Via Appia - Forum

Pełna wersja: O pisarzu, który ratował od zapomnienia
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Wahałem się trochę, czy to opowiadanie będzie pasowało do tego działu. Raczej tak, ale ocenicie sami. Miłego czytania.



- Więc twierdzicie, że do szczęścia potrzeba wam tysiąca słów?

- Tak panie, to wszystko, o co prosimy. Niczego więcej nie żądamy, a jedynie prawa do trwania - karzeł kulił się pod moimi stopami, jakby miał zaraz zniknąć.

Wokół gałęzie drzew przecinały granatowe niebo, rozświetlone teraz przez pełnię księżyca. Nie wyglądały strasznie, raczej fantastycznie. Spojrzałem w górę i odrzekłem:

- Dobra stary, macie mnie. – Karzeł i jego banda chyba nie zrozumieli, bo gapili się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, jakby pierwszy raz w swoim kilkusetletnim życiu widzieli pisarza.

- Mówię, że się zgadzam. – Od razu zrozumieli. Ten z tyłu zaczął niby łykać ogień, a błazen fikać koziołki.

Żaden z nich nie był z tego świata. Kiedy cztery lata temu zakładałem Klub Opowiadaczy, było ich już ponad piętnastu, a teraz ja sam mam dwa razy tylu. Co mnie do tego skłoniło? A no właśnie, bardzo prosta przyczyna – sam nie dawałem rady.

Spytacie pewnie w jakich czasach żyję, co robię w nocy na tyłach wysypiska i przede wszystkim kiedy ostatnio brałem tabletki. Odpowiem Wam w swoim czasie. Tak, tak, na wszystko kiedyś przyjdzie czas.

- Wiecie czego chcę w zamian. Wasze wtyczki już wam pewnie doniosły, mylę się?

Karzeł uśmiechnął się swoimi pożółkłymi zębami, których nawiasem mówiąc zostało mu już niewiele. Nie spuszczając ze mnie wzroku wstał i machnął ręką, przywołując bandę bliżej. Jeśli nadal myślicie, że byli wśród nich jedynie uliczni kuglarze i stańczykopodobni to grubo się mylicie.

Zerknąłem ukradkiem w kierunku rozłożystego dębu, którego gałęzie nadal lśniły księżycową poświatą. Tym razem pomiędzy nimi dało się dostrzec ciemny kształt z charakterystycznie odstającymi od głowy, ostro zakończonymi uszami. Po prawej od małego zasrańca stał, jak mi się zdawało, wiking. To bzdury, że nosili hełmy z rogami, uwierzcie na słowo. Obok niego dama z długiej czarnej sukni zdawała się unosić nad ziemią, a jej długie czarne włosy poruszały się na boki mimo, że nie było wiatru. Trzy gobliny, jeden wilkołak, jakimś cudem jeszcze przed przemianą i pewnie ze cztery elfy - szybko wykalkulowałem.
Z ust małego nie schodził triumfalny uśmieszek.

- Może z większym szacunkiem człowieku, z większym szacunkiem dla nibyludzi. – Roześmiał się ze swojego kiepskiego żartu i po chwili kontynuował. – Wiesz zapewne co może ci się tu stać. Tacy jak ty nie powinni wychodzić z domu o tej porze, szczególnie, że dziś swoje święto obchodzą własnie tacy jak my, wyrzutki, których wasz gatunek jest w stanie tolerować jedynie na kartach swoich książek. – Kopnął puszkę po coli i dodał z niesmakiem: – Może w końcu nadszedł czas, żebyście to WY znaleźli się na naszym miejscu? Tak byłoby chyba sprawiedliwie, co myślisz człowieku? – Ostatnie słowo, jak można było się domyślić, prawie wypluł.

Tam gdzie przyszłość łączy się z przeszłością, zawsze istniały, istnieją i będą istnieć spory, czy tego chcemy czy nie. Możemy jedynie stać i patrzeć na rozwój wypadków lub próbować załagodzić konflikt. To pierwsze jest mniej zobowiązujące i na pewno o wiele bardziej bezpieczne, ale... No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”.

