Via Appia - Forum

Pełna wersja: granica niepowtarzalności
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Co rok od dziesięciu lat uczestniczę w imprezie organizowanej przez oficjalnego dealera samochodów Subaru w Polsce i co rok piszę (zawsze w tym samym stylu) relację z tej zabawy. Miłej lektury

X ZLOT PLEJAD
TRASA TERENOWA
czyli …100 sekund na minutę
Do dwóch niebieskich ludzików z wielkim X na piersiach stojących na skraju pustyni Błędowskiej, podszedł ziemianin-tubylec w specjalistycznych agro-gumiakach wykończonych szarym filcem. Był postury wideł które trzymał na sztorc na znak przyjaźni. Uśmiechali się wszystkimi sześcioma zębami (czterema widły, pozostałymi ziemianin), prezentując w ten sposób swoje pokojowe zamiary. „Niebiescy” nie zwracali na nich uwagi. Byli czymś mocno zaaferowani. W rękach trzymali dziwne, maleńkie urządzenia nakierowane na pobliskie krzaki. - Źień dooobly! - powiedział ziemianin ale jego głos zagłuszył dziwny mechaniczny bulgot. Zza krzaków z ogromnym impetem wyjechał pojazd, wybił się na nierówności, przeleciał obok nich na wysokości metra, miękko wylądował w kopnym piachu i wraz z bulgotem zniknął za kępą drzew. - Będzie padało – stwierdził jeden z „niebieskich” wyłączając kamerkę. Od strony ziemianina dobiegł ich przeciągły syczący dźwięk - Sssscego Pan tak wnioskuje? – pytał zdziwiony tubylec patrząc w błękitne niebo. Zaskoczony ludzik spojrzał w jego kierunku z niedowierzaniem. W odpowiedzi dało się wyczuć nutkę protekcjonalizmu – jak to? Nie widział Pan? – Forestery nisko lataj! Autochton rozejrzał się niespokojnie i opuścił widły do pozycji „obronnej”. Trwali tak przez dłuższą chwilę ale uśmiech, który pojawił się na twarzach „niebieskich” uspokoił go. Widły wróciły do pozycji „pokój, przyjaźń, braterstwo” …znaczy na tyle na ile widły mogą być ich symbolem. Tubylec nie obawiał się obcych, gdyż w ciągu ostatnich 10 lat było to już jego drugie, bliskie spotkanie trzeciego stopnia z niebieskimi ludzikami. Pamiętał, że są przyjaźnie nastawieni. Przyjeżdżają tylko po to, by pobrać na swoje pojazdy kilka ton próbek kwarcowego pyłu. W zamian zostawiają awangardowo powyginane i artystycznie zdeformowane plastikowe elementy – prawdopodobnie dzieła sztuki ich obcej kultury, którymi miejscowi chłopi zdobią później ściany stodół.

X na piersiach niebieskich ludzików, to nic innego jak rzymska dziesiątka na tradycyjnie niebieskich koszulkach oznaczająca jubileuszową już imprezę zwaną Zlotem Plejad, organizowaną cyklicznie przez Subaru Import Polska dla swoich klientów i sympatyków tej marki. Początkowo była to trzydniowa zabawa, która z czasem ewoluowała w czterodniową. Patrząc na rozwój cywilizacji wierzę, że i w tym względzie ewolucja nie stanie w miejscu.
Obowiązkowym punktem regulaminu tej zabawy jest rejestracja załogi w biurze Zlotu – dlaczego? Nie wiadomo! Krążą plotki, że inaczej nie da się załatwić numerów startowych i książki drogowej. Ponieważ każda plotka zawiera ziarno prawdy, nie ryzykowałem. Rejestracja okazała się dodatkowo bardzo korzystna, gdyż każda załoga w wyprawce otrzymywała kamerę cyfrową do zadań specjalnych czyli nawodno, podwodno, napowietrzną. Żaroodporność nie została określona, co wskazywało, że trasy zlotu omijają czynne wulkany.
