18-01-2013, 21:55
Wszystko zaczęło się niepozornie. Kilka leniwych cumulusów na niebie, kolorem przypominających raczej spraną bieliznę niż obłoki. Trawy stały się poszarzałe, jak twarze starych ludzi opowiadających o swojej młodości; były świadectwem odchodzącego lata. Patrząc na nie, myślało się o zimie. Na całej linii widnokręgu wielki dywan złożony z ogromnych połaci łąk i pół, gdzieś w dolinie chata-domek z piernika.
Nikt nie robił zdjęć. Widoki łapczywie chłonęło się wzrokiem, jak kadry z filmu – powoli, dokładnie, pieczołowicie. Kroki, stawiane z namaszczeniem, pozostawiały wydeptane łaty na wilgotnej ziemi. Jak pieczątki na pocztówkach donikąd.
Robiło się chłodno. Nawet ślimaki, prowadzące zazwyczaj aktywny tryb życia po deszczu, zaszyły się między roślinami w obawie o własne życie. Widok wydawał się martwy. Nikt nie zdawał sobie sprawy z aktywności niewidzialnych z góry bytów, żyjących pomiędzy powoli rozkładającymi się roślinami. Tylko ludzkie stopy, błądząc chaotycznie po wilgotnej ziemi, burzyły miniaturowe miasta i fortece. Nie byliśmy tu sami, w powietrzu odczuwało się tę tajemniczą obecność.
Przez dolinę prowadziła jedna droga przecinająca ją wpół. Późną jesienią i wczesną wiosną musiała być nieprzejezdna ze względu na to, że znajdowała się w dołku; patrzyliśmy na nią z góry, stojąc na skarpie. Zastanawialiśmy się, kto mógłby jeździć tą drogą, najbliższe miasto jest odległe o kilkadziesiąt kilometrów, a sama dolina, prócz wspomnianej wcześniej chaty, nie nosi żadnych śladów ludzkiej obecności.
Nawet my, zagubieni wędrowcy, trafiliśmy tu przypadkiem. Tego miejsca nie wskazywała żadna mapa, było jakby zapomniane i przez to odrealnione. Czuliśmy się niepewnie. Tutaj, w przeciwieństwie do znanych nam miast, prym wiedzie natura. Byliśmy więc na obcym terytoriom. Na wpół szpiedzy, na wpół odkrywcy.
I nie wiedzieć czemu, milczeliśmy. Żadne z nas nie wykonywało raptownych ruchów, naszym spokojem oddawaliśmy kult temu miejscu. Całe to niedopowiedzenie wisiało w powietrzu. Staliśmy pod bursztynową kopułą nieba, jak w potężnej gotyckiej świątyni. Gdzieś tam pewnie Bóg lub bóg, kto to wie.
Przebudzenie przyszło wraz z księżycem. Ocknęliśmy się, wyszliśmy ze swoistego transu. Dolina nagle postanowiła nas uwolnić. Słońce się pochyliło i jakby spąsowiało, na jego miejsce wzeszedł księżyc – dumnie się prężąc. Spojrzeliśmy po sobie i bez słowa ruszyliśmy w dalszą podróż. Ku uciesze przyrody. Żadne z nas nie spojrzało za siebie. Interesowała nas droga przed nami, miliony obcych, nieodkrytych ścieżek, gdzie diabeł wędruje wieczorami, a licho gra na liściach bzu.
Nikt nie robił zdjęć. Widoki łapczywie chłonęło się wzrokiem, jak kadry z filmu – powoli, dokładnie, pieczołowicie. Kroki, stawiane z namaszczeniem, pozostawiały wydeptane łaty na wilgotnej ziemi. Jak pieczątki na pocztówkach donikąd.
Robiło się chłodno. Nawet ślimaki, prowadzące zazwyczaj aktywny tryb życia po deszczu, zaszyły się między roślinami w obawie o własne życie. Widok wydawał się martwy. Nikt nie zdawał sobie sprawy z aktywności niewidzialnych z góry bytów, żyjących pomiędzy powoli rozkładającymi się roślinami. Tylko ludzkie stopy, błądząc chaotycznie po wilgotnej ziemi, burzyły miniaturowe miasta i fortece. Nie byliśmy tu sami, w powietrzu odczuwało się tę tajemniczą obecność.
Przez dolinę prowadziła jedna droga przecinająca ją wpół. Późną jesienią i wczesną wiosną musiała być nieprzejezdna ze względu na to, że znajdowała się w dołku; patrzyliśmy na nią z góry, stojąc na skarpie. Zastanawialiśmy się, kto mógłby jeździć tą drogą, najbliższe miasto jest odległe o kilkadziesiąt kilometrów, a sama dolina, prócz wspomnianej wcześniej chaty, nie nosi żadnych śladów ludzkiej obecności.
Nawet my, zagubieni wędrowcy, trafiliśmy tu przypadkiem. Tego miejsca nie wskazywała żadna mapa, było jakby zapomniane i przez to odrealnione. Czuliśmy się niepewnie. Tutaj, w przeciwieństwie do znanych nam miast, prym wiedzie natura. Byliśmy więc na obcym terytoriom. Na wpół szpiedzy, na wpół odkrywcy.
I nie wiedzieć czemu, milczeliśmy. Żadne z nas nie wykonywało raptownych ruchów, naszym spokojem oddawaliśmy kult temu miejscu. Całe to niedopowiedzenie wisiało w powietrzu. Staliśmy pod bursztynową kopułą nieba, jak w potężnej gotyckiej świątyni. Gdzieś tam pewnie Bóg lub bóg, kto to wie.
Przebudzenie przyszło wraz z księżycem. Ocknęliśmy się, wyszliśmy ze swoistego transu. Dolina nagle postanowiła nas uwolnić. Słońce się pochyliło i jakby spąsowiało, na jego miejsce wzeszedł księżyc – dumnie się prężąc. Spojrzeliśmy po sobie i bez słowa ruszyliśmy w dalszą podróż. Ku uciesze przyrody. Żadne z nas nie spojrzało za siebie. Interesowała nas droga przed nami, miliony obcych, nieodkrytych ścieżek, gdzie diabeł wędruje wieczorami, a licho gra na liściach bzu.