiania na indywidualną inicjatywę po raz kolejny pokazała swoje zalety. Na pobitewnym pobojowisku, młody porucznik dowodzący batalionem po śmierci majora nagle doznał olśnienia. Spojrzał na słupy dymu na północnym wschodzie, a potem prędko naskrobał kilka słów na kartce papieru. Wręczył potem tę notatkę jednemu z szeregowców i kazał mu dostarczyć ją do rąk własnych dowódcy Szóstej Armii.
Gdy goniec ruszył biegiem na południe, na twarzy porucznika po raz pierwszy od kilku godzin zagościł uśmiech. A potem to, co zostało z batalionu rozpoczęło marsz na północny wschód.
Wybaczcie, nie mogę się powstrzymać. Przeklnął jest jak najbardziej poprawne, może nie według słowników, ale jest stosowane jako rozróżnienie między rzucaniem mięsa a zaczarowaniem kogoś w żabę. Tak jak to niedawno było z tu pisze / jest napisane. Słyszałem że ta pierwsza forma jest już dozwolona, z resztą - przyjęła się w języku potocznym już dawno... Tak samo z "przeklnął" - czyli rzucił k***ą, pospolicie mówiąc. Natomiast przeklął - to chyba znaczyłoby "na boga moich przodków, Jonaszu, zaklinam cię, zginiesz na trąd". Tak mówią polonistki i zwykli śmiertelnicy, a język jest żywy i ewoluuje, niepoprawne formy stają się na codzień używane, a więc poprawne. Bywa :/
Mirrond... tragedia. Nie czytałem poprzedników, nie wiem, jakie masz tu noty u nich. Ale dla mnie to jest karygodne. Pierwszy rozdział czytam już od dnia zamieszczenia i nie udało mi się przejść przez 1/5 Sad o nim na razie wiele nie powiem. Komentarz, jaki pisałem, był zbyt niejasny nawet dla mnie, ciężko mi jest wskazać konkrety, a dokładniej - trudno je przytomnie poprzeć, są czysto intuicyjne; oczywiste i bezsprzeczne potknięcia pomijam, bo są zwyczajnie do poprawienia. Sęk jednak w czymś innym. W tym wypadku gorsze, karygodne jest coś niezupełnie łatwe w nazwaniu. Dziś postanowiłem wziać się za ten drugi rozdział, bo pierwszego już chyba nie dam rady, zresztą zachęciła tu też wzmianka o akcji, i udało mi się.... prawie. Komentuję jednak.
Jest on napisany tak, że dałbym mu klasyfikację najwyżej planu, szkicu rozdziału, jego zarysu, czy wypunktowaniu zdarzeń - nie zaś rozdziału właściwego. Na przykład piszesz o tych agresjach demonów na rycerzu...
Cytat:Nie tylko atakowały umysł, próbując zepchnąć rycerza z powrotem w mroczny kąt umysłu
...a to zdanie doskonale ilustruje, podsumowuje niejako, jak sobie z tym radzisz. Widać, że ty masz pomysł; "punt pierwszy: niech idzie sobie rycerz, któremu wladające nim niegdyś demony płatają różne figle". Ale już dalszych kroków nie czynisz, nie rozwijasz tego. Pomysł nie dorobił się wykonania. To wykonanie wygląda tu tak właśnie, jak stan wyjściowy (to zdanie zacytowane nawet nie jest prawidłowym konceptem, imo; to jest wręcz bezsens, a w najlepszym wypadku pustosłowie. mówię o mrocznym kącie umysłu, który nic, ale to nic nie znaczy); potraktowane po macoszemu, no minimum słabo, no. Grzech śmiertelny.
Dlaczego tak dramatyzuję? Bo ja bym się osobiście załamał, zamknął w sobie i przez następne dni rozpaczał, że tylko na tyle mnie stać. Patrzę na tekst tak, jakbym to ja go napisał. Nie wymagam od ciebie więcej, niżbym miał wymagać od siebie. I nie mówię też jakoś złośliwie i w sposób dosłowy o tym rozpaczaniu. Ale naprawdę, serio nie jest dobrze Sad Pierwszy akapit jest tragiczny.