To nie był mój pierwszy raz. Do tej pory tyle stworzeń chciało wcisnąć mi swoje zasady tej zabawy, że prędzej czy później musiałem zacząć sie uczyć nie dawać się takim jak on. Mówię Wam, życie jest najlepszym nauczycielem, a asertywności nigdy nie nauczycie się w szkole, choćbyście nie wiem jak się starali. Tak już jest i koniec.

Pochyliłem się w kierunku karła i przybliżyłem swoją twarz do jego policzka, tak żeby poczuł na sobie mój oddech. Na chwilę dał się wyprowadzić z równowagi, bo cofnął się o krok. O to właśnie mi chodziło.

- Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie mały zasrańcu, bo nie zamierzam powtarzać dwa razy – wyszeptałem mu wprost do ucha. Nawet się nie poruszył. – Czy ty masz mnie za głupca Popo? Naprawdę myślisz, że mógłbym tu sobie przyjść zupełnie sam, bez żadnej obstawy ani zabezpieczenia na wypadek waszego, powiedzmy sobie, „niezadowolenia z dotychczasowych warunków”? Że jestem na tyle głupi, że nie mam żadnego asa w rękawie? No powiedz Popo, powiedz mi to prosto w twarz.

Nastała martwa cisza. Odczekałem chwilę i się wyprostowałem. Wydawał się zbity z tropu tak jak oczekiwałem. Rozejrzał się dookoła, zerkając ukradkiem na towarzyszy i dodając tym sobie animuszu. Nie patrzył mi już w oczy, czasem tylko unosił lekko głowę nie wiedząc za bardzo co ma teraz ze sobą zrobić. Ginty, bo tak ich nazywaliśmy w naszym klubowym slangu, stały nadal z tyłu, czekając zapewne na znak karła. Ku mojemu zdziwieniu, łatwo odpuścił.

- Dobra człowieku – zaczął z nienawiścią w głosie. – Dostaniesz to czego pragniesz, pamiętaj jednak, że my też potrafimy być niemili.

- Wiem, słyszałem przed chwilą. Nie siedzę w tym interesie od dwóch dni – dodałem już głośniej, tak aby cała reszta usłyszała. – Nikt nie chce was tu skrzywdzić. To nie są wasze czasy i wszyscy zaangażowani w waszą sprawę tutaj są tego świadomi. Cieszę się, że jesteście i szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie życia bez mojego zajęcia. – Jak zwykle się rozczulam. Cholera w interesach trzeba być twardym i każdy powinien wyczuwać granicę, której nie może przekroczyć czy nam się to podoba czy nie, dlatego dodałem: – Jeszcze jeden taki numer, a możecie sobie szukać takich idiotów jak my wśród rzekomych szamanów czy innych tego typu pomyleńców, którzy włóczą się nocami po cmentarzach. Proszę bardzo, mamy takich jak wy na pęczki i kilku mniej nie zrobi żadnej różnicy, a jedynie zrzuci z naszych barków dodatkowy ciężar.

Chyba podziałało, bo wiking wyraźnie stracił zapał do bójki. Pozostali też zaczęli przyglądać się temu, co mają pod nogami, a jedynie czarodziejka ciągle wbijała we mnie te swoje błękitne oczy, jakby chciała poznać moje myśli. Nie wątpię, że jej się to udało. Gdyby coś jej nie odpowiadało, to nigdy byście się o tym ode mnie nie dowiedzieli.

Lekki wiatr poruszył źdźbła zbóż, które zaszumiały posłusznie. W powietrzu dało się wyczuć swąd palonych opon i smród wysypiska. Powietrze było tej nocy ciężkie. Księżyc nadal świecił jasno, jakby chciał zamienić się ze słońcem. Nagle, stojący do tej pory na uboczu, wilkołak upadł na ziemię i zaczął się tarzać, miotany konwulsjami. Tego właśnie się obawiałem.

