19-11-2014, 00:10
(OD AUTORA: Tekst ten nie jest w żaden sposób wzorowany na autorze. Starałem się wyobrazić sobie człowieka, który z nieswoich win jest kimś, kto ze świata marzeń i młodzieńczej werwy zdał sobie sprawę, że osiągnął już pewien wiek, w którym inni, lepiej sytuowani od niego dawno wyszli na prostą, podczas gdy w jego życiu nie zmieniło się nic. Nigdy nie byłem dobry w pisaniu, więc prosiłbym o ewentualne zmieszanie mnie z błotem w możliwie delikatny sposób).
Skończyło się coś, co nigdy nie istniało. Prysło jak bańka mydlana, znikło jak powiększające się koła na wodzie po wrzuceniu w nią kamienia. Palący się papieros jest już nieodłącznym towarzyszem, który z każdym wdechem daje nadzieję na szybsze rozstanie się z rzeczywistością, która jest nie do zniesienia. Choć może bardziej daje nadzieję na rychłe pożegnanie się ze światem, którego kaprys osadził mnie w roli pariasa, uczynił ze mnie człowieka z żałosną przeszłością i nierealną przyszłością, a także pasożytniczą teraźniejszością. Czasami dopada smutek – nieznośna melancholia, sprawiająca że liczba wypalonych papierosów wzrasta gwałtownie, a płuca ledwie wdychają po nich powietrze. Do tego pojawia się jeszcze nienawiść do siebie, a z nią przychodzą ciosy. Należy zadawać je sobie w taki sposób, by jak najdłużej były odczuwalne. Nie chodzi tu o to, by sobie przestawić szczękę, złamać nos czy żebro – to by było zbyt proste i doprowadziłoby do zrobienia z siebie kaleki. To źle, bo ludzie widząc kalekę reagują współczuciem. Efekt jest więc odwrotny od zamierzonego. Należy uderzać w taki sposób, by codziennie rano po przebudzeniu pamiętać, kim się jest i gdzie się ma swoje miejsce. W rynsztoku, szyderstwie, ubóstwie. Daje to też pewne poczucie bezpieczeństwa, gdyż taki świat jest jedynym światem, który się zna. Czy jest sens próbować wejść w nowy świat ze wszystkimi potknięciami po drodze? Czy może lepiej utwierdzać się w rzeczywistości już poznanej? Obserwacja otoczenia zdaje się potwierdzać, że pielęgnując swoją rzeczywistość, zostaje się w niej mistrzem. Człowiek głodny zostanie wreszcie mistrzem w niejedzeniu przez długi czas. Młody alkoholik stanie się z czasem dojrzałym, doświadczonym żulem. Skrzypek stanie się z czasem mistrzem smyczka. Czyż więc ohydny ekskrement jak ja nie powinien się ćwiczyć w byciu szmatą przez resztę swoich dni? Ile w tym spełnienia, uniwersalizmu, ponadczasowości. Oto szmata! Oto człowiek przegrany, Boże Igrzysko, osobisty pajac wszystkich panteonów!
Po spraniu się na kwaśne jabłko i utwierdzeniu się w byciu rzadkim gównem na rozgrzanym asfalcie, przychodzi pora na dalszą konfrontację z otaczającą człowieka rzeczywistością. Wówczas wkłada się niewygodne buty, podarowane przez dziewczynę lub matkę spodnie, prujący się sweter i dziurawą kurtkę. Dobrze jest założyć na głowę kaptur, gdyż pozwala on zachować pewien dystans do mijanych po drodze postaci lub zdarzeń. Można wtedy zatrzymać się przed pięknym ogrodzeniem jeszcze piękniejszego domu, zobaczyć z daleka bawiące się przed domem piękne potomstwo równie pięknych właścicieli. Najlepiej znać ich z dawnych czasów. Zobaczyć, jak ci, którym pomogła domowa stabilność, pewność jutra i beztroskość lat młodzieńczych stają się mistrzami w tym, co zostało im dane. Jak pomnażają to, co otrzymali, stając się w tym mistrzami. A potem ponownie uzmysłowić sobie własne zeszmacenie, do którego doprowadziły błędy tych, którzy pogrążyli nimi własne potomstwo i siebie samych. Potem można użyć kaptura. A dokładniej wtulić się w niego tak, by nikt nie widział twarzy. Przypomnieć sobie ich młodość spędzoną na wielkich miłościach, osobistych tragediach w postaci odrzuconych zalotów lub anulowanego lotu na Teneryfę i porównać ją ze spędzonym w tych samych od lat czterech ścianach własnym okresem bycia wskazówką szukającą północy. Kiedy głowa jest odpowiednio wtulona w kaptur, można sobie pozwolić na chwilowe uwolnienie emocji. Grunt, żeby nikt nie widział łzy spływającej z męskiego oka. Oka człowieka, który po wszystkim wróci z powrotem do śmierdzącej klatki schodowej swojego bloku, by wejść do swojego 40-metrowego mieszkania dzielonego razem z rodzicem i rodzeństwem. Człowieka, który i ten dzień spędzi na dążeniu do mistrzostwa w swojej rzeczywistości.