Cytat:Nie wiedział, co było w pudełku - nie otworzył go, zbyt mocno się bojąc, że mógłby zakłócić jego działanie. Wiedział, że była to jedyna szansa na śmierć.
1 - osobiście unikam takich "wiedział/nie wiedział" w narracji. są tanie i tandetne, cliche'owate. nie mówię, że nie wolno, ale osobiście się ich wystrzegam. tutaj masz to dwa razy zaraz obok siebie. trochę fe.
2 - co było JEDYNĄ szansą na śmierć? otwarcie pudełka, zakłócenie jego działania czy odwrotnie? on tego chciał, czy nie chciał? tej śmierci? i czemu JEDYNA ta szansa? nieśmiertelny?
w każdym razie niezbyt fajna niejasność. co chce autor zataić, to jego, w porządku, ale trudno rozczytać nawet to, co zdaje się starasz się nam wyłożyć poprzez narratora.

Cytat:W pewnym momencie zaczął ignorować wszelkie przeszkody.
Cytat:Przebijał się właśnie przez kolejną fikcyjną ścianę
no, panie. zdecyduj się.
ja tu widzę, że się po prostu nie starasz.
Cytat:Przebijał się właśnie przez kolejną fikcyjną ścianę, gdy nagle poczuł potężne uderzenie w pierś. Cofnął się i opadł na jedno kolano. Przerażone nagłym atakiem demony oddały mu kontrolę nad wzrokiem. Wtedy rycerz zorientował się, że wszedł na pole bitwy.
I co ja mogę napisać? Gdzie tu wykazać niewłaściwość? A jednak napisane tragicznie. Samo wydarzenie pomijam; ale opis okropny. Pogrubione to już coś ewidentnego, za to do reszty... Hm.

"Właśnie przebijał się przez kolejną ceglastą ścianę (w środku lasu zastaną, od lewa do prawa długą cokolwiek na staje!) ani myśląc, żeby ją przesadzić, ani tym bardziej nadłożyć drogi na obejście cholerstwa - znał już tego wynik, próbował tego wcześniej. Ściana ustępowała, tak jak poprzednie; nie była solidnym ludzkim tworem. To diabelska sztuczka, dobrze wiedział, choć samo przekonanie nie wystarczało; pocił się i napierał z sił całych, a ściana nie znikała, nie szkła w mak - ale i nie stawiała oporu ściany. Był to opór błota raczej, mokrej, kleistej, plugawej zaprawy, składnikow której wolał się nie domyślać; o ile brukiem piekieł są dobre chęci, w murach raczej próżno szukać czegokolwiek z dobroci. Prędzej pogruchotanych ludzkich szczątków, czerwieniejących mięsem.
Gdy oto dostał w pierś, aż wypluł powietrze i zatoczył się do tyłu. Spoczął na kolanie, łapiąc oddech, tymczasem wzrok powoli wracał mu do normalności, zwrócony przez demony. Ściana rozpłynęła się[...]"