Co powinniście wiedzieć o wilkołakach po ich przemianie w razie spotkania trzeciego stopnia? Odpowiedź brzmi: nic, bo nie zdążycie nawet poruszyć ustami. Te ZWIERZĘTA zaatakują każdego, bez względu czy przed chwilą się z nim pieprzyliście czy nie. One nie rozpoznają czy jesteś człowiekiem, czy szczurem i pewnie niewiele ich to obchodzi.

Działają jak maszyny. Jedyny cel jaki mają przed oczami to ZABIĆ, za wszelką cenę i bez względu na straty własne. Gdyby utworzyć armię wilkołaków to nawet w złotych wiekach Rzymu, cesarstwo upadłoby w parę dni. Zapewniam Cię mój czytelniku - nigdy nie widziałeś nic gorszego od wściekłego wilkołaka. Tym razem też nie zapowiadało się, że ktokolwiek z nas wyjdzie z tego cało. Nawet w spojrzeniu Miriad dało się dojrzeć strach. Stała teraz i patrzyła jak wryta w to co się dzieje kilka metrów dalej, a jej długa czarna suknia lśniła w świetle pełni.

Pierwszy zareagował Popo. Podbiegł do leżącego na ziemi i zaczął go ciągnąć za białą koszulę w kierunku drzewa. Nie spodziewałem się po nim takiej odwagi. Szybko z pomocą przyszedł mu jeden z elfów o niezwykle bystrym spojrzeniu i obaj postawili nieszczęśnika pod pniem dębu. Domyślałem się co zamierzają zrobić. Zwróciłem się do czarodziejki:

- Słuchaj, potrzebna jest twoja pomoc, on zaraz... – Nie pozwoliła mi dokończyć i sama pośpiesznie udała się pod drzewo. Pozostali tylko patrzyli szeroko otwartymi oczami i liczyli, że jakimś cudem uda im się przeżyć do następnej pełni. Sytuacja stawała się beznadziejna z każdą upływającą minutą.

Rozbłysk niebieskiego światła oślepił mnie na moment po czym w rękach Miriad zobaczyłem gruby łańcuch ze szczerego srebra. Dołączyłem do przywiązywania wilkołaka do pnia dębu. Teraz, gdy byłem blisko, wyraźnie widziałem jaka zmiana zaszła w jego ciele przez te kilkadziesiąt sekund. Dłonie, porośnięte teraz twardą sierścią, były zakończone zgrubiałymi palcami, na końcach który wytworzyły się już pazury. Twarz coraz bardziej się wydłużała, a zęby były teraz jak kły u psa. Wszystkiemu towarzyszyły przeraźliwe krzyki biedaka, ale dla niego nie było już odwrotu.

W końcu się udało i odsunęliśmy się na bezpieczną odległość. Elf, który towarzyszył mnie i karłowi do tej pory, wycofał się do swoich. Nie miałem z nim nigdy do czynienia i nie znałem jego imienia. W myślach modliłem się, żeby nasz plan się powiódł. Tu nie było gwarancji. Nerwowość w grupie wzrastała z każdym oddechem. Nikt nie próbował uciekać, bo to nie miało najmniejszego sensu. Nawet Miriad nie teleportowała się w inne miejsce, chociaż ona jako jedyna z nas mogła to zrobić bez najmniejszego wysiłku. Zamiast tego z zaciętą miną i zmarszczonymi brwiami trwała na swoim miejscu, czekając na rozwój wypadków.

Wilkołak już prawie osiągnął swoją naturalną postać. Wyglądał trochę jak pies, którego ktoś przywiązał do drzewa dla zabawy, tyle że ten miał ze dwa i pół metra wzrostu i podarte szmaty na sobie. Łypał teraz na obecnych swoimi czerwonymi ślepiami, które było dokładnie widać w poświacie księżyca. Szarpał wściekle łańcuch z nadnaturalną siłą i zdawał się nie zważać na ból, zadawany przez srebro. Rozdrapywał pazurami korę drzewa i mógłbym przysiąc, że widziałem jak cały pień nachylił się w stronę, w którą ciągnął. Chciał nas dopaść i to nie było dla nikogo nowiną.

