Via Appia - Forum

Pełna wersja: Jonaszek
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Było upalne sierpniowe popołudnie. Ciężkie powietrze skutecznie zniechęcało do jakiegokolwiek wysiłku, czarny dachowiec od niechcenia spojrzał na brązowego, hałaśliwego kundla goniącego zaciekle okularnika na rowerze, przeciągnął się i znów zasnął. Wszystko wyglądało jak wymarła osada. Popołudniowy marazm rozbił cichy pomruk silnika. Na parking szarego blokowiska wjechał nieznany samochód, kierowca rozglądał się chwilę za miejscem, po czym zwinnie wcisnął się między granatowego poloneza i czerwonego, lekko obdrapanego volkswagena. Z samochodu wysiadł postawny człowiek, w dobrze skrojonym garniturze od najlepszych projektantów świata. Stał skupiony i rozglądał się na wszystkie strony a jego łysina połyskiwała w słońcu. Trzasnął drzwiami, obszedł z prawej strony rząd samochodów, wszedł na chodnik i energicznie ruszył w stronę dwudziestu garaży poustawianych jeden obok drugiego, które tworzyły cos na wzór podkowy, gdy patrzyło się na nie z góry. Kątem oka zobaczył, że mija właśnie garaż numer 11. Przystanął, spojrzał na zegarek, wyłączył telefon by nikt mu nie przeszkadzał. Tylko on zdawał sobie sprawę z rosnącego podniecenia trwającą chwilą. Po tylu latach, po tylu przejechanych kilometrach stał nareszcie w miejscu, gdzie się urodził i gdzie ukształtowała się osobowość Janka Szarzyckiego. Jako jedenastoletni chłopak wyjechał z rodzicami za zachodnią granicę. Było to w tamtym momencie jedyne wyjście. Jego ojciec złapany przez bezpiekę za działalność opozycyjną, stanął przed trudnym wyborem nowej drogi: zbudować wszystko od nowa w nowym otoczeniu chyba, że wolał zostawić małżonkę i osierocić jedynego syna. Janek do dziś pamięta dzień, w którym dowiedział się od matki o wyjeździe. Był wściekły, targały nim sprzeczne emocje, chciał walczyć z nieosiągalnym dla niego przeciwnikiem. Nie rozumiał jak ojczyzna może pozbywać się od tak swoich obywateli, nie mógł pogodzić się z myślą, że zapomni jak smakują jabłka, gruszki i polskie mleko, że straci przyjaciół z podwórka i wszystko to, co się z nimi wiązało.
Dorosły już Szarzycki klęknął, nabrał w garść trochę ziemi, przysunął sobie dłonie do ust by ją pocałować i na nowo odkryć jej zapach. Czuł jak coś w nim pęka. Wspomnienia odżywały z każdą kolejną sekundą. Wstał, rozrzucił ziemię i odruchowo strzepnął pył z kolan. Uświadomił sobie, że mimo powrotu na stare śmieci to tak naprawdę znajduje się w zupełnie nowym miejscu. Tam gdzie stoją teraz śmietniki rosły wysokie krzaki gdzie razem z chłopakami mieli bazę, tam gdzie teraz stoi jego samochód - uganiał się za piłką, a na miejscu trzepaka stało kilka ławeczek gdzie ich matki mogły powymieniać się plotkami. Po chwili roześmiał się głośno gdyż zrozumiał, że na miejscu tych garaży stał jego rodzinny dom. Teraz na skrawku ziemi chaotycznie zarośniętej trawą, która kiedyś była jego kuchnią, garaż z drzwiami pomalowanymi na czarno był pokojem jego rodziców gdzie zresztą często pomieszkiwał, bo sufit u niego lubił przemakać w czasie obfitszych opadów a 12 na której widniało ogłoszenie, że za wodę i prąd należy płacić do końca każdego miesiąca w kasie spółdzielni był częścią przedpokoju. Odpływał myślami w stronę tego wszystkiego, co kiedyś tu przeżył. Nie miał do nikogo pretensji, bo rozumiał, co znaczy słowo postęp, tłumaczył sobie nawet, że to życie na zachodzie nauczyło go bycia niesentymentalnym mięczakiem – jak na siebie ironicznie mawiał.