Tradycyjnie już pierwszy dzień imprezy, to dzień odświeżania starych przyjaźni. Powitania, uściski, wzajemne rzucanie się na szyję, a w szczególnych przypadkach nawet do gardeł. Potem badania techniczne dopuszczające auta do rywalizacji dzielą je – oględnie rzecz ujmując - na klasy soft i hardcor . Gdy już wszystkie załogi okleją się (a czasem nawet samochody) – numerami startowymi oraz godłami zespołów w barwach których startują, nowicjusze kontemplują nad kawą, a kombatanci kalibrują pod maską.

Zbieg okoliczności lub celowe działanie Dyrektora SIP Pana Witolda Rogalskiego sprawiły, że dziesiąty Zlot odbył się w tej samej okolicy w której bawili się uczestnicy pierwszej edycji tej wspaniałej zabawy czyli w rejonie Jury Krakowsko Częstochowskiej. Nierzadko byli to - nadszarpnięci już zębem czasu, z wytartym futrem, lekko zmięci i troszkę pomarszczeni - ci sami uczestnicy, dlatego też pod koniec pierwszego dnia Zlotu zorganizowano wieczór wspomnień. Polały się łzy wzruszenia, darmowe piwo i takie różne inne - mniej darmowe. Perełką wśród wspomnień był opis zdjęć z drugiej - tu warto podkreślić - trzydniowej edycji imprezy, dostarczonych przez jej uczestnika, posegregowanych chronologicznie – dzień pierwszy, dzień drugi i tak do …siódmego. Rozwiązanie zagadki tajemniczych czterech dób Zlotu okazało się nieskomplikowane. Była to Biesiada do Białego Rana kończąca każdą edycję imprezy, która dla tego uczestnika trwała całą noc z soboty na środę. Ze sceny wspomnienia snuli dyrektor SIP zwany pieszczotliwie Ojcem Dyrektorem, pomysłodawca, organizator, prezenter, a zarazem taktyczno, techniczno, psychologiczna pomoc dla uczestników. Jednym słowem „człowiek filharmonia” (sorry - wyszło dwoma), Śmiechu – forumowicz, uczestnik wszystkich zlotów, wspomniany powyżej autor zdjęć dnia siódmego, Pumex – także plejadowy kombatant, moderator forum Subaru, a równocześnie akuszer - również obecnej na scenie - zgorzkniałej matki formowej trzynastu tysięcy forumowiczów, próbującej jakoś rozsądnie wykorzystać dwadzieścia tysięcy lat przysługującego jej urlopu macierzyńskiego. Szczęśliwym zrządzeniem losu nagłośnienie na widowni było tak słabe, że zdradzane tajne informacje na temat wydarzeń poprzednich Zlotów nie wpadły w niepowołane uszy, ich bohaterowie nie zostali zdekonspirowani, dzięki czemu nie doszło do widowiskowych rękoczynów. Kilku uczestników ułożono do snu - reszta wspominała do rana w podgrupach.
Drugi dzień Zlotu to zarazem pierwszy dzień rywalizacji na czterech trasach – szosowej, turystyczno szosowej, turystyczno terenowej i stricte terenowej, której uczestnikiem jestem od zawsze. Na starcie oprócz karty drogowej, otrzymaliśmy suchy prowiant wyliczony na każdą, zmęczoną wspomnieniami twarz załogi.
Ryk silników! Pisk opon! Woń palonej gumy! – te elementy nie towarzyszyły startowi załóg, gdyż trzy metry za jego linią tkwił znak „ustąp pierwszeństwa przejazdu”. Załogi opuszczały linię startu w tempie konduktu żałobnego, pilotki profilaktycznie oznaczały przy użyciu mazaków dłonie literami P i L, by bezbłędnie dyktować trasy, dzieci z podniecenia zasypiały w fotelikach, muchy bzyczały, a sygnałem do startu było głośne ziewnięcie sędziego. Podsumowując – panowała atmosfera podniecenia i rywalizacji. Na szczęście dla mojej żony i pilotki w jednej osobie, start do „terenowej” był na wprost, co pozwoliło jej pomału wdrażać się w kierunki i uwolniło od stresu podejmowania o godzinie wpół do dziesiątej rano decyzji - która ręka jest która. Tuż przed startem zainstalowałem na przedniej szybie kamerę, niestety zapomniałem ustalić kto będzie jej operatorem, co sprawiło, że przycisk „start stop” był w naszej załodze traktowany jak przycisk spłuczki do toalety – każdy korzystał według uznania i jak to bywa ze spłuczką – post faktum.