- Dobra, mamy jakieś trzy minuty – zawyrokowała Miriad gdy przęsła łańcucha zaczęły szczękać. – Ja mam to zrobić czy ktoś będzie tak dobry i skończy tę farsę za mnie? – rzuciła z niesmakiem.

Nikt się nie odezwał. Na twarzach wszystkich dało się zauważyć nie tylko strach, ale i żal z nieuniknionej straty kogoś bliskiego. Jeszcze tego ranka nie dawałem wiary, że tacy jak oni mieli jeszcze jakieś odruchy współczucia, szczególnie dla takich jak on. Jak widać myliłem się.

- Ja to zrobię. – Nagle wiking wystąpił naprzód i dzierżąc w grubych dłoniach topór ze znakami runicznymi na ostrzu, podszedł do wilkołaka. Łańcuch mógł puścić w każdej chwili.

Wilkołak był tak wściekły, że toczył pianę z pyska i nadal skutecznie wygrywał walkę z pętami. Gdy zobaczył, że ktoś zmierza w jego kierunku, zdwoił starania uwolnienia się.

Wiking w tym czasie podniósł w górę topór tak lekko, jakby ważył mniej niż garść puchu, zamachnął się i z wrzaskiem uderzył w szyję potwora, rozpłatując mu tętnicę. Czarna krew buchnęła z rany strumieniem, znacząc ziemię dookoła. Sam kat był cały zlany posoką od topora aż po buty. Krzyk zwierzęcia umilkł nagle. Łeb spoczął na piersi i wisiał teraz z rozdziawionymi szczękami.

Cisza poniosła się po polach głuchym echem. Nikt z obecnych nie śmiał wyrzec nawet jednego słowa. Pomyślałem sobie wtedy, jakie to wymyślne figle potrafi nam płatać los – on urodził się jako człowiek a umarł jako zwierzę. Pewnie nie trzeba się zmienić w wilkołaka, żeby skończyć podobnie.

Atmosferę napięcia zakłócił w końcu jeden z elfów, być może ten sam co wcześniej pomógł Popo, nie wiem, wszyscy oni są do siebie bardzo podobni, a w szczególności w nocy.

- Co teraz?

- Nic, skończmy to, po co tu przyszliśmy - odrzekła Miriad i podeszła, a raczej popłynęła, unosząc się w powietrzu, w moją stronę. Gdy się zbliżyła, chłód naraz wdarł się wszystkimi możliwymi otworami do wnętrza mojego ciała. Zasunąłem odruchowo czarną skórzaną kurtkę i postawiłem kołnierz. Niewiele to pomogło, bo nadal trzęsłem się z zimna jak dziecko pozostawione na mrozie bez szalika. Straciłem pewność siebie i pewnie o to jej chodziło. Teraz ona dyktowała warunki.

- Będzie tak, jak zwykle. Tym razem otrzymasz swoją nagrodę. – Popatrzyła znacząco na karła, który naraz przygarbił się i spuścił głowę, przez co wydawał się jeszcze mniejszy. – Swoją drogą miałam nosa żeby tu przyjść. – Wskazała na rozprutego wilkołaka. – Dasz radę go zakopać?

-To nie jest zwykłe ciało, rozłoży się w ciągu kilku dni, zapewniam.

- Dobrze, zrobię to.

- A zatem załatwione. – Wydawała się być niezwykle zadowolona z przebiegu wypadków. Jej suknia nadal nienaturalnie falowała, mimo że nie było teraz żadnego wiatru. Rzuciła mi szybkie spojrzenie swoich niebieskich oczu i szepnęła:

- Dlaczego nie masz rąk człowieku?

