Via Appia - Forum

Pełna wersja: Lodogród
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Opowiadanie napisane na pewien konkurs, niestety nie zyskało uznania wśród jury. W związku z tym chciałbym poznać waszą ocenę, opinię, oraz proszę skromnie o wykazanie błędów, zwłaszcza tych najmocniej rażących w oczy. Jest to pierwsza część, całość i tak się nie mieści, więc jeżeli będzie zapotrzebowanie, zamieszczę dalszy ciąg.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Lodogród



To naprawdę dziwne uczucie, gdy wiesz, że powinieneś unosić się w powietrzu niczym pyłek na wietrze, a w rzeczywistości czujesz się niebotycznie ciężki. Usiłujesz zapanować nad całym stereotypem lotów kosmicznych, który wpajano Ci do głowy od dziecka, by poskromić tańczący żołądek. Tańczący na złość – jakby chcący zaprzeczyć potężnemu polu grawitacyjnemu generowanemu przez buty skafandra. To przypominało syczenie węża – ten irytujący podszept własnej podświadomości, usiłujący wmówić ci, że robisz coś wbrew naturze, że powinieneś pływać, wirować, walić łbem o sufit i podłogę, jak gdyby nigdy nic. Pomagało zamykanie oczu, jednak wystarczyło odważyć się spojrzeć przed siebie, by dostrzec przez okno zbliżającą się łupinkę na orbicie Księżyca. Przez tę łupinkę, która miała być moim przystankiem, oraz ujmującą czerń przestrzeni międzyplanetarnej, stanowiącą osobliwy kontrast z popielatym satelitą, miałem dość wszystkiego.
Chociaż… by mieć czegoś dość, trzeba znaleźć w sobie siłę, nawet na myślenie. A ja bawiłem się w komputer – przetwarzałem informacje dostarczane przez zmysły i nie robiłem nic ponad to. Nawet one jednak mówiły mi, że coś jest nie tak. Że to przyzwyczajanie do grawitacji, która miała być jednym ze standardów na bazie orbitalnej, jest o dupę rozbić i muszę zbuntować się w jakiś sposób, inaczej zrobi to mój żołądek.
Więc zaciskałem nerwowo zęby, starając się zapanować nad własnym ciałem, wepchniętym w kretyński skafander przysysający mi nogi do podłogi. Nie miałem pojęcia jak działał, nikt akurat nie wspominał o tym detalu. Przypominało to tradycyjne przetykanie zlewu czy kibla. Wystarczyło, że po morderczym wysiłku uniosłem nogę, a ta mimo protestów, opadała tylko troszeczkę dalej, z cichym pierdnięciem. I tak już od pięciu minut – w tym czasie zdążyłem pokonać prawie całą szerokość pomieszczenia, które mi przydzielono.
W rozpaczliwym geście wyciągnąłem przed siebie dłoń, która raczej podryfowała ku wizjerowi, niż wykonała jakiś określony ruch. Dzieliły mnie od niego prawie dwa metry. Wspomniałem mojego znajomego, który wrócił kiedyś z takiej wycieczki. Mawiał: wystarczy, że zmienią ci siłę grawitacji, a metr nabiera nowego znaczenia.
