09-06-2013, 13:34
Nie wiem, czy można to zaklasyfikować jako miniaturę, ale postanowiłem zaryzykować. Zapraszam do komentowania i życzę miłej lektury.
„enelesenzet”
Tak, to był autobus.
Fale deszczu obmywały okna, brużdżąc kroplami po ich nierównej powierzchni. Brud nie chciał schodzić nawet po półgodzinnej ulewie.
Gapiłem się na zewnątrz, chociaż nie wiadomo po co. Może chciałem zobaczyć tam kogoś? Może coś? Myśli przelatywały jakoś leniwie po ubogim polu percepcji. Nic nie wskazywało na to, że ta noc będzie udana, ani że w ogóle jakaś będzie, bo przecież i tak mogło się zdarzyć.
Tutaj wszystko mogło się zdarzyć.
Wysiadam na kolejnej stacji – przemknęło mi nagle przez głowę, wybudzając umysł z półsnu. Czarne ulice tonęły w strugach deszczu, przechodnie palili tanie papierosy, a bezdomni w podartych ubraniach, przypominających szaty mnichów, grzali się przy ogniu, buchającym z koszy na śmieci. To wszystko było nie tyle straszne, co nieciekawe. Te chlerne fale beznadziei napływały w nieskończoność, jakby niósł je ocean. A co to ja jestem? Jebany klif?
Nie mam już siły. Rzygam samą myślą o pisaniu, a tu wciąż mam na kolanach ciemny laptop, z tymi durnymi czcionkami. Codzień gryzę się z myślami którą wybrać, nawet nie zadając sobie trudu myślenia, o czym będę dziś pisał.
Trzy tysiące słów - tyle wynosi dzienna norma.
Nieee, nie jestem początkujący. Wiele razy zaczynałem i wiem, że czasem nadchodzi kryzys, że czasem ma się ochotę to rzucić, ale wtedy pukam się w czoło i przypominam sobie ile razy kończyłem na tym etapie, ile razy nie dawałem rady zrobić kolejnego znaku, napisać kolejnego słowa...
Pomyślicie oczywiście, że inni mają gorzej i powinienem się cieszyć, że mam na czym pisać, że mam jeszcze ręce. Tak, przecież Wam wolno. Tylko najgorsze w tym wszystkim jest pokonanie wewnętrznej bariery, przełamanie własnego ja. I nie mówię tu o barierze czysto fizycznej, bo do bólu rąk od stukania w klawisze zdążyłem się już dawno przyzwyczaić. Mówię o granicach ludzkiego umysłu, o czymś, czego nauka na razie nie jest w stanie poznać i pewnie nigdy nie będzie. To siedzi w nas, po prostu.
Dawniej ludzie mieli swoją wojnę, swój Wietnam, swój Afganistan. Mieli cel w życiu - chcieli wrócić do domu inaczej niż w drewnianych trumnach. Widzieli koniec swojej wojny, widzieli słońce, kryjące się gdzieś za horyzontem. Wystarczyło przeżyć.
Teraz? Co moge powiedzieć? Na pewno nie walczyli o coś takiego. Miało byc kolorowo, a tutaj nigdy już nie będzie nawet biało, co najwyżej szaro. Nic nie widzę. Nie widzę przed sobą nawet skrawka zieleni. Zieleń to kolor nadziei, prawda?
Do końca tej strony zostało jakieś osiemdziesiąt słów. Może coś opowiem, żeby zapełnić tą pustkę.
Żył sobie kiedyś cholernie nudny człowiek. Był tak cholernie w cholerę nudny, że ludzie nazywali go Najnudniejszym Ludzkim Stworzeniem Na Ziemi, w skrócie enelesenzetem.
A więc właśnie, ten enelesenzet był też leniwy i nie miał najmniejszych chęci na myślenie - taki pasożyt we własnym pasożytniczym ciele można powiedzieć. Nie mówił już nawet, bo mu się nie chciało. Nie pisał, bo ruchy ręką wydawały mu się zbyt męczące i tak w ogóle to bezcelowe na dłuższą metę. Nie czytał, bo ruchy gałek ocznych też przecież potrzebują energii, a enelesenzet takowej nie posiadał i nigdy nie było mu dane jej posiadać.
W Waszych głowach rodzi się pewnie pytanie: „Po co to mówisz? Skoro nic nie robił to o czym u diabła chcesz nam opowiedzieć? O gościu, który całe życie się opierdalał? Idź z tym gdzieś indziej, nie chcemy tu nudnych historii. Nudzi nam się”.