Odwróciła się do swoich współtowarzyszy i... zniknęła. Popatrzyłem odruchowo na moje przeguby. O co jej chodziło? Pozostali również zaczęli odchodzić, tyle że już w mniej spektakularny sposób, brnąc po prostu coraz głębiej w las. Nie minęła minuta, a na tyłach wysypiska zostałem tylko ja i zwłoki wilkołaka.

Podszedłem do pnia. Z bliska łańcuch wydawał się tak zmasakrowany, że wystarczył jeszcze jeden wysiłek potwora, a nikt z obecnych nie wyszedłby z tego cało. Dokładnie w chwili, gdy zacząłem się zastanawiać jak ja, do cholery, pozbędę się tego ustrojstwa z drzewa, łańcuch zniknął, a wilkołak zwalił się ciężko u moich stóp, wzniecając w górę kłęby pyłu. Kiedy opadł, moim oczom ukazał się dół w ziemi, jakieś pięć metrów dalej. Wiedźma zadbała o wszystko.

Wziąłem truchło pod pachy i zaciągnąłem do tego prowizorycznego grobu. Zdjąłem kurtkę i gołymi rękami zacząłem przysypywać ziemią zalane posoką zwłoki. Pół godziny później szedłem już ścieżką, skąpaną w świetle księżyca i otoczoną zewsząd przez łany, kołyszącego się na wietrze zboża. Naturalny satelita wydawał się być niżej niż poprzednio i wyglądało na to, że nie tylko Klub Opowiadaczy nosi na barkach tajemnicę nocnych spotkań.

Tej nocy nie do końca wszystko poszło tak, jak to sobie wyobrażałem. Na moje szczęście, stworzenia z dawnych czasów były zabobonne i tak naprawdę, żyjące jeszcze czasami średniowiecza, a niektóre jeszcze dawniejszymi. Wierzyli, że kto zna ich imiona, ten może nad nimi panować i robić z nimi, co będzie mu się podobało. Właśnie na tym przekonaniu zazwyczaj budowałem swój blef, który na szczęście ani razu mnie nie zawiódł.

Jako stowarzyszenie, postawiliśmy sobie jeden nadrzędny cel: chronić takich jak oni od zapomnienia. Tak naprawdę nie było to takie trudne. Wystarczyło napisać kilka słów na papierze, żeby przetrwały. Tak, dobrze słyszeliście, żeby przetrwały. Jedyne, co może je zabić, lub, jak kto woli, unicestwić, to zapomnienie przez ludzkość. Jeśli na ziemi jest przynajmniej jedna osoba, która pamięta opowieści o nich, to są w stanie dalej egzystować.

W tym momencie, niebo przeciął rozbłysk jasnego światła, a zaraz po nim rozległ się ogłuszający huk gromu. Łanami zboża targnął wicher. Wszystko dookoła zdawało się jakby drżeć przed siłami potężnego żywiołu. Nie pamiętam, żeby w tym miasteczku kiedykolwiek w tak krótkim czasie, na dobre rozszalała się burza. Jedno, co mnie zastanawiało to to, że jeszcze nie spadła ani jedna kropla deszczu. Nagle, zaledwie parę kroków ode mnie stało sie coś dziwnego. Oto ścieżka zaczęła się... rozpływać.

Przetarłem oczy i spojrzałem jeszcze raz. Nieee, wszystko w porządku.
Wiatr zawiał mocniej i zacząłem chwiać sie na nogach. Moje ciało od pasa w dół, dosłownie przypominało watę. Chwiałem się jak źdźbło, nie mogąc nic na to poradzić. Czułem sie jak zabawka w rękach stwórcy lub kogoś, kto założył sobie teatr lalek, a ja miałem być jednym z jego aktorów. Powietrze stało się zatęchłe i śmierdziało... salą szpitalną?

- Rysiek! Obudź się do jasnej cholery! Żonka do ciebie przyszła.

- Proszę na niego nie krzyczeć! Proszę natychmiast przestać krzyczeć na mojego męża! Nie wolno się nabijać z kogoś takiego, jak on. Zaraz pójdę do pańskiego przełożonego i wygarnę mu z jakim personelem ma do czynienia. Jeśli jest na tyle inteligentny, żeby pracować z ludźmi takimi jak pan, najpierw powinnam pewnie poprosić o zgodę na widzenie jego opiekunkę.