Z warknięciem, którego użyłem w zastępstwie wulgaryzmów (nie miałem siły klnąć), wierzgnąłem rozpaczliwie nogą, by umieścić ją jak najdalej. Udało się zyskać góra pięć centymetrów. Skupiłem się na drugiej nodze i przypomniałem sobie filmy o Supermanie, latającym człowieku w stroju panczenisty i czerwonej pelerynie Dartha Vadera. Może jakimś sposobem ukradłem mu część mocy stawiając najdłuższy krok dnia – to będzie z czterdzieści centymetrów. Stając przed wizjerem przetarłem czoło rękawicą skafandra i w duchu podziękowałem niebiosom za wsparcie w walce z nienaturą.
Aparatura zapiszczała, gdy przecedziłem w nią ręką, na ile tylko pozwalał mi stan nieważkości. Po chwili otrzymałem potwierdzenie połączenia i w wizjerze pojawiła się pulchna stewardessa, uprzejmie pytając, o co chodzi.
- Ile jeszcze mam się męczyć z tym ustrojstwem? – zapytałem, wskazując na biały kostium nadający mi kształt żuka.
- Proszę wybaczyć, ale to standardowa procedura dla osób niebędących nigdy przedtem w przestrzeni kosmicznej. Przystosowuje to pana do warunków, które będą panowały na stacji i księżycu.
Wystarczyły dwa zdania bym zdążył ją znienawidzić za ten oficjalny ton.
- Ale ja zaraz poślę w sufit mgławicę kwasów żołądkowych!
- Czy mogłabym się dowiedzieć, na jaką wartość ustawiony jest skafander? – zapytała dezorientując mnie nieco.
- Jaką znowu wartość?
- Chodzi o wartość grawitacyjną skafandra, proszę pana – wytłumaczyła szybko.
- Gdzie niby miałbym to sprawdzić?
- N-na ramieniu, przy sprzączkach – odpowiedziała, patrząc na mnie szeroko rozwartymi oczami, zupełnie jakby zobaczyła kretyna.
Spojrzałem tu i ówdzie. Owszem, zauważyłem cyferki, które wcześniej miałem za kolejny bezsensowny miernik jakichś wartości.
- Siedem… – bąknąłem.
- Nigdy wcześniej nie czytał pan wartości grawitacyjnych? – zapytała, dając upust swemu zdziwieniu.
- Jestem pisarzem, nie astronautą – warknąłem cicho, starając się tłumić narastający gniew.
- O-oczywiście, przepraszam za moją reakcję. Jeżeli spojrzy pan pod miernik, znajdzie pan znaki, którymi może pan zmienić wartość. Obecnie jest pan na stosunkowo wysokiej.
Spojrzałem na nią przekrwionymi oczyma człowieka, który nie zaznał snu przez całą noc, z powodu tego kretyńskiego ubioru i jego ciążenia, które przyssało mnie do łóżka.
- Ty… - zacząłem.
Ona tego nie zauważyła. Nie wiem czy dla pokazania, że ma mnie w głębokim poważaniu, czy z wagi informacji, odwróciła głowę i wysłuchała jakiejś innej kobiety. Ja wciąż będąc w stanie katharsis nad rysującym się w mojej głowie spektaklem śmierci przy użyciu butów wysysających mózg przez uszy, nie dosłyszałem niczego na tyle ludzko wyartykułowanego, by zwrócić na to uwagę.
- Akurat dostałam wiadomość, którą chciałabym pana uspokoić. Zapewniam pana, że wszelkie regulacje nie będą już potrzebne.
Kolejny raz zbiła mnie z tropu. Nie wiedziałem, o co chodzi, aż tego nie doświadczyłem.
Po prostu poczułem całą swą wagę. Żołądek przestał tańczyć. Jeden, ostatni raz wierzgną i posłał swoją zawartość na wizjer. Zawartość, która na całe szczęście nie rozpłynęła się po kajucie, bo działała już grawitacja pokładowa drakkaru.
- Dziękuję – wydusiłem.
I zakończyłem przekaz.