No właśnie, nudzi Wam się, bo sami jesteście nudni tak jak ten człowiek – enelesenzet. Kiedy ostatnio wyszliście z rodziną na spacer? Kiedy, w ciągu ostatniego tygodnia, coś tworzyliście? W końcu - kiedy mieliście chęć pomarzyć? Macie może trochę inne przezwiska i być może pisane z dużej litery, ale tak naprawdę niczym się od niego nie różnicie. Niczym.
Cholera, mam początek i puentę, ale gdzie się podział środek opowieści?
- Przepraszam panią bardzo. – Szturchnąłem, oburtaną w zgniło niebieską kurtkę, bliżej nieokreśloną starszą osobę. Odwróciła się.
Wcale nie była stara. Był stary. Bruzdy na policzkach, poprzecinane kolejnymi bruzdami, zdawały się nie mieć początku ani końca. Wychodziły gdzieś z pod kołnierza popielatej koszuli w kratę. Na oko miał może z sześćdziesiąt lat i spory zapas kiepskiego poczucia humoru na kolejne sześćdziesiąt.
- Kto tam? Kto tam? Hipopotam! – zakrzyknął, przytłumionym chrypą głosem. – Wyciągnął kopyta, o drogę nie spyta! – Jego śmiech rozlegał się po wnętrzu metalowego pudła na kółkach.
- Nie widział pan mojego środka? – spytałem nieśmiało, pozbawiony wszelkich nadziei, że odpowie. Nie myliłem się. Wstał, rzucając mi tylko szeroki, prawie bezzębny grymas, który niektórzy nazwaliby pewnie uśmiechem, i stanął naprzeciwko drzwi. Chwilę później, autobus zatrzymał się i wypuścił go na światło dzienne, a właściwie nocne.
„Idiota” przemknęło mi tylko przez głowę. Blaszana puszka ruszyła ciężko do przodu. Odblask czerwonego światła wybił mnie z letargu.
Siedziałem tak jeszcze przez chwilę i nagle zacząłem coś sobie uświadamiać. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem, ale, tak na dobrą sprawę, jeszcze nie wiedziałem o czym. Po piętnastu minutach jazdy, wreszcie do mnie dotarło.
Ja pierdolę, to był mój przystanek...
„enelesenzet”
Tak, to był autobus.
Fale deszczu obmywały okna, brużdżąc kroplami po ich nierównej powierzchni. Brud nie chciał schodzić nawet po półgodzinnej ulewie.
Gapiłem się na zewnątrz, chociaż nie wiadomo po co. Może chciałem zobaczyć tam kogoś? Może coś? Myśli przelatywały jakoś leniwie po ubogim polu percepcji. Nic nie wskazywało na to, że ta noc będzie udana, ani że w ogóle jakaś będzie, bo przecież i tak mogło się zdarzyć.
Tutaj wszystko mogło się zdarzyć.
Wysiadam na kolejnej stacji – przemknęło mi nagle przez głowę, wybudzając umysł z półsnu. Czarne ulice tonęły w strugach deszczu, przechodnie palili tanie papierosy, a bezdomni w podartych ubraniach, przypominających szaty mnichów, grzali się przy ogniu, buchającym z koszy na śmieci. To wszystko było nie tyle straszne, co nieciekawe. Te chlerne fale beznadziei napływały w nieskończoność, jakby niósł je ocean. A co to ja jestem? Jebany klif?
Nie mam już siły. Rzygam samą myślą o pisaniu, a tu wciąż mam na kolanach ciemny laptop, z tymi durnymi czcionkami. Codzień gryzę się z myślami którą wybrać, nawet nie zadając sobie trudu myślenia, o czym będę dziś pisał.
Trzy tysiące słów - tyle wynosi dzienna norma.
Nieee, nie jestem początkujący. Wiele razy zaczynałem i wiem, że czasem nadchodzi kryzys, że czasem ma się ochotę to rzucić, ale wtedy pukam się w czoło i przypominam sobie ile razy kończyłem na tym etapie, ile razy nie dawałem rady zrobić kolejnego znaku, napisać kolejnego słowa...
Pomyślicie oczywiście, że inni mają gorzej i powinienem się cieszyć, że mam na czym pisać, że mam jeszcze ręce. Tak, przecież Wam wolno. Tylko najgorsze w tym wszystkim jest pokonanie wewnętrznej bariery, przełamanie własnego ja. I nie mówię tu o barierze czysto fizycznej, bo do bólu rąk od stukania w klawisze zdążyłem się już dawno przyzwyczaić. Mówię o granicach ludzkiego umysłu, o czymś, czego nauka na razie nie jest w stanie poznać i pewnie nigdy nie będzie. To siedzi w nas, po prostu.
Dawniej ludzie mieli swoją wojnę, swój Wietnam, swój Afganistan. Mieli cel w życiu - chcieli wrócić do domu inaczej niż w drewnianych trumnach. Widzieli koniec swojej wojny, widzieli słońce, kryjące się gdzieś za horyzontem. Wystarczyło przeżyć.
Teraz? Co moge powiedzieć? Na pewno nie walczyli o coś takiego. Miało byc kolorowo, a tutaj nigdy już nie będzie nawet biało, co najwyżej szaro. Nic nie widzę. Nie widzę przed sobą nawet skrawka zieleni. Zieleń to kolor nadziei, prawda?
Do końca tej strony zostało jakieś osiemdziesiąt słów. Może coś opowiem, żeby zapełnić tą pustkę.
Żył sobie kiedyś cholernie nudny człowiek. Był tak cholernie w cholerę nudny, że ludzie nazywali go Najnudniejszym Ludzkim Stworzeniem Na Ziemi, w skrócie enelesenzetem.
A więc właśnie, ten enelesenzet był też leniwy i nie miał najmniejszych chęci na myślenie - taki pasożyt we własnym pasożytniczym ciele można powiedzieć. Nie mówił już nawet, bo mu się nie chciało. Nie pisał, bo ruchy ręką wydawały mu się zbyt męczące i tak w ogóle to bezcelowe na dłuższą metę. Nie czytał, bo ruchy gałek ocznych też przecież potrzebują energii, a enelesenzet takowej nie posiadał i nigdy nie było mu dane jej posiadać.
W Waszych głowach rodzi się pewnie pytanie: „Po co to mówisz? Skoro nic nie robił to o czym u diabła chcesz nam opowiedzieć? O gościu, który całe życie się opierdalał? Idź z tym gdzieś indziej, nie chcemy tu nudnych historii. Nudzi nam się”.
No właśnie, nudzi Wam się, bo sami jesteście nudni tak jak ten człowiek – enelesenzet. Kiedy ostatnio wyszliście z rodziną na spacer? Kiedy, w ciągu ostatniego tygodnia, coś tworzyliście? W końcu - kiedy mieliście chęć pomarzyć? Macie może trochę inne przezwiska i być może pisane z dużej litery, ale tak naprawdę niczym się od niego nie różnicie. Niczym.
Cholera, mam początek i puentę, ale gdzie się podział środek opowieści?
- Przepraszam panią bardzo. – Szturchnąłem, oburtaną w zgniło niebieską kurtkę, bliżej nieokreśloną starszą osobę. Odwróciła się.
Wcale nie była stara. Był stary. Bruzdy na policzkach, poprzecinane kolejnymi bruzdami, zdawały się nie mieć początku ani końca. Wychodziły gdzieś z pod kołnierza popielatej koszuli w kratę. Na oko miał może z sześćdziesiąt lat i spory zapas kiepskiego poczucia humoru na kolejne sześćdziesiąt.
- Kto tam? Kto tam? Hipopotam! – zakrzyknął, przytłumionym chrypą głosem. – Wyciągnął kopyta, o drogę nie spyta! – Jego śmiech rozlegał się po wnętrzu metalowego pudła na kółkach.
- Nie widział pan mojego środka? – spytałem nieśmiało, pozbawiony wszelkich nadziei, że odpowie. Nie myliłem się. Wstał, rzucając mi tylko szeroki, prawie bezzębny grymas, który niektórzy nazwaliby pewnie uśmiechem, i stanął naprzeciwko drzwi. Chwilę później, autobus zatrzymał się i wypuścił go na światło dzienne, a właściwie nocne.
„Idiota” przemknęło mi tylko przez głowę. Blaszana puszka ruszyła ciężko do przodu. Odblask czerwonego światła wybił mnie z letargu.
Siedziałem tak jeszcze przez chwilę i nagle zacząłem coś sobie uświadamiać. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem, ale, tak na dobrą sprawę, jeszcze nie wiedziałem o czym. Po piętnastu minutach jazdy, wreszcie do mnie dotarło.
Ja pierdolę, to był mój przystanek...