Oto sięgnąłem szczytów próżności Undecided Ale raz się żyje. Napisałem po swojemu (ale starałem nie trawestować, trzymać twoich kluczowych punktów; skądinąd niefajnych). Nie chodzi mi o to, że tak dokładnie być powinno, albo że jest krasawicnie teraz i czołami bijcie, pariasi! Nie wiem, po prostu postarałem się napisać to tak, jak uważam, iż byłoby odrobinę przynajmniej w kierunku właściwym. A ze to rozwlekłem i rozpisałem, to kwestia wyłącznie tego, że krócej nie umiem (co nie znaczy, że się nie da!) - czyt: nie umiem na tyle dobrze ująć czegoś takiego jak powyższe w tak krótkiej formie, w jakiej zaprezentowałeś to na przykład ty. W niej jednak, w twojej formie, brak kilku przydatnych cech. Przykładowo: wyplucie powietrza jest lepsze od potężnego uderzenia w pierś, tak jak przyginanie drzew do ziemi jest lepsze od wiania wichury. Intensywniejsze a prostsze do uwidocznienia w glowie, do odebrania wyobraźnią, może nie poczucia zaraz na własnej skórze, ale jakiegoś takiego wyraźniejszego odnotowania. W przypadku potężnego uderzenia w pierś bowiem można to nawet przeoczyć. Cofnął się i opadł na kolano też brzmi jakoś malo wyraziście, nie przystaje trochę do zajścia; ciort wie, czemu nagle klęka, skoro się postanowił cofnąć, nogi mu zatem służyły idealnie. A nie, zaraz, zapomnialem, przecież dostał w pierś... No tak, więc ze słabości aż ukląkł. Okej, okej, łapię - tak mniej więcej wygląda to w głowie czytelnika. oczywiście nie dosłownie i nie żeby to trwało tyle, ile się to czyta Tongue Nie wiem, czy rozumiesz zarzut. Wiem, że można go odczytać debilnie; że czepiam się i dziury szukam. No ale tak to widzę.
Cytat:Szedł przez las, ale w tym konkretnym miejscu droga przecinała dużą polanę.
A to jest moje ulubione. No tak zamieszałeś!... To nie możesz napisać, spokojnie, powoli, że trawersował las, tu mijał olchę a tam chwast, gołe konary nad głową wirowały, gdy spoglądał w górę, potem las zrzedł, aż w końcu rycerz znalazł się na polanie, a na niej napotkał wreszcie trakt (o dźwiękach bitwy już nie wspomnę; zawsze to demonki mogły z nim igrać. zresztą, ludzie nagminnie zapominają o efektach dźwiękowych i zapachowych w opisach, czy w ogóle w narracji. straszne). Tymczasem mamy spacer przez las i drogę biegnącą przez polanę w jednym. Kogel mogel.
p.s. tu piszesz droga w znaczeniu trasa rycerza, a nie wydeptany szlak/pas gościńca czy coś tam. tak? bo już sam nie wiem, gdyż potem czytamy i tak o drodze...
Cytat:Odepchnięty od drogi, plecami zaczął się zbliżać do skraju lasu.
a więc śmiesznie. w ogóle po co ta droga?? po co też ten las tutaj, skoro mogłeś napomknąć o tym wcześniej i nie byłby taki bigos.
Wracając jeszcze do poprzedniego. Ta ściana i przedzieranie się przez nią - dla ciebie to po prostu pomysł na coś, co te demony maja rycerzowi serwować, w zamiarze zawrócenia go z jego ścieżki, jak sądzę. W twoim mniemaniu może nawet jest to ciekawe. Ale gdyby się temu przyjrzeć (tak jak np ja próbowalem to rozpisać i dopiero wtedy się temu naprawdę, ale to naprawdę z bliska przyjrzalem)... Ani to ciekawe, ani praktyczne, ani sensowne, (w ogóle to pojedyncze, zbyt osamotnione... znowuż: nie wysilasz się), same kłopoty z tym, groteska, dziwne to to. Przedzierać się nie znaczy zaraz przebijać przez strukturę, ale przecież nie mógł się na nią wspinać, skoro jej nie było (omijanie już omińmy); wcześniej w ogóle pisałeś, że ignorował ściany, że zatrzymywal się tylko z początku, zlękły, że jak na przeszkodę wpadnie, nabije se tylko guza albo i gorzej - a potem opamiętywał się i... i właściwie nie wiadomo co. ja w swojej wersji, jak widziałeś, założyłem, że on się przez tę ścianę przebijal dosłownie, i to z wysiłkiem. bo: 1 - tak odczytalem to przedzierania (nie jest to zwykłe przejście, spacerek, przyznasz) jako jakiś mozół w tym słowie. 2 - napisane jest trochę tak, że sugeruje, iż trochę to trwało ("przedzierał się właśnie.."; może i nie, może to trwa chwilkę, przechodzi przez ścianę jak patryk swayze, ale ja odruchowo coś innego sobie wyobraziłem) oraz 3 - potem pojawia się ta armia, a więc rycerz mógł sobie widzieć ścianę, a może de facto przebijał się już przez zastępy mężów?? nie tak miało być? przez ich plecy konkretniej; o ile dobrze odczytuję tekst.
Ale nie dobrze, bo potem się okazuje coś zaskakującego... No ale dojdziemy do tego.

Uderzenie w pierś nagłe, demony przeraziły się atakiem nagłym (jakieś w ogóle ślepe te demony). Nie dobrze. I znowu bumelantka na wierzch wypływa.
Cytat:Szedł przez las, ale w tym konkretnym miejscu droga przecinała dużą polanę. Walczyły na niej dwa oddziały.
A podmiotem drugiego zdania jest droga. Więc wychodzi, że na drodze Tongue może i tak, może zatem mała bitewka, dwie jakieś tam zgraje zbrojne, a bo ja wiem, narrator nie raczył doinformować. Opis armii... Ajajaj. No kurde no. Czytasz przecie trochę Sad Czemu w bubel idziesz? Za dużo hollywood, ani chybi. Po stokroć lepiej jest napisać o pikadorach, miecznikach, pawężnikach, kusznikach, konkrety!, i zawarta w nich powaga oraz fachowość, a w ogóle konkretnie co i jak się dzieje, jak się biją?, po co te piki, skoro nie wiada, na kogo nastawione??, gdzie te kusze i co robią niby?? A nie jedna kupa leje się z drugą kupą; nawet, o ile doszło już do tego punktu w potyczce, że już po wszelkiej taktyce i tylko bitewny szał agresorów i resztki odwagi obrońców (albo po prostu desperacja i brak opcji) kotłuje się i zbiega w bezładne działania, lada chwila się kończących. Tak szczerze ci zresztą powiem, że pułapka takowego opisu, tak jak tutaj opisałeś (czyli wymieniajac te tarcze, mieczyki i, o raju, kusze między nimi) jest podwójna, bo mnie przykładowo ukazuje się banda aborygenów bez gaci na bandę innych czarnuchów boso, ot, może z trzcinowymi przepaskami; tarcz i mieczy nie pomnę.
Rozumiesz? Kurczę, dlaczego tak? Sad Absolutnie po łebkach lecisz. I efekt, moim zdaniem, jest opłakany.

Skoro już się tak czepiam (choć i tak wiele pominąłem w ferworze pisania, no ale już nie bede sie cofał)
Cytat:Odepchnięty od drogi, plecami zaczął się zbliżać do skraju lasu
Generalnie plecy jako tyl formacji mi nie przeszkadzają (choć wolałbym tyły) ale w takich warunkach nie powinna ona mieć "pleców"; przeciwnik jest w przewadze, już na pewno robi pierścień, a przynajmniej bierze w kleszcze. Nie łatwiej było napisać, że był już powoli spychany w las??
Cytat:Lada moment miał zostać weń zepchnięty, a między drzewami utrzymywanie szyku nie było możliwe. Wtedy Amnerczycy ich wymordują.
Jak chłopu na miedzy łopatą przez ciemie z palcem w dziobie. To wychodzi wyłącznie komicznie. W ogóle o tym nie wspominaj, a najlepiej przemyśl sprawę. Armia przegrywająca powinna już pójść w rozsypkę, a jeżeli jest tak zaciekła, wierna, czy co tam jeszcze w niej siedzi, to niech kojarzy, że nie tylko oni zgubią formację w lesie, ale wróg też. niech idą w ten las; to nie klęska, a ratunek dla nich. w ogóle to powinni już rozciągnąć szeregi. ile jest tych szeregów? Zresztą, z takiego bliska to rycerz tam se może widzieć. O, takiego. Ot wielki tłum ludzi, oblok kurzu i krew się leje.
Cytat:Jeden z kuszników stojący na krawędzi formacji Tyranatu zauważywszy idącego drogą człowieka na wszelki wypadek do niego strzelił
No tak no. No jasne. I weź tu się nie śmiej. Weź se to przeczytaj, wyobraź sobie, i się nei zaśmiej Smile
Cytat:To zabiłoby normalnego człowieka. Ale Splamiony nie był normalnym człowiekiem.
Ajć Undecided Ale banał. banalnie wyłożony. Znowuż: po stokroć lepiej jest dać czytelnikowi do zrozumienia, pozwolić mu się domyśleć, wyciągnąć wniosek samemu, że ktoś jest nadczłowiekiem, niż wprost napisać, że tak jest. JAsne, zależy kiedy, ale tutaj mamy dogodną sytuację, żeby pominąć to nachalne i kiczowate "nie był zwykłym człowiekiem". Też się można czepiać, że zwykły i normalny przywodzi na myśl ten kawał o bilecie popier**lonym. znasz? zwyczajny zazwyczaj wygrywa.
A zatem pominąć powyższe i pisać o tej ranie i bełcie.
Cytat:Po sekundzie nie było po niej śladu. Wtedy rycerz wstał.
Cytat:Kusznik, który do niego strzelił, cały czas mu się przyglądał. Stał z ponownie załadowaną kuszą [ponownie naładował kuszę/zdążył już ponownie naładować kuszę], prawdopodobnie po to, by móc go szybko dobić, gdyby pierwszy bełt nie wystarczył [no daj wariatowi kuszę no.... tu bój, że dżaja się w ciało chowają, a ten spacerowicza se upatrzył]. Gdy Splamiony nagle wstał, wyraz jego twarzy nie uległ zmianie [czyjej twarzy? cały czas piszesz o kuszniku, przeskakujesz do splamionego o kuszniku zapominając. nienajlepiej. czytelnik spodziewa się przeczytać o reakcji kusznika - co zresztą robi, bo łatwo to błędnie odczytać].
Cytat:W tym momencie rycerza ogarnął szał.
Ostatni raz, ale podkreślam. Po prostu zbędne, psuje.
Cytat:Rzucił się na jego kolegów.
Na razie dotąd doczytałem. Uderza wpływ zbyt wielu filmów akcji. Ja nie mówię, że nie wolno, że koniecznie trzeba ambitniej; ale można przecież jakoś bardziej świeżo, mniej idiotycznie, no i przemyślanie, z głową; ciągle podważaj to, co sobie umyślisz i najlepiej rozwijaj do najdrobniejszych szczegółów; nie musisz ich potem pisać, ale przynajmniej wiesz, że zapiąłeś zdarzenie co do ostatniego guzika i nikt cie nie zagnie, gdy nagle się okaże, że tłuką się dwie armie, zwarte, jedna spycha drugą, przepchała ją już za drogę, a jakiś rycerz sobie tą drogą zwyczajnie drepta, a co tam tłum zakleszczony w potyczce, on se idzie, jakiś kusznik zgrywus sobie go z nudów ustrzelił, bo to fajniejsze zajęcie niż uważanie na właściwy bój i swoje obowiązki, i że w ogóle nagle się okazuje, że tam jest pełno miejsca, droga wolna, pusto, armia gdzieś zniknęla, a teraz rycerz będzie bił kuszników. No kurde no.