* * *

Głównie z powodu hibernacji przelot między Bazą Orbitalną Księżyca, a Fobosem, upłynął mi całkiem znośnie. W BOK-u przerzucono nas z drakkaru na skrzydlatego, jednostkę transportowo – przewozową między dwoma satelitami.
Skrzydlaty Draco był jednym z siedmiu statków tego typu. Nader charakterystycznym i trudnym do pomylenia, jak każdy z nich. O różnorodności maszyn stanowiły malunki, zdobienia i kolory karoserii. Draco akurat przypominał swoistą trumnę – czarny, masywny, o przesyconych powagą zdobień korytarzach, którymi przy starcie czy lądowaniu, maszerował tłum ludzi. W sypialni, w której wszyscy, niczym martwi królowie spali osobno, panował wręcz niemożliwy w porównaniu z prącym wcześniej tłumem porządek. Rozlokowani po osobnych „grobeczkach”, spoglądaliśmy tylko na sanitariuszy sprawdzających aparatury podtrzymujące życie. Rozciągające się nade mną sklepienie sypialni przypominało kokon, z szyb o imponującej grubości. Zupełnie jak w lustrach weneckich – z wewnątrz widziałem wszystko, ale gdyby ktoś zechciał pomachać do nas z peronu, zobaczyłby tylko czerń.
Całościowo statek przypominał jaszczurkę zwaną w Australii Frilled Lizard, co na polski tłumaczono by jako jaszczurka z falbaną. W rzeczywistości Draco był na niej wzorowany. Przy pewnej prędkości statek rozkładał skrzydła. Bądź raczej coś na kształt wachlarza okalającego jego czub. W istocie było to przepiękne. Odbijane promienie słońca, malowały statek delikatnymi pociągnięciami słonecznego pędzla. Ta różnorodność barw przywoływała na myśl obrazy mgławic.
Widziałem to, bo zawsze wybudzano podróżnych by mogli doświadczyć tego cudu. Wachlarz naprawdę wyglądał jak żywcem zdjęty z jaszczurki o motylich kolorach. Miał widoczne zgrubienia gdzie prawdopodobnie występowałyby kości, bądź chrząstki. Nie wiedziałem, bo nie znałem się na budowie owych inspirujących gadów, ale nie potrafiłem wyzbyć się pewności, że Draco idealnie je przypominał. Był… piękny.
Przebudzenie trwało kilka chwil - momentalnie rozesłano nas do łóżek. Podróż miała liczyć jeszcze dwieście dni snu. Nim utuliłem Morfeusza, wspomniałem, jakoby na skrzydlatych wykorzystywano awangardowy system generujący bańkę gęstości, która sprawiała, że czas na zewnątrz mijał wolniej, podczas gdy my pokonywaliśmy wyznaczoną odległość w standardowym okresie.
Łóżko ponownie skojarzyłem z trumną – otoczona ze wszystkich stron komora, przypominała głęboką mikrofalówkę. Byłem pewny, że gdy się zbudzę, pomyślę, że umarłem, bądź stałem się czyjąś przekąską. Zamknąłem powieki chcąc odepchnąć od siebie to dziwne wrażenie wspomnieniem wachlarza pod powiekami, zupełnie tłumaczącego, dlaczego tym statkom nadano nazwę skrzydlaty.

* * *

Wybudzano nas, gdy Fobos był już wyraźny. Przedtem ledwie dostrzegalny punkcik w ogromie kosmosu – teraz widoczna zieleń, która napełniała ludzi zdziwieniem, niczym płyn lany w pusty kielich. Choć proponowano nam jakieś skromne poczęstunki, wszyscy zgodnie odmówili, pomimo odbierającego siły głodu. Ważniejszy był widok sterraformizowanego księżyca Marsa.
Obserwując go przypomniałem sobie wszystko, co czytałem o tej enklawie piękna.
Fobos był ostatnim dziełem życia człowieka, który wywarł chyba największy wpływ na kolonizację wewnętrznego Układu Słonecznego. Piotr Charubin, magnat literacki, który zaczynając od promowania młodych artystów i współpracy z setkami wydawnictw na świecie zbił niewyobrażalny majątek, kantując i ośmieszając niemalże ziemski system monetarny. Ten człowiek był założycielem familii Charubinów i działającej w wielu dziedzinach nauki, oraz sztuki korporacji Archangel. Jak sam mówił, tak potężne zaangażowanie w kolonizację ciał niebieskich miało związek z jego miłością do astronomii. To on zebrał grupę naukowców powszechnie uważanych za szaleńców, bądź ludzi o nadmiernie wybujałej wyobraźni. Razem z nimi stworzył dwa kluczowe projekty, dla procesu rozprzestrzeniania się człowieka po wszechświecie – opracował urządzenie umożliwiające produkcję tlenu, oraz generator pola grawitacyjnego, który przypominał kopułę atmosfery osłaniającą daną przestrzeń. To on osadził na orbicie księżyca Hotel Gabriel nazwany tak od imienia jego syna, to on również zainwestował w budowę dwóch pierwszych skrzydlatych. Ale wszystko bledło przy projekcie terraformizacji Fobosa, który miał być poligonem doświadczalnym dla temu podobnych przedsięwzięć.
W rzeczywistości dzieło pana Charubina przerosło najśmielsze oczekiwania. Zrealizowane do końca już po jego śmierci przyćmiło w pewnym stopniu Ziemię. Cały księżyc stał się jej miniaturą – nadzwyczaj piękną. Rozwijała się tam bujnie flora i fauna, której przetrwanie umożliwiły Generatory Życia, jak określano aparatury tworzące sztuczną atmosferę i grawitację, bardzo zbliżone do ziemskiej. Następnie na Fobosie wzniesiono miasto, które nazwano Nard Ren. Nazwę tę zaczerpnięto z książek tego magnata literatury. Jego syn, sprowadził na księżyc najlepszych architektów, którzy ozdobili miasto dziesiątkami pięknych budowli. Ponoć widok tej aglomeracji przywoływał na myśl Theed z Mrocznego Widma.
Problemem na księżycu były zachwiane pory dnia i nocy – często spowodowane tym, że słońce zasłaniał sam Mars. Ale mimo tego, jak i licznych innych niedogodności, życie na Fobosie było spełnieniem marzeń niejednego człowieka. Dziś populację księżyca szacowano na sto trzydzieści tysięcy ludzi, z których większość żyła właśnie w Nard Ren.