Trasę dojazdową do pierwszej tego dnia próby sportowej wyznaczono tak, by przepiękne, malownicze i niepowtarzalne plenery szczelnie zasłaniały drzewa gęstych lasów. Dojazdówki na tej trasie zawsze charakteryzowała nawierzchnia stabilna i jednorodna, ponieważ szutrowa była szutrowa, piaszczysta była piaszczysta, a błoto to błoto. Nawierzchnia mieszana występuje na pozostałych trasach. Jest to nawierzchnia asfaltowa - frezowano, mielono, rąbano, kopana. Czyli „terenówka” wiodąca przeważnie lasami, wbrew logice jest trasą najbardziej przyjazną dla zawieszenia pojazdów.
Po dotarciu na PS1 (pierwszą próbę sportową) okazało się, że nasza kamera (nie śmigana nówka) przeprowadziła inwentaryzację zasobów leśnych na dojazdówce i właśnie rozładowała się jej bateria, czyli to co najciekawsze nie miało już szans się zarejestrować, a przyssawka uchwytu spełniała do końca dnia już tylko rolę wzmocnienia przedniej szyby. Próba była z rodzaju the best offroad hardcor i dawał możliwość usztywnienia karoserii centymetrową warstwą błota chroniącą jednocześnie lakier przed otarciami - przez jakiś czas, albowiem po „jakimś czasie” w niebie wystąpiła awaria kanalizacji, która przekształciła krasowe wgłębienia Jury Krakowsko Częstochowskiej w jedno okresowe jezioro …o tej samej nazwie, które w zależności od głębokości brodzenia w nim, naprzemiennie spłukiwało i nakładało na lakier nowe warstwy. Podłoże drugiej próby zorganizowanej nieopodal zawierało w sobie więcej kwarcu, a mniej wodoru ale bardzo podobny brak śladów wcześniejszej niwelacji terenu. Jedyne co poszło nam gładko, to suchy prowiant.
Jednym z zadań jakie widniały w karcie drogowej było odgadnięcie imienia wielbłąda, którego pomnik stał w miejscowości Bębło lub Chechło – nie pamiętam ale według mnie obie nazwy zasługują na „złotego wielbłąda”. Miał sympatyczny wyraz twarzy, ciepłe, miłe i przyjazne spojrzenie. Poczułem jak bym patrzył w lustro dlatego w odpowiedzi wpisałem - dwugarbny. Stamtąd książka drogowa prowadziła nas do zamku w Ogrodzieńcu nad którym jakąś godzinę wcześniej wisiała chmura ale była za ciężka, urwała się i spadła. Przez chwilę zastanawiałem się czy zawijać do portu czy zaczekać na redzie. Po pół godzinie nastąpił odpływ dzięki czemu deltą Grodzką wpłynąłem do kanału Podzamcze i tam rzuciłem kotwicę. Potem już wpław rzeką Zamkową dopłynęliśmy do bramy głównej. Po wyjściu na brzeg, wdrapaliśmy się na ruiny i spędziliśmy godzinę w sympatycznym towarzystwie pani przewodnik, która później wstawiła się za nami w barze, gdyż karnety na obiad zostawiliśmy na statku …tfu …w aucie. Żona wzięła gulasz z chlebem, a ja chleb z gulaszem, ponieważ w menu były tylko te dwa dania. W połowie posiłku zamieniliśmy się talerzami, żeby każde z nas mogło skosztować wszystkiego.