Przyłapał samego siebie na tym, że od dłuższego przygląda się wchodzącym i wychodzącym z małego osiedlowego sklepiku. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale jakiś głos podpowiadał, że ma uważnie obserwować to miejsce. Ruszył przed siebie. Postanowił zagłuszyć w sobie ten niespokojny dźwięk spacerem po osiedlu. Wędrując miedzy blokami, przyglądając się obliczom ludzkiej egzystencji zapomniał na chwilę o dziwnie oddziaływującym na niego sklepie. Przed odjazdem do hotelu postanowił jeszcze raz stanąć między garażami by poczuć nierzeczywistą namiastkę domowego ogniska. Stojąc opartym o ścianę jednego z nich, wpatrywał się w niebo, które wściekłym granatem zapowiadało deszcz. Mimowolnie spojrzał znów na sklepik. Zrozumiał, doszło do niego, co takiego chciano mu powiedzieć. Poczuł w sobie, to samo, co tamtego dnia, dziwny strach wymieszany z adrenaliną, czuł jak jakaś dziwna moc zadaje mu niewidzialne ciosy, czuł jak jego ciało ogarnia smutek ścierający się z radością promieniującą od żołądka na wszystkie strony. W miejscu gdzie prężył się teraz dumnie osiedlowy sklepik „Poziomka”, za jego czasów stał maleńki domek, w którym mieszkał Jonaszek. Ten Jonaszek, niepozorny blondyn, którego los nie pozwoli mu nigdy zapomnieć.
Janek zamknął oczy a w myślach ciągle kołatało mu imię jego przyjaciela.
Jonaszek był dzieckiem innym niż wszyscy jego rówieśnicy. W szkole siadał zawsze sam by zamiast na tablicę spoglądać spokojnie za szybę na przebiegającą tuż przy szkole drogę. Niepozornego chłopaczka z tłumu nie wyróżniał ani wzrost ani tym bardziej jego waga. Jedyną rzeczą, która mogła zwracać uwagę były jego jasne włoski, przez co przypominał młodego, niewinnego cherubinka. Połowę swojego dotychczasowego życia poświęcił osobliwej pasji. Ulubionym zajęciem Jonaszka było wpatrywanie się w czarną przestrzeń asfaltu, na przejeżdżające po nim samochody. Mógł tak siedzieć godzinami. Nic więcej nie było mu wtedy potrzebne. Powtarzał zawsze: mamcia jak tylko dorosnę zrobię prawo jazdy, kupię Warszawę i zabiorę cię na podróż dookoła świata!
Jego ojciec żył swoim życiem, obracając się w błędnym kole słabości ludzkiej natury. Pił dużo wódki, przez co miał problemy z wątrobą a gdy ta zaczynała mu wysyłać bolesne sygnały, że coraz to gorzej z nią ten w odwecie pił jeszcze więcej żeby ból stawał się bardziej znośny i tak przez całe lata toczyły się koleje jego losu. Codzienne libacje doprowadziły do tego, że zmarł, kiedy chłopiec skończył trochę ponad dwa latka. Matka wysoka, z dumni oczami, zmęczona życiem była kobietą cichą i spokojną, nigdy nie zwracała się do nikogo po pomoc. Pracowała w sklepie i zawsze starała się zrobić wszystko by jej kochanemu jedynakowi było w życiu jak najlepiej.
To była środa. Jonaszek po szkole zaszedł jeszcze do babci by zobaczyć czy czegoś jej nie pomóc, czy zakupów nie trzeba zrobić. Wypili herbatę, zjedli kilka herbatników z cukrem i pogawędzili. Kiedy wrócił do domu było parę minut po 17. Na progu zawołał: mamcia już wróciłem, zjem trochę zupy i biegnę na dwór do chłopaków, bo w sobotę gramy mecz z tymi z Obrońców i musimy być w formie, ma się rozumieć! Matka uśmiechnęła się z dziwnym błyskiem w oku jak gdyby jakiś niepokój dobijał się do bram jej duszy, podała mu talerz gorącej pomidorówki z ryżem i wróciła do pieczenia szarlotki, którą tak bardzo lubił. Chłopak wlał w siebie szybko kilka łyżek czerwonego kremu, wstawił talerz do obdrapanego zlewu, ucałował matkę w policzek i wybiegł na podwórko. Matka nie zdążyła nic odpowiedzieć a drzwi wejściowe zamknęły się za nim z hałasem.