* * *

Pakując się w swej trumnie i przebierając z piżamy w nowiusieńki strój podróżny, czułem jak silniki powoli zwiększając ciąg. Ten szczególny rodzaj napędu statystycznego hamował statek przyciągany przez platformę umieszczoną między szczytami dwóch bliźniaczych drapaczy chmur. Przez przezroczystą ścianę w należnej mi komorze, zerknąłem na nasz cel. Doprawdy, tylko mistrz potrafiłby się na nim skupić. Uwaga każdego człowieka wędrowała niżej – na dwa blisko półtora kilometrowe wieżowce wyglądem przypominające żagle połączone z masztem. Owe żagle ustawiono naprzemiennie jeśliby patrzeć na kolory – czarne otaczały budynki z północy i południa łącząc się na środku platformy. Dwa następne przyczepiono do szczytów budynków – te były białe. Owe maszty, jak je obrazowo nazwałem, stanowiły siedzibę rządu, najważniejsze miejsce religijne i ogromne centrum handlu. Ostatni fakt napawał mnie optymizmem. Według prawa Fobosu, będącego niepodległym państwem, handlowcy nie mogli opuszczać Nicolasa i Isaaca, jak zwano bliźniacze drapacze.
Nim zdążyłem się zorientować osadzono nas na platformie, bez widocznych problemów. Skrzydlaty uprzednio schowawszy skrzydła osiadł na szczycie pierwszego z budynków. Zerkając na identyczny port, zauważyłem koczującego tam „Feniksa”, najwyraźniej szykującego się do odlotu.
Gdy zapaliło się zielone światełko i pozwolono nam opuścić łóżka, wysunęły się dziesiątki drabinek – bowiem była już grawitacja, która zwyczajnie obejmowała cały księżyc. Zszedłem na dół powoli, ściskając pod pachą „Dżihad Butleriański” Andersona i syna Herberta – Briana. W prawej dłoni trzymałem nowiusieńkiego EPOS-a, ze Szwajcarii – zegarek przystosowany do czasu marsjańskiego. Za cholerę nie mogłem go zapiąć. Mocowałem się z nim od zejścia z drabinki, przez cały postój w sypialni. A kazano nam czekać prawie kwadrans, nim otwarto wyjście.
Dopiero, gdy potknąłem się o jeden ze stopni, wychodząc ze statku, zegarek zapiął mi się na ręce. Upuściłem książkę, którą prawie by zadeptano. Jednak jak na niepoprawnego romantyka przystało, rzuciłem się na ratunek słowu pisanemu i wśród rozlicznych kopnięć, szturchnięć, pozwoliłem jej wyjść bez szwanku, czego nie mogłem rzec o samym sobie.
Schodząc jeszcze niżej po schodach platformy, miałem okazję przyjrzeć się Feniksowi, którego złożone skrzydła przypominały płomienie. Zdawał się dorównywać pięknu Draco. Z jakimś dziwