Via Appia - Forum

Pełna wersja: Pan Kazimierz zawsze był spokojny
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Niezrozumienie jest powszechnym zjawiskiem, zwłaszcza w monumentalnych miastach. Chyba dlatego przeprowadziłem się tutaj. W telewizji mówiono na temat zła. To również pospolite. Prezenterzy mają kłopoty wypisane w grymasie. Najlepsi aktorzy, Hollywood nie podskoczy. Nie wiedzą oraz nie dostrzegają problemów będących przyczynami mordów, gwałtów, ćpania. Zawsze zwalają winę na niewidzialne wróżki, sytuacje polityczne i niedobry wybór medialnych uciech. Brak odpowiedzialności za swe czyny wysysają z mlekiem matki. Wyłączyłem gówno pilotem.
Nazywam się Kazimierz Warszawski. Szlachetność nazwiska kłóci się z moim nudnym życiorysem. Na co dzień zajmuję się czterema sprawami, wokół których krążę niczym elektron po jądrze systemu. Praca, zakupy, sprzątanko, ogród. Czasami również strugam małe domki, takie hobby. Praca, zakupy, sprzątanko, ogród. Gdyby nie te domki, najpewniej bym zwariował. W oczach odbija się schemat.
Gdzieś w krótkich przerwach pomiędzy jednym protonem a drugim, depilując dywan za pomocą odkurzacza, rozmyślam o wyścigu szczurów na sterydach, przed którym uciekałem przez niemal cały żywot. Obowiązywała tam jedna, trafna i trefna jednocześnie, zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za nikogo. W filmach często słyszę wyrażenia typu „co chcesz zrobić przed śmiercią?”, czy „czego najbardziej pragniesz?”. One faktycznie wirują na głowie. Pytaniowy breakdance dogania w pracy, na zakupach, podczas sprzątania i w ogrodzie. Jedyną przestrzenią, gdzie mogę oddychać błogo, jest warsztat. Biorąc pod uwagę niechybne starcie z kostuchą, jestem wręcz zmuszony dokonać wyboru drogi, jaką mam zamiar dalej podróżować. Istnieje jedna ciągotka, jest jak cukiereczek - szczelnie, hermetycznie zapakowany. Zanim klepsydra zamieni się w klapsydrę, chciałbym przelecieć najmłodszą córkę sąsiadki. Wiem, brzmi głupio. Błona moralna pęka, kiedy widzę ją przez okno. Włącza się czerwone światełko. Nostalgia diabełka.
Ubogie odłogi ramion, ugory wdzięku tak intensywnie pobudzające myśli o zemdleniu wprost na ulicy, z zamkniętymi oczkami, i podbiega ten wybawiciel, układając usta w pełnię księżycowego jabłka, po czym zaczyna się RKO. Od dziecka chciałem zostać strażakiem, to właściwie podobne. Później seks i czekolada, zabijana dechami rozsądku rodziców, szkliwo niereagujące na krzyki, podchody nocy oraz płacz, kiedy twój wrodzony autorytet okazuje słabość. Wyłącznie poezja kinematografii.
Wróciłem do podłóg. Od kiedy rodzina nie żyje, uznałem siebie za zmarłego. Nowy, znaczniej wyluzowany człek. Choć w rozmowach z panami ze ścian, gówno nazywam gównem, a to bardzo oryginalne w tych czasach, nie potrafię być szczery podczas realistycznych relacji. Spojrzałem przez okno.
Państwo Nowaków bezpiecznie opuściło posiadłość. Dachówki poczerwieniały od opalania się słońcem.
Dawniej dzieciaki leżąc na dachach podziwiały gwiazdy, dziś patrzą na gwiazdy w telewizji. Nie rozumiem, dlaczego ta familia nie miała nigdy, przenigdy wręcz, kłopotów. Bezkarnie nastawiali naiwny policzek w postaci nieparkowania w garażu, lub przymilali się do niekoniecznie zamożnego sąsiedztwa. Byli raczej bogaci. Z trójką dzieci nie mieli czasu na inne rzeczy oprócz codziennych rytuałów. To tak jak ja. Z tym, że mnie nikt nie kochał. Odwzajemniałem brak miłości, co tydzień wyrzucałem wszakże paczkę po czipsach przez okno samochodu w drodze z pracy, aby nie zmiękczyć się doszczętnie. Uprzejmość często bywa kłamstwem, szczerość zaś traktowana jest niby obraza albo nawet oszczerstwo. Najbardziej nie lubiłem ludzi. Jest jedna osoba, z którą mógłbym być szczęśliwy - córka pani Nowak, nawet nie pamiętam jej imienia. Zwróciłem głowę w stronę okna.