Po kolejnej, kilkudziesięciokilometrowej inspekcji lasu moja załoga dotarła w teren prób sportowych, gdzie zorganizowano kilka ostatnich tego dnia prób jądrowych …lub odwrotnie. W pierwszej prawdopodobnie chodziło o jak najdokładniejsze umycie auta brudną wodą po zjechaniu stromą skarpą do głębokiego wyrobiska. Można to było wykonać szybko lub skrupulatnie. Wybrałem drugą opcję, a na mecie wyszło, że obowiązywała pierwsza czyli szybko i po łebkach …jak na myjni automatycznej. Po kilkuset metrach karkołomnej dojazdówki, która sprawiła, że to całe skrupulatne odmaczanie poszło psu na buty, dotarliśmy na kolejną próbę, którą należało wykonać z wykorzystaniem najlepszego auta na świecie czyli służbowego. Próba polegała na przejechaniu powierzonym przez organizatora Outbackiem wyznaczonej trasy w dokładnie określonym czasie i tu moja żona popisała się nowatorskim podejściem do jednego z wymiarów wszechświata. Czas wyznaczony, to jedna minuta pięćdziesiąt sekund - co żonie - po przeliczeniu na jej tylko znany metryczny dało …półtorej minuty. Na mecie według jej obliczeń zameldowaliśmy się z siedemnastosekundowym opóźnieniem, a według sędziowskiego stopera pośpieszyliśmy się o trzy. Satysfakcję z uzyskania najlepszego czasu przygasił nieco fakt, że w związku z tym był on …najgorszy. Cała ta sytuacja miała jednak pewien pozytywny wydźwięk. Po przeliczeniu mojego wieku przez żony nowatorską jednostkę czasu, poczułem jak grzywka wraca mi z potylicy na czoło. Na kolejną próbę zameldowałem się o dwadzieścia trzy lata młodszy. Niestety dotyczyło to jedynie psychiki, a nie obejmowało szeroko pojętej biologii. Po zakończeniu ostatniej próby polegającej na - kolejno: haniebnym upapraniu auta błotem, otrząśnięciu z niego, opłukaniu pojazdu w jeziorku, kolejnym upapraniu, haniebnym otrząśnięciu, opłukaniu, upapraniu i osuszeniu upaprania, zaatakowany zostałem na mecie przez duet reporterów z TVN turbo. Ponieważ kamera nosiła znamiona profesjonalnej, był piątek po południu, a nasz makeup pochodził ze środy, żona zabroniła mi po powrocie ze Zlotu przełączać telewizor na ten kanał. Po wywiadzie była tak roztrzęsiona, że książkę drogową mogliśmy sobie nawinąć na rolkę, powiesić obok kamery i traktować obie jako pewnego rodzaju komplet. Na metę do bazy zlotu dotarliśmy dzięki nawigacji.
Nazajutrz o świcie zbiegłem do recepcji aby sprawdzić na liście naszą lokatę w zawodach. Byliśmy pierwsi o ile to ma jakieś znaczenie, że zacząłem czytać listę od dołu.
Start do drugiego dnia zmagań nastręczał już pewnych problemów, ponieważ od razy za „ustąp pierwszeństwa” należało skręcić w prawo. Na szczęście żona po tej stronie nosi obrączkę, co daje jej pewne rozeznanie, a mnie męską satysfakcję, że po ewentualnym rozwodzie, gdy już ją wyrzuci, gdyby chciała gdzieś pojechać to …nie trafi.
Pierwsza próba obyła się bez strat w sprzęcie, ponieważ jechałem z prędkością adekwatną do zajmowanej pozycji w klasyfikacji generalnej. Moim celem było jej utrzymanie za wszelką cenę …chyba że komuś zepsuje się auto, co w przypadku marki Subaru jest mało prawdopodobne. Dojazdówki okazały się większym wyzwaniem, gdyż biuro zlotu zawiadomiło nas SMSem, że należy się stosować do przepisów ruchu drogowego. Lasy w Polsce są terenem zabudowanym sporadycznie, nie wypada być zawalidrogą więc kilka razy zmuszony byłem wyprzedzać z wykorzystaniem pasa ekspresowego …znaczy szkółki leśnej. Kolejne dwie próby sportowe zahaczały o pustynię Błędowską i podczas przejazdu pierwszej z nich udało mi się nawiązać manewrem do jej nazwy. Popełniłem „błęd” zawieszając auto na brzuchu, co w ogólnym rozrachunku dawało szanse na utrzymanie zajmowanej lokaty. To była jedyna próba jaką sfilmowała nasza kamera, ponieważ któreś z nas zapomniało jej …włączyć. Później już standardowo była włączana dwu lub czterokrotnie i dzięki tej technice operowania przyciskiem kamery, zarejestrowane mamy prawe dłonie wszystkich sędziów startowych w różnych konfiguracjach ułożenia palców …i to by było na tyle o kinematografii.
