16-04-2013, 21:13
Krzyk. Płacz. Zegar życia rozpoczął swój bieg.
Od początku skreślony, znalazł się nie w tym łonie co powinien.
Życie pod znakiem bicza, krzyku i płaczu. Szykany i szyderstwa.
Wywyższony wzrok lalusia z kasą. Przestawiony na margines, ustawiony w gorszym sorcie.
Siniak, boli jak cholera. Umysł pali i piecze, przypiekany złym słowem.
Nie jesteś swój, giń lub egzystuj w cierpiącym ciele.
Kolejne minuty przybliżają do śmierci.
Śmierć? Czy na pewno jest zła? Może to tylko meta maratonu życia, cel biegacza który ma już dość.
Zginąć, czy żyć. Odpocząć czy trwać dalej na trasie pozbawionych sensu zawodów.
Wskazówki zegara prą na przód.
Grubas stoi, popędzając. Pracuj, tyraj! Ja chcę więcej, ja musze mieć więcej!
Zaprzęgnięty w homonto systemu.
Pracować? Znosić bicz nad głową, nabijane tempo nie do sforsowania? Po co?
Pieniądze. Praca daje pieniądze. Papierowe uosobienie zła. Miedziany szatan.
Pieniądze szczęścia nie dają? Pewnie nie. Ale ich brak szczęście zabiera.
Kolejne minuty przybliżają do śmierci.
Cztery ściany, wreszcie własne. Pusta przestrzeń, echo samotności odbija się, wraca ze zdwojoną siłą.
Brak filaru, strop zapada się. Katastrofa nieunikniona.
Kolejne minuty przybliżają do śmierci.
Maratończyk już blisko mety, ostatnie metry życia.
Emeryt wpatrzony w okno, cegły walą się na głowę.
Po co żyć? W końcu i tak umrzemy. Po co start, gdy jest meta?
Garść tabletek, pół emerytury w gardle. Choroba postępuje.
Maratończyk wysuwa się na prowadzenie, meta już blisko.
Przekroczył. I upadł. Oddech traci częstotliwość.
Zegar życia zakończył swój bieg.
Od początku skreślony, znalazł się nie w tym łonie co powinien.
Życie pod znakiem bicza, krzyku i płaczu. Szykany i szyderstwa.
Wywyższony wzrok lalusia z kasą. Przestawiony na margines, ustawiony w gorszym sorcie.
Siniak, boli jak cholera. Umysł pali i piecze, przypiekany złym słowem.
Nie jesteś swój, giń lub egzystuj w cierpiącym ciele.
Kolejne minuty przybliżają do śmierci.
Śmierć? Czy na pewno jest zła? Może to tylko meta maratonu życia, cel biegacza który ma już dość.
Zginąć, czy żyć. Odpocząć czy trwać dalej na trasie pozbawionych sensu zawodów.
Wskazówki zegara prą na przód.
Grubas stoi, popędzając. Pracuj, tyraj! Ja chcę więcej, ja musze mieć więcej!
Zaprzęgnięty w homonto systemu.
Pracować? Znosić bicz nad głową, nabijane tempo nie do sforsowania? Po co?
Pieniądze. Praca daje pieniądze. Papierowe uosobienie zła. Miedziany szatan.
Pieniądze szczęścia nie dają? Pewnie nie. Ale ich brak szczęście zabiera.
Kolejne minuty przybliżają do śmierci.
Cztery ściany, wreszcie własne. Pusta przestrzeń, echo samotności odbija się, wraca ze zdwojoną siłą.
Brak filaru, strop zapada się. Katastrofa nieunikniona.
Kolejne minuty przybliżają do śmierci.
Maratończyk już blisko mety, ostatnie metry życia.
Emeryt wpatrzony w okno, cegły walą się na głowę.
Po co żyć? W końcu i tak umrzemy. Po co start, gdy jest meta?
Garść tabletek, pół emerytury w gardle. Choroba postępuje.
Maratończyk wysuwa się na prowadzenie, meta już blisko.
Przekroczył. I upadł. Oddech traci częstotliwość.
Zegar życia zakończył swój bieg.