Pusty plac zwiastował uczucie pustki w ciągu najbliższych kilku godzin. Pewnie pojechali do ciotki.
Pracowali w firmie ubezpieczeniowej, czy innym gównie tego rodzaju. Tamtejsze szczury lądowe szpikowały oczy trucizną do zmniejszania ciał obcych i ciał niebieskich tylko po to, abyś stracił sens pracy przy pierwszym spotkaniu, a przekaz płynął z nich jasny i do bólu prawdziwy - Uważaj. Twój portfel ma nogi. Oto zza winkla wyszła ona, piękna syrena na spotkanie z przeznaczonym jej ogierem, a zza otwartych powiek magnetyczne fale włosów odbijały echo pociągu - i mówiły „pociągnij, pociągnij mnie za warkocz jak w podstawówce, hi hi”. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak zręcznej ciszy. Pełne erudycji, elokwencji i przede wszystkim finezji milczenie nagle skontrastowała szkarada zmierzająca z prawej strony ulicy. Był to kręcono-włosy szmaciarz, liryczna dziwka manipulacji. Totalna pokraka z trądzikiem wokół dzioba. Szeptał jej do ucha, że nasze życie spływa wodospadem komet i inne tego typu pierdoły wrażliwca. Poza rozwaleniem idiotycznej czaszki, jedyne co mógłbym mieć z nim wspólnego to wytatuowaną męskość, z pomocą której zabiłbym jego serce na amen, tak, żeby do końca zamilkło. Kup jej laurkę, dziadku.
Bywam niekiedy jak krowa płacząca nad rozlanym mlekiem. Za drugim razem odkurzania tego samego dywanu, uwypukla się poranny błąd lewonożnych, i znowu mierzę ciśnienie fiuta. Nie mam ni bladego, ani zielonego pojęcia, dlaczego tu stoję i co chwilę, przebijając zezową osnowę, wyglądam na mojego aniołka.
Teraz już go nie było, poszedł sobie. Ale nie - ona została. Może nareszcie pojęła swój błąd, jakim bawiła się w Wilhelma mego ser-ducha i teraz już tylko dla mnie będzie lekko bujała maki z sukienki do snu, choć przecież w atmosferze temperatura pokojowa, co nijak ma się do temperatury ciała. Nad mądrym noskiem świeciły niebieskie punkciki szczęścia, błękit źrenic, szaleństwo dżungli. Chciałem stać się gorylem złapanym do klatki jej czoła, aby tulić się we włosy i grać w chowanego ze wstrzemięźliwymi muchami. W głowie mamy magnez, między nami metale. Dla nas fraszki, romanse, dla nas to wybudowano, monumentalne dzwoneczki na łące apokalipsy. Kulminacja zmysłów sprawia, iż chciałbym podejść, wypowiedziawszy na raz, jednym tchem, jak bardzo ją w sobie ukochałem. Wyrzec do niej - „nie bój się żaby” i utonąć w alkoholu kapiącego z naturalnych rzęs.
Wracając do wciągania kurzu tym starym słoniem… nie. Nie wytrzymam. Okno.
Nagła errorwizja i sytuacja, w jakiej się znalazłem, bo już od dawna jestem cyfrą nieparzystą, spowodowała wzwód osierdzia. Natłok wydarzeń nie mających niczego wspólnego z kochaniem, napłynął do warg. Najprawdziwsze w świecie ukropnieństwo, napięcie strun rąk, które poszarzały od systemu, a także pozasłownikowe wyrazy dzieciństwa. Tak nie wolno! Spieprzaj z mojego umysłu! Skup się na swojej robocie! Mówię do siebie! Wszystko i jeszcze trochę, carpe diem, nie znamy przyszłości, ona - dywan.
Przypadek w czasach słodkich kryminałów to największy podejrzany. Hedonizm, prawdopodobna przyszłość bez procentów - wkrótce z tym samym nazwiskiem. Kręcony ciołek. Jak w kryminale, każdy każdego. Śmierć. Właśnie, i tak śmierć, okno.
Jest tam, odwraca się w stronę domu. Idę.
Dywan, drzwi. Dawno tego nie czyniłem. Otwieram.