Jonaszek było naturalnym zdrobnieniem od Jonasz, ale z racji postury chłopca to zdrobnienie wydawało się bardziej odpowiednie niż normalna forma jego imienia. Wszyscy wiedzieli, że białe to białe a Jonaszek to Jonaszek, bo tak jest, tak być musi i kropka. Wołała tak na niego matka, koledzy z podwórka, nauczyciele w szkole a nawet pani ze sklepu gdzie codziennie wbiegał, bo świeży chleb, butelkę mleka i kawałek masła.
Kiedy dobiegł na boisko chłopcy wybrali między sobą składy. Trafił do jednej drużyny z Bolusiem, Makiem, Tomkiem i Kamieniem. Przeciwko nim grała drużyna Janka a z nim o sile ekipy stanowić mieli: brat Maka – Robert, Olek, Radzio i Paweł. Jonaszek stanął na bramce, choć nie wzbudzał swoją postawą w szeregach rywali strachu. Nadrabiał jednak szybkością i zwinnością swoich ruchów. Od początku narzucili tempo dla wytrwałych. Po 20 minut było 5:5. Chłopcy zalewali się potem, łapały ich pierwsze kolki, ale walczyli na całego, bo ciągle mieli świadomość tego, że to ich ostatni sprawdzian przed meczem o prymat na dzielnicy. Chcieli udowodnić, że są prawdziwymi mężczyznami i żaden z nich nie odstawiał nogi tylko twardo walczył o szmaciany balon. Po kolejnym strzale któregoś z chłopaków piłka wyleciała z impetem za boisko. Niewiele myśląc w pościg za piłką zerwał się Jonaszek, który do tego momentu zachował najwięcej sił ze wszystkich. Chwila przerwy była dobra do tego, aby się zregenerować i przepłukać gardło, bo unoszący się w powietrzu kurz sklejał w gardle ślinę w ciężką do połknięcia zawiesinę. Nikt nie spodziewał się, że dzisiejszy dzień pożegna ich czerwoną łuną na niebie.
Piłka wtoczyła się wprost pod nadjeżdżający samochód a za nią pod kołami białej Warszawy znalazł się drobniutki Jonasz. Huk, tłuczona szyba, pisk opon i było już po wszystkim. Jonasz leżał nieprzytomnie na jezdni z podkurczonymi nogami i prawą ręką pod głową. Jego koledzy, gdy zobaczyli, co się dzieje pędzli ile sił mieli w nogach. Cieniutka strużka krwi sączyła się z ust chłopaka tworząc ze śliną drobną, czerwona rzekę na czarnej tafli jezdni, która gdzieś po drodze wysychała jak teraz wysychało w nim życiodajne źródełko. Stali nieprzytomni ze łzami w oczach, nie umieli a nawet nie byli w stanie pomóc własnemu koledze. Strach skutecznie blokował ich percepcyjne możliwości. Po kilku minutach przez tłum przedarła się jego matka, przytuliła go do piersi, domknęła jego powieki i zalewając się łzami powtarzała: Kocham cie synku, kocham cie synku, kocham cie… Tłum wpatrywał się bezradnie w milczeniu i w skupieniu. Słychać było gdzieniegdzie przygaszone pomruki gapiów.
Kondukt pogrzebowy miarowym krokiem przesuwał się po nagrzanej kostce miejskiego cmentarza. W niewielkiej odległości od trumny, na czele szła samotnie, ubrana w czarną długą sukienkę matka chłopaka. Wpatrywała się w trumnę jak gdyby chciała sobie wyobrazić, co teraz dzieje się z jej małym aniołeczkiem, czy łódź jego przeznaczenia dotarła już do wyspy zwanej rajem, i co najważniejsze czy dobrze mu tam gdziekolwiek jest. Tuż za nią szła babcia Jonaszka wspierając się na długiej lasce. Jak lawina jej wszelkie myśli zmiatało z powierzchni jedno pytanie: dlaczego akurat on, dlaczego nie ona, stara schorowana kobieta, która już nic dla tego świata nie jest warta, tylko on, jej ukochany wnuk, przed którym otwierała się brama labiryntu: radości, nieszczęść, decyzji – labiryntu zwanego ludzkim życiem. Dalej w ciszy, jak w transie przesuwali się kolejno członkowie rodziny zmarłego tragicznie młokosa, koledzy z podwórka, szkolna delegacja, sąsiedzi i znajomi matki. Wszyscy nieśli w ręku znicze i kwiaty z wymownie wypisanymi szarfami.
