03-01-2014, 08:21
Wyciskam pastę z całej siły do zlewu,
uderzam w kierownicę, wciskając sprzęgło i gaz,
wieczorami rzucam przedmiotami w ludzi,
przykładowo marchewką w koleżanki twarz.
Następnie rozbudzam się pośród uczonych,
psychiatrów, ludzi władzy i mieszczańskiej sztuki,
unosząc się pychą, surfuję nad sobą,
w myśl narkomańskiej pseudonauki.
Zaczynam działanie jakby znienacka,
uderza mnie fala przypływu idei,
rozpuszczam się wewnątrz słownego szelestu,
naraz ze światem przegroda mnie dzieli.
Zasiadam wygięty przy stole sosnowym,
podniecam się, skręcam, buduję złożoność,
hołduję Jaźni w półmrocznym skupieniu,
mym oczom samotna przyświeca zieloność.
Ołówek, długopis i skrawek papieru,
wymięty być może albo spisany,
każda wskazówka kieruje do celu,
popijam już kawę potem oblany.
Rozrysowuję diagramy umysłu,
krążą orbity transkulturowe,
mam pełną kontrolę nad wiedzą z daleka,
wskazuję przyczyny i tła chorobowe.
Naciągam się dymem bezkomórkowym,
uciekam fantazją z biochemii mózgu,
znowu świat widzę jakby w połowie,
w głowie się snuję, ląduję w łóżku.
Marzenia przychodzą wprost przebarwione,
kolejny szkic, diagram, tym razem o Bogu,
puls mam łabędzi, lecz jeszcze w normie,
przybity już siedzę, poranek u progu.
Zaświatał królewicz w pożółkłej koronie,
rozgniata mnie ciężko w fizycznym wymiarze,
skurcz mam żołądka i pustą głowę,
dlaczego nic nie ma w kuchennym garze?
Po dwóch tygodniach czytam co wyszło,
mam jasne przeczucie utraty czasu,
patrzę na wzory i sztuczne struktury,
o co robiłem tyle hałasu?
Gdy zabrnę w archetyp i zgubię tożsamość,
gdy nagle stolicą Polski jest Zamość,
gdy niedouczeniem obarczam świat cały,
wtedy powstają te dyrdymały.
uderzam w kierownicę, wciskając sprzęgło i gaz,
wieczorami rzucam przedmiotami w ludzi,
przykładowo marchewką w koleżanki twarz.
Następnie rozbudzam się pośród uczonych,
psychiatrów, ludzi władzy i mieszczańskiej sztuki,
unosząc się pychą, surfuję nad sobą,
w myśl narkomańskiej pseudonauki.
Zaczynam działanie jakby znienacka,
uderza mnie fala przypływu idei,
rozpuszczam się wewnątrz słownego szelestu,
naraz ze światem przegroda mnie dzieli.
Zasiadam wygięty przy stole sosnowym,
podniecam się, skręcam, buduję złożoność,
hołduję Jaźni w półmrocznym skupieniu,
mym oczom samotna przyświeca zieloność.
Ołówek, długopis i skrawek papieru,
wymięty być może albo spisany,
każda wskazówka kieruje do celu,
popijam już kawę potem oblany.
Rozrysowuję diagramy umysłu,
krążą orbity transkulturowe,
mam pełną kontrolę nad wiedzą z daleka,
wskazuję przyczyny i tła chorobowe.
Naciągam się dymem bezkomórkowym,
uciekam fantazją z biochemii mózgu,
znowu świat widzę jakby w połowie,
w głowie się snuję, ląduję w łóżku.
Marzenia przychodzą wprost przebarwione,
kolejny szkic, diagram, tym razem o Bogu,
puls mam łabędzi, lecz jeszcze w normie,
przybity już siedzę, poranek u progu.
Zaświatał królewicz w pożółkłej koronie,
rozgniata mnie ciężko w fizycznym wymiarze,
skurcz mam żołądka i pustą głowę,
dlaczego nic nie ma w kuchennym garze?
Po dwóch tygodniach czytam co wyszło,
mam jasne przeczucie utraty czasu,
patrzę na wzory i sztuczne struktury,
o co robiłem tyle hałasu?
Gdy zabrnę w archetyp i zgubię tożsamość,
gdy nagle stolicą Polski jest Zamość,
gdy niedouczeniem obarczam świat cały,
wtedy powstają te dyrdymały.