Prychnięcie i ciężkie, oddalające sie kroki. Znów ten szpitalny smród. Skąd się tu wziął? I to pikanie...

- Co u ciebie kochanie? – Cisza, a po chwili westchnięcie. Majka?

- Wiesz, przyszłam cię tylko zobaczyć. Tak naprawdę to nie wiem, czy ty mnie w ogóle słyszysz... Szloch.

Spokojnie, byłem tylko za śmietniskiem. Piękna, nie uwierzysz co się stało. Wilkołak przyszedł dziś na moje spotkanie...

- Bo lekarze... Bo lekarze powiedzieli, że nie wiedzą kiedy i czy w ogóle...

– Znowu zaniosła się cichym płaczem.

Ale nie przejmuj się lekarzami. Posłuchaj mnie piękna, posłuchaj choć raz...

- Oni wszyscy są strasznie poważni. Wczoraj doktor Matkowski wspominał coś o jakiejś tracheotomii. Czytałam w domu, że robią ci nacięcie na szyi i wsadzają tam rurkę, żeby można było łatwiej oddychać.

Oddychać? Ależ ja się mam świetnie, tylko... Nie mogę otworzyć oczu. Nie wiem, może to jakiś nieżyt powiek? Może lekarze powinni to sprawdzić? Powiedz temu Matkowskiemu, żeby zajął sie leczeniem, a nie wymyślaniem problemów.

Pikające gdzieś w tle urządzenie, nagle zaczęło wydawać ciągły wysoki dźwięk, podobny trochę do wcześniejszych pisków.

Huk przewracanego stołka i przerywany trzask kapci, uderzających o posadzkę z linoleum. Przytłumione krzyki kobiet.

Więcej trzewików...

Potworny turkot budzi mnie z drzemki. No co? Pisarz może sobie na nią pozwolić od czasu do czasu, prawda? Cholera, dalej nie mogę otworzyć oczu. Jebane lenie w służbie zdrowia. I na to idą moje podatki? Jak się dorobię, wynajmę sobie własnego lekarza, który będzie na każde moje zawołanie i będzie mi leczył to, co mu karzę.
- Szefie! W końcu jest stabilny! Możemy go przetransportować!

- Świetnie, dawajcie go tu!

Turkot staje sie coraz głośniejszy. Kurde, ale jestem zmęczony. Zdrzemnę się...

- Szefie!!!





- Witamy, czym można służyć?

- Ktoś mi bardzo bliski... – W małym pomieszczeniu o zapachu wosku, zagraconym wiązankami, rozległ się płacz.

- Oj dobrze, już dobrze. Proszę się uspokoić, domyślam się o co chodzi. Wody? Zaraz przyniosę, a tymczasem zapraszam panią na zaplecze.




Wiatr dosłownie zrywał kapelusze z głów. Chmury płynęły po szarym niebie w tempie o wiele szybszym niż normalnie. Dookoła panował nastrój powagi i smutku. Nawet drzewa wydawały się nucić pieśń żałobną, szumiąc między sobą. Grabarze, z minami niezdradzającymi niczego, prowadzili czarny korowód wąską ścieżką, usypaną z kamieni. Szloch kobiet niósł się po pustej przestrzeni, jakby chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia.

Gliniasta ziemia, błoto, łopaty powbijane bezładnie w nasyp. Ksiądz, nucący słowa po łacinie, wziął do ręki kropidło i poświęcił trumnę. Ciemny tłum piętrzył się w pobliżu prowizorycznego grobu. Od czasu do czasu dawało się słyszeć szepty:

- Słyszałeś przynajmniej jak to się stało?

- Tak, praca w tartaku jest trudna, wiesz sama. Jeden błąd i człowiek traci wszystko. W jego przypadku było podobnie. Gdyby nawet wybudził się ze śpiączki, nikt nie przyjąłby do pracy kogoś, kto nie ma rąk.