Aura wskazywała jednoznacznie, że w niebie mają podobnie jak w Polsce skonfigurowane długie weekendy, bo instalacja ciekła już drugi dzień i nikt się tam nie kwapił zakręcić głównego zaworu. W trzewiach pojazdu to żaden problem ale okazało się, że catering tego dnia przewidywał konsumpcję na świeżym powietrzu i tu bym się sprzeczał, gdyż stoliki były po zawietrznej od dymiącego grilla. Wziąłem karkówkę w deszczówce, a żona kurczaka …z tą samą polewą. Po cateringu duża grupa uczestników trasy terenowej zebrała się pod zadaszeniem w oczekiwaniu, że ktoś zaklei rurę, gdyż zadanie z karty drogowej wymagało odwiedzenia pobliskich ruin zamku. W końcu wysłaliśmy jednego umyślnego z parasolem na zwiady i ten za niewielką opłatą dostarczył nam niezbędnych informacji.
W trakcie kolejnej dojazdówki z mojego osobistego Forester o wdzięcznej nazwie „srebna szczała” została jedynie „srebna”, ponieważ „szczała” umarła wraz z sędziną Lodzią…lub sondą Lambdą – fachowcy się spierali. Z uwagi na pamięć o denatce, komputery przeszły w tryb żałobny. Do zaliczenia ostatnich dwóch prób sportowych niestety konieczna była „szczała”, a jej kolor nie był już tak istotny. Prosząc o „taryfy” drżałem o moją lokatę, gdyż na pewno udałoby mi się pojechać wolniej niż obligatoryjne 150% najlepszego czasu przejazdu.
Teren ostatniej, najcięższej próby sportowej nawiedziła Dyrekcja ciałem, po to by w uczestnikach obudzić ducha. Zabieg spirytystyczny się powiódł. Zarówno intelektualna jak i fizyczna obecność Ojca Dyrektora miała zbawienny i mobilizujący wpływ na uczestników i na sprzedany im przez Dyrektora sprzęt. Moja sonda niestety nie zmartwychwstała.
Żona po całym dniu pod pękniętą rurą, również zaczęła wykazywać oznaki przejścia w tryb awaryjny dlatego do powrotu na metę użyłem jedynego sprawnego sprzętu na pokładzie czyli nawigacji satelitarnej z nadzieją, że przeciek w niebie nastąpił poniżej, a nie powyżej orbity geostacjonarnej. W punkcie kontroli czasu pod hotelem Ostaniec walczyłem o punkty (karne) za wcześniejsze przybycie na metę – bez rezultatu. Złożyłem protest – bez rezultatu, złożyłem protest na brak rezultatu mojego protestu – bez rezultatu, w końcu wróciłem do hotelu i złożyłem mokre ubranie do miednicy – rezultat był natychmiastowy – zacząłem kichać.