Ja mam tylko jeden zarzut tak naprawdę. WYJDŹ Z SIEBIE! Wyłaź ze swojej skóry, a uda ci się napisać porządną prozę. Ty tutaj się nie starałeś nawet w 30%. Idziesz po łebkach. No, moze jeszcze taki zarzut, że masz dziwaczne pomysły; chcesz czegoś superos, a to trudno ukazać na papierze z należytą powagą. Zwykle wychodzi raczej jak jakieś dragon ball. Choć nie znam tego, więc nie wiem, ile tam powagi, ale widzialem parę razy jakieś mordobicie.
Soplicum, poczytaj, potem pisz. To, że wielu ludzi mówi "se", nie znaczy, że tak można pisać. A w literaturze, nawet jeśli dopiero zaczynasz, lepiej pisać językiem wzorcowym, a nie potocznym, chyba że tego wymaga sytuacja.

A, Miriad. Kocham Cię za ten komentarz. 5/5!
To funkcjonuje w języku, od dawna. "Jest napisane" zatwierdzili, to też zatwierdzą. Wiem jaka forma jest słownikowa, i jednocześnie wiem jaka jest używana. Postęp zawsze wygra z zastojem, ot co. Interesuję się antropologią, uwierzcie, że wiem co mówię.

A komentarz Miriada sprowadza się do tego "beznadziejne, ja bym to napisał inaczej, + masz parę drobnych błędów i chętnie cię za nie wyśmieję, zwiększając ich wagę." 0/5
Wcale się nie dziwię, że macie problemy z forum.
Poprosiłem Soplicum o podsumowanie posta Miriad w wersji od myślników, z pominięciem rzeczy, które mogłyby mnie odstraszyć od kontynuowania publikacji (co poradzę, łatwo się zniechęcam do opowiadań. Już wiele wylądowało na wiecznej banicji przez komentarze, a chcę w końcu cholera coś dokończyć).

Rzecz pierwsza - czyli twoje własne wersje opisów. Otóż są twoje własne wersje. Słyszałeś o różnych stylach pisarskich? Mnie są bliższe te stosowane przez Glena Cooka i Stevena Eriksona, gdzie jest tylko niezbędne minimum opisów. Resztę może sobie dopisać czytelnik.
Takie komentarze absolutnie dyskredytują komentującego. Ja nie mam pisać jak ty to sobie wymarzyłeś. Mam pisać poprawnie gramatycznie i ortograficznie, oraz w sposób, nazwijmy to, nie siermiężny. Epoka opisów tarczy herosa na trzy strony minęła w starożytności.

Rzecz druga - jedni chcą dłuższe opisy, inni krótsze. Nie rozerwę się. Zamierzam je maksymalnie skracać (ponownie wzorem wyżej wymienionych autorów, chociaż tutaj jeszcze mogę dokleić Dukaja).

Rzecz trzecia - wspomniane drobne błędy rozważę.

Rzecz czwarta - nie skończyłeś czytać, to z łaski swojej nie komentuj. Druga rzecz, która dyskredytuje komentującego. Już widzę recenzenta jakiejś gry oceniającego ja po pierwszych dwudziestu minutach ... ciekawe jak długo by się utrzymał w redakcji.

Soplicum - nie przesadzaj, nie jest aż tak źle. To że na innym forum jest według ciebie kółko wzajemnej adoracji, nie oznacza jeszcze że jest tak tutaj.
^ Glen Cook jest jeszcze bardziej minimalistyczny.
Stron: 1 2