I choćby zdarzył się cud, nigdy już z niej nie ucieknie.
Skończyło się coś, co nigdy nie istniało. Prysło jak bańka mydlana, znikło jak powiększające się koła na wodzie po wrzuceniu w nią kamienia. Palący się papieros jest już nieodłącznym towarzyszem, który z każdym wdechem daje nadzieję na szybsze rozstanie się z rzeczywistością, która jest nie do zniesienia. Choć może bardziej daje nadzieję na rychłe pożegnanie się ze światem, którego kaprys osadził mnie w roli pariasa, uczynił ze mnie człowieka z żałosną przeszłością i nierealną przyszłością, a także pasożytniczą teraźniejszością. Czasami dopada smutek – nieznośna melancholia, sprawiająca że liczba wypalonych papierosów wzrasta gwałtownie, a płuca ledwie wdychają po nich powietrze. Do tego pojawia się jeszcze nienawiść do siebie, a z nią przychodzą ciosy. Należy zadawać je sobie w taki sposób, by jak najdłużej były odczuwalne. Nie chodzi tu o to, by sobie przestawić szczękę, złamać nos czy żebro – to by było zbyt proste i doprowadziłoby do zrobienia z siebie kaleki. To źle, bo ludzie widząc kalekę reagują współczuciem. Efekt jest więc odwrotny od zamierzonego. Należy uderzać w taki sposób, by codziennie rano po przebudzeniu pamiętać, kim się jest i gdzie się ma swoje miejsce. W rynsztoku, szyderstwie, ubóstwie. Daje to też pewne poczucie bezpieczeństwa, gdyż taki świat jest jedynym światem, który się zna. Czy jest sens próbować wejść w nowy świat ze wszystkimi potknięciami po drodze? Czy może lepiej utwierdzać się w rzeczywistości już poznanej? Obserwacja otoczenia zdaje się potwierdzać, że pielęgnując swoją rzeczywistość, zostaje się w niej mistrzem. Człowiek głodny zostanie wreszcie mistrzem w niejedzeniu przez długi czas. Młody alkoholik stanie się z czasem dojrzałym, doświadczonym żulem. Skrzypek stanie się z czasem mistrzem smyczka. Czyż więc ohydny ekskrement jak ja nie powinien się ćwiczyć w byciu szmatą przez resztę swoich dni? Ile w tym spełnienia, uniwersalizmu, ponadczasowości. Oto szmata! Oto człowiek przegrany, Boże Igrzysko, osobisty pajac wszystkich panteonów!
Po spraniu się na kwaśne jabłko i utwierdzeniu się w byciu rzadkim gównem na rozgrzanym asfalcie, przychodzi pora na dalszą konfrontację z otaczającą człowieka rzeczywistością. Wówczas wkłada się niewygodne buty, podarowane przez dziewczynę lub matkę spodnie, prujący się sweter i dziurawą kurtkę. Dobrze jest założyć na głowę kaptur, gdyż pozwala on zachować pewien dystans do mijanych po drodze postaci lub zdarzeń. Można wtedy zatrzymać się przed pięknym ogrodzeniem jeszcze piękniejszego domu, zobaczyć z daleka bawiące się przed domem piękne potomstwo równie pięknych właścicieli. Najlepiej znać ich z dawnych czasów. Zobaczyć, jak ci, którym pomogła domowa stabilność, pewność jutra i beztroskość lat młodzieńczych stają się mistrzami w tym, co zostało im dane. Jak pomnażają to, co otrzymali, stając się w tym mistrzami. A potem ponownie uzmysłowić sobie własne zeszmacenie, do którego doprowadziły błędy tych, którzy pogrążyli nimi własne potomstwo i siebie samych. Potem można użyć kaptura. A dokładniej wtulić się w niego tak, by nikt nie widział twarzy. Przypomnieć sobie ich młodość spędzoną na wielkich miłościach, osobistych tragediach w postaci odrzuconych zalotów lub anulowanego lotu na Teneryfę i porównać ją ze spędzonym w tych samych od lat czterech ścianach własnym okresem bycia wskazówką szukającą północy. Kiedy głowa jest odpowiednio wtulona w kaptur, można sobie pozwolić na chwilowe uwolnienie emocji. Grunt, żeby nikt nie widział łzy spływającej z męskiego oka. Oka człowieka, który po wszystkim wróci z powrotem do śmierdzącej klatki schodowej swojego bloku, by wejść do swojego 40-metrowego mieszkania dzielonego razem z rodzicem i rodzeństwem. Człowieka, który i ten dzień spędzi na dążeniu do mistrzostwa w swojej rzeczywistości.
I choćby zdarzył się cud, nigdy już z niej nie ucieknie.