Światło. Odwróciła się wraz z loczkowym uśmiechem pełnym niewinnej radości.
- Dzień dobry, panie Kazimierzu!
Tylko dzieci mnie lubiły.
- Dzień dobry. Rodzice pojechali, prawda? Nie jest ci smutno tak samej chodzić po podwórku?
- Nie. Poradzę sobie.
Cisza. Ta z niezręcznych.
- A może… przyj… wejdziesz i sobie porozmawiamy, mam tu dobre ciastka i nie mam się z kim podzielić.
Kurde, żeby wypaliło…
- Skoro pan nalega…
…bo w przeciwnym razie sam się wypalę jak papieros bez właściciela.
- Jak ty masz na imię, bo zapomniałem?
- Amanda.
Jej zgrabne, delikatne nóżki stuknęły o betonowe schody zimna.
- Ach, no tak. Zawsze myliłem z Alicją.
- To moja siostra.
W końcu drzwi i powiew oddechu.
- Proszę, wejdź.
- W porządku.
W głowie mętlik, co ja chciałem!
- Siadaj… rozgość się.
Drzwi na zamek, bieg w stronę dziewki i krzyk. Nogi z fotela, dupa osuwana, dupa pokochana, dupa posuwana. Wrzask jak u niemowlęcia. Pierwszy chrzest pasa. Komunia świętego rozbioru Polski. Piękność, mam ją na chwilę, mam ją na wieczność, ciągle. Dziwka. Kurwa. Szmata. Pragnę zebrać maki z łąki urodzaju, lecz w konfrontacji z małpią dłonią, usychają. Dlaczego są czarne? Haszysz.
- Niech... pan… mnie puści!
Puścić, jeszcze czego? To przez ciebie, szmato, nie mogę myśleć! Pas. Oczy śmierdzą etylenem. Wargi gryzły niczym wargi. Jest, wreszcie, królestwo waginy! Tak! Muszę wejść. Zaspokoić głód, wargi sromowe. Sromotnikowe kakao. Rynienka podnosowa wybuchła jakby wulkan. Tego mi było trzeba, pas. Pasuję, z szafy większy. Tak szybko, aż gubię czasowniki. Biję. Męczę. Wycieram. Uda. Krew. Krew. Krew…
Cicho. Okno - pustka. Serce - pełnia. Zahibernowana sperma. Nikt nie widział, nikt nie słyszał. Pedofilia to błąd kardynalny. Koniec zabawy w ministranta. Uśmiech. Uśmiech nie schodzi mi z gęby.
Mam lewe ucho. Mam prawe ucho. W mojej głowie przeciąg.
Dywan, ciało, klęska, torba.
Mam lewe ucho. W mojej głowie przeciąg. Mam prawe ucho.
Pukiel rodni zrywam jak chwast. Żywe oczy przekuwam ciemnością. Śmierć nie dochodzi do piwnicy. Ślady opon mózgowych z ubrań zmywam w pralce.
Już siedemnasta. Szmaty wracają. Nie obchodzi mnie to. Spalę te wszystkie domki.
Okno. Coś jest nie tak, zaszła zmiana przesunięcia tej sprawy niczym słowa do nowego akapitu. Nie ma tam czegoś, co dawało szczęście. Nadmiar. Niedomiar. Próżnia.
Cześć Lant, miło Cię czytać ( UWAGA, to tylko dobre maniery )
Tekst...no... kurczę. Chaos. Bardzo lubię taki styl, taki język. Proste słowa, krótkie zdania. Zawsze myślałam, że trudno
się w czymś takim pogubić, jednak najwyraźniej się myliłam. Czytając, dostałam migreny, co nie oznacza, że niczego w tym
tekście nie znalazłam. Pasja, emocje, uczucia. Piszesz jak prawdziwy wariat. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy ktoś normalny porównywałby
maki do waginy. Albo to sromotnikowe kakao.
Nie wiem, co myśleć. Może następnym razem powinnam najpierw przywalić sobie patelnią w łeb, a dopiero potem zacząć czytać.
Hmmm, co myślisz?
Pozdrawiam Wink


Myślałem, że to dobry tekst.
Teraz natomiast poważnie zastanawiam się nad własnym zdrowiem psychicznym.
Dzięki za opinię.
A to Ty nie wiesz, że jesteś wariatem?
Utwierdziłaś mnie w przekonaniu.