Zgromadzeni otoczyli miejsce pochówku czarnym półksiężycem. Wpatrywali się to na księdza to na matkę Jonasza. Ta jak zawsze stała w zamyśleniu, oderwana od tego, co ją otaczało, w dłoniach ściskała różaniec, który kupiła synowi, gdy szedł do pierwszej komunii. Głos księdza przełamywał ciszę wirując w powietrzu między obecnymi. Trumna spoczęła w ziemi pod grubą warstwą piachu. Jako pierwsza na grobie wiązankę z białych róż złożyła matka, tuż po niej babcia, ciotki i wujkowie, znajomi ze szkoły i z podwórka, w imieniu grona pedagogicznego wychowawczyni chłopców. Łamiącym się głosem ksiądz podziękował wszystkim za przybycie. Nim jednak ksiądz doszedł do głosu miało miejsca zdarzenie wyjątkowe. Urodziny Jonaszka wypadały dokładnie w dniu pogrzebu. Chłopcy wiedząc o tym postanowili uczcić pamięć swojego kolegi. Gdy wszyscy składali kwiaty na grobie, oni złapali się za ręce i głośno zaczęli śpiewać swojemu przyjacielowi: Sto lat! Łzy napływały im do oczu, smutek i żal blokowały dźwięki w ich krtaniach, ale mimo wszystko śpiewali coraz to głośniej i głośniej, ich głosy wędrował między drzewami, brzmiały jak pieśń bojowa. Jak gdyby szykowali się do ostatecznego starcia ze śmiercią, która nieodwracalnie wyrwała im ich Jonaszka. Nie było w tym momencie nikogo, kto umiałby zagłuszyć swoje emocje, dorośli ludzie stali i płakali nad grobem młodziutkiego chłopaczka, który jeszcze tyle mógł zrobić. Matka stała z głową pochyloną a po jej policzkach spływały wielkie jak groch krople łez, które roztrzaskiwały się o ziemię z siłą równą tej, z jaką szyba białej warszawy łamała kręgosłup jej ukochanego syna. Chłopcy śpiewali dalej, w dziwnej, niekończącej się euforii. Nauczycielka wycierała drobniutkie łzy w jedwabną chusteczkę, ciotki wtulone w ramiona swych mężów nie ukrywały wzruszenia, nawet ksiądz odwrócił na chwilę głowę by dłonią zebrać łzawą rosę leciutko osiadającą na jego rzęsach.
Zebrani w ciszy opuszczali cmentarz. Rzeka ludzkich głów spływała rozlewiskiem alejek by dalej za cmentarną bramą znaleźć ujście w stronę przystanku autobusowego, parkingu i postoju taksówek. Przy grobie pozostała matka. W samotności przyglądała się drobniutkim listkom poruszanym przez wiatr. W jednym z nich widziała tego, którego już nigdy nie ujrzy. Pomyślała nawet, że to jakieś dziwne przeznaczenie. Jej syn tak bardzo kochał Warszawy i jak na złość biała: symbol czystości i anielskości, utuliła go do wiecznego snu. Kilka alejek dalej jeszcze jedna postać patrzyła w stronę świeżego grobu, z rękawami koszuli mokrymi od wycierania łez, jak posąg bez ruchu wpatrywała się we wściekle tańczące w szklanych kulach zniczy ogniste języki.
Klakson samochodu wytrącił Szarzyckiego z zamyślenia. Andrzej Michalski próbował się dostać swoim 6 letnim Audi do garażu, ale jakiś dziwnie wyglądający człowiek skutecznie blokował mu przejazd. Janek spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem, podniósł prawą dłoń w geście porozumiewawczego gestu i ruszył lekko oszołomiony w stronę swojego samochodu. Czuł, że ostatnim przystankiem jego sentymentalnej podróży do krainy dzieciństwa był cmentarz. Przed głównym wejściem kupił dwa duże czerwone znicze, wiązankę białych róż i ruszył długą alejką przed siebie. W połowie drogi musiał zawrócić, gdy zorientował się, że zapomniał kupić zapałek. Uzbrojony w cały cmentarny komplet szedł prowadzony jakąś dziwną mocą jak po kłębku w to konkretne miejsce. Bez problemu odnalazł alejkę XXI a w niej miejsce dwudzieste trzecie. Grób Jonaszka znajdował się po prawej stronie. Zachodzące słońce skrywało w cieniu nagrobek z czarnego marmuru. Jak na tyle lat to ma się w dobrej formie, widocznie ktoś z rodziny musi go doglądać pomyślał i usiadła na ławce. Chwilę wpatrywał się w datę śmierci swojego przyjaciela, po czym wstawił do wazonu kwiaty, wyciągnął z siatki znicze, odpalił je i ustawił koło siebie. Usiadł jeszcze raz na ławkę. Siedział jakiś czas w zupełniej ciszy, po czym wstał. Zaczął się modlić. Z każdą sekundą jego modlitwa stawała się coraz to bardziej żarliwa. Wartki strumień słów wypływał z jego ust. Po jakimś czasie słowa modlitwy zaczęły się gubić w nieładzie. Szarzycki mówił i mówił w coraz to większym tempie gubiąc sens, urywając końcówki wyrazów, zjadając pojedyncze literki. Wreszcie słowa modlitwy zaczęło wypierać słowo jedno jedyne: Przepraszam! Wirowało coraz szybciej, coraz głośniej w powietrzu, biegało po jego ustach. Gestykulował, ślina skleiła kąciki jego ust. Zabrakło mu tchu. Zamknął oczy, upadł na kolana.
Szarzycki przez całe życie obwiniał się za śmierć swojego kolegi. Tamtego popołudnia piłka po jego strzale wytoczyła się na ulicę. Nie mógł pojąc, dlaczego odwrócił się, gdy Jonaszek biegł za piłką. Był pewien, że gdyby widział, krzyknąłby, zrobiłby cokolwiek żeby powstrzymać swojego przyjaciela. Nie umiał sobie wybaczyć. Czuł się winny tej śmierci. Mógł nie strzelać, nie ważne, zrobić cokolwiek. Ci, którzy z nim wtedy grali wiedzieli, że się o wszystko obwinia, ale nie umieli go przekonać, że to nie jego wina. Na pogrzebie nie szedł ze wszystkimi. Stał z boku i bezradnie się przyglądał ostatniej drodze swojego przyjaciela. To on patrzył kilka alejek dalej na matkę Jonasza, przez cały czas ciekły mu łzy. Chciał podejść, wziąć to na siebie, chciał ją przeprosić. Nie umiał. Stał. Nie mógł zrobić nawet najmniejszego kroczku.
Po tylu latach stał na grobie Jonaszka, przepraszał za tamten strzał. Wstał znowu, chciał się jeszcze pomodlić. Patrzył ponad siebie. Ciężarne niebo wydało na świat swoje deszczowe potomstwo. Błotnista maź zaczęła kleić się do jego czarnych, lakierowanych butów. Szarzycki zaczął się śmiać tak głośno, że jego śmiech niósł się po całym cmentarzu, odbijał się od nagrobków i wędrował dalej. Zaczął płakać. Jego łzy mieszały się z deszczem. Zrozumiał, że ten deszcz to sygnał od Jonaszka. Czuł, że te krople zmywają z niego piętno młodości. Czuł się nareszcie wolny i oczyszczony! Świat zaczął wirować mu dookoła. Nie mógł złapać tchu, dusił się coraz to mocniej, chwiał się, nogi miał jak z waty. Resztkami sił opadł na ławce. Złapał się prawą ręka za serce. Krople łez spływały mu po policzkach, następnie po brodzie i kończyły swój żywot na jego fioletowej koszuli. Po kilku minutach podbiegła do niego młoda kobieta. Nie rozumiał, co mówi. Jej słowa tępo dobijały się od grubego muru, jakim przed światem wybudował otoczyła się jego świadomości. Po chwili usłyszał w oddali zbliżającą się karetkę. Zamknął spokojnie oczy. Zobaczył gdzieś za mgłą siebie jak rozmawia z Jonaszkiem w parku na ich ulubionej ławce.
Wzruszające. Były błędy, prawda, ale treść tak mnie poruszyła, że nawet nie chce mi się ich wypisywać.
Błędy były, są i będą Wink. Dziękuję za lekturę i przychylność. Pozdrawiam

PS. Dopiero odnalazłem komentarz pod tekstem Wink