Czas jaki pozostał do ceremonii ogłoszenia wyników, rozdania nagród, rozpoczęcia Biesiady i planowanej dyskoteki, przeznaczyłem na przygotowania do rozpoczęcia Biesiady. Z racji osiągniętych wyników ceremonie mnie nie dotyczyły, a z racji skoliozy – dyskoteka też niekoniecznie. Nasz hotel oddalony był od bazy o 17 kilometrów dlatego ustaliliśmy jeszcze przed Zlotem, że ja będę walczył cały dzień za kierownicą, a żona odciąży mnie tylko wieczorami (starałem się kobiecie ulżyć jak mogłem) Do Bazy Zlotu dostarczyła mnie o godzinie 19.00 czyli na godzinę przed otwarciem kluczowego dla Biesiady namiotu gastronomicznego. Do godziny 20,00 czas zdawał się biec we wspomnianej wcześniej wersji metrycznej – 100 sekund na minutę, później …raptownie przyspieszył. Aura równie raptownie uległa zmianie (prawdopodobnie pękła druga rura). Odległość namiotu w którym odbywała się impreza do namiotów gastronomicznych rosła mniej raptownie ale za to …nieprzerwanie. Na scenę wkroczył Ojciec Dyrektor, któremu w trakcie całej ceremonii - jak również wszystkim uczestnikom do końca imprezy - akompaniował Marek Sierocki na gramofonie. Ojciec zaprosił przedstawicieli firm sponsorujących Zlot i wspólnie wręczyli zwycięzcom nagrody, dyplomy, statuetki, puchary i inne równie przydatne naczynia. W trakcie ceremonii wyszło na jaw, że uczestnicy zawarli nielegalne zakłady (nie opodatkowane przez ministra finansów) dotyczące zwycięzcy na trasie szosowej w klasie outlow. Pieniądze z zakładów przezornie przekazano na cel charytatywny, a panu ministrowi gest mojego ulubionego tyczkarza wraz z akcyzą plus VAT. Opady na zewnątrz namiotu kształtowały się w stosunku - jeden litr na centymetr kwadratowy czyli zupełnie odwrotnie niż alkohol w drankach ale za to pan Marek Sierocki tak rozbujał patefon, że w moim organizmie skleroza zaczęła dominować nad skoliozą. Zniesiono mnie z parkietu dopiero po godzinie w tym dwóch rock end roll-ach. Impreza skończyła się tradycyjnie, czyli jednym „padły” akumulatory, drugim zawiesiło się oprogramowania, a innym wyciągnięto niespodziewanie wtyczkę z gniazdka. Honorowym gościem tegorocznej imprezy był nasz słynny skoczek narciarski (aktualnie skaczący autem przez wydmy) pan Adam Małysz. Ponieważ nie miałem okazji Go spotkać i osobiście poznać, mottem kolejnej będzie dla mnie okrzyk - Przyleć Adaś, przyleć!
Zlot Plejad jest dziwną imprezą, gdyż każdy uczestnik twierdzi, że jest niepowtarzalna, a organizatorowi się to …udaje. Wyjątkowość mojej ulubionej trasy polega na tym, że im bardziej uczestnicy pozostałych narzekają na aurę, tym uczestnicy terenowej lepiej się bawią. Czy może być lepsza rozrywka? Islamscy terroryści twierdzą, że tak, jednak ta forma odstrasza mnie granicą niepowtarzalności.
Ale reklama Subaru Tongue

Patrząc na sam wygląd tekstu, trudno się dziwić, że zabrakło entuzjastycznych czytelników - długi, zwarty tekst, bez akapitów, przerw, taki widok nie zachęca do czytania.

Całość jest taka, jaka zwykle u ciebie, Dlajaj - napisana nieźle, czytało się całkiem przyjemnie, choć pewnie byłoby przyjemniej, gdybym interesowała się w jakikolwiek sposób motoryzacją Big Grin Niektóre żarty wychodzą dość oklepane, inne fantastyczne, ogółem prezentujesz świetne podejście rasowego komika-felietonisty: z dystansem i przymrużeniem oka. Podoba mi się koncept, z granicą niepowtarzalności. Niemal bezbłędnie, pomijając drobiazgi w stylu - spacje przed wielokropkiem.
Właściwie wszystko, co miałem do powiedzenia, zostało powiedziane w powyższym poście. Smile Za Twój najsilniejszy atut uważam dystans do własnej osoby. Jest to super sprawa. Co do samego tekstu - najbardziej spodobał mi się chyba moment, kiedy ruszali, a tam 'ustąp pierwszeństwa'. Smile

Pozdrawiam!
Jestem fanem subaru! Świetne! Wiem, że bardzo konstruktywny komentarz, ale subaru to genialny samochódWink
Księżniczko, Ty jak zwykle jesteś rzeczowa ale tym razem jakaś taka ...przekreślona.
Motoryzacja Cię nie interesuje ale jednak przeczytałaś, tym większa dla mnie satysfakcja.
Hanzo dzięki za komentarz (podpiąłeś się leniu pod księżniczkę) i uznanie, a TestOwanie, no cóż - witam w klubie subaroholików.

Pozdrawiam serdecznie