- No tak, masz rację.

- Wiolka była z nim przez całe cztery lata, odkąd to się stało. Podziwiam ją za to.

- Podobno artysta - pisarz. Kto by się spodziewał czegoś takiego po zwykłym robotniku?

- Świat nie raz jeszcze da radę nas zaskoczyć. To tylko kwestia czasu.



Był szczęśliwy. Pierwszy raz od wypadku wiedział, że to już koniec, na dobre. Nie miał pojęcia gdzie jest ani jak się tu znalazł. Po prostu czuł, odczuwał i nic więcej nie było mu potrzebne.

Czarodziejka dotrzymała słowa.
Ciężko mi się to czytało z powodu wszechogarniającego chaosu. Nawet nie jestem pewien czy dobrze wszystko zrozumiałem, choć nie było żadnych trudnych słów.
Na początku powiem, co było nie tak.
Nie jestem typem recenzenta, który wyłapuje błędy interpunkcyjne. Zazwyczaj właściwie w ogóle ich nie dostrzegam, bo nie przeszkadzają w czytaniu, ale tym razem kilka rzuciło mi się w oczy przy czytaniu dialogów. Co oznacza zapewne, że jest coś bardzo nie tak.
Warsztat masz nawet niezły, ale mam wrażenie, że nie umiesz go dobrze wykorzystać. Chodzi mi szczególnie o drętwe opisy tego, co aktualne dzieje się za oknem, albo też opisu postaci... No bo sorry, ale perełka typu:

"Obok niego dama z długiej czarnej sukni zdawała się unosić nad ziemią, a jej długie czarne włosy poruszały się na boki"

Pomijając literówkę, przyznaj, że brzmi to topornie. Przez chwilę naszły mnie straszne myśli i zastanawiałem się co jeszcze ma długiego i czarnego.

Kilka razy w tekście pojawił się opis pogody, który był typową zapchajdziurą.

Wkurzało mnie też bezpośrednie zwracanie się do czytelnika. A zwłaszcza ten:


"Spytacie pewnie w jakich czasach żyję, co robię w nocy na tyłach wysypiska i przede wszystkim kiedy ostatnio brałem tabletki"

Nie, nie spytamy. Dlatego, że nie było wcześniej ani słowa o tym, że bohater siedzi na wysypisku i łyka jakieś farmaceutyki. Tak więc sugerowanie, że ktoś się może tym zainteresować jest trochę na wyrost.

Muszę natomiast przyznać, że są momenty, kiedy widać Twój potencjał. Szczególnie podobał mi się opis wilkołaka. Potrafisz też opisywać dynamiczne wydarzenia.
Ale jako całość niestety ma się wrażenie czytania jakiegoś tekstu, gdzie brakuje sporo fragmentów. Mam bardzo mdłe wyobrażenie całej sytuacji, a końcówka sprawia wrażenie gonitwy z wywalonym jęzorem, byle jak najszybciej skończyć. Przez co cały efekt trochę się rozmywa.
Irytowało mnie też trochę pyszałkostwo głównego bohatera, ale może taki był zamysł.
Operujesz dobrym językiem, ale widać, że czasami brakowało Ci pomysłu co dalej napisać, więc łatałeś kiepskimi opisami postaci albo pogody.
Następnym razem staraj się równać poziomem do fragmentu z wilkołakiem, który był naprawdę udany.
Bo całość jest strasznie nierówna i chaotyczna.
2/5
Witaj!
Dzięki za komentarz i poświęcony czas. Masz rację w swojej argumentacji więc nie będę się kłócił, bo rzeczywiście jest tak jak mówisz. Właściwie rzadko mam w głowie obraz tego, o czym za chwilę będę pisał. Pomysły same przychodzą dosyć płynnie w trakcie pisania, ale, jak sam słusznie zauważyłeś (opisy pogody), nie od razu Wink
Jestem wdzięczny za konstruktywną krytykę.
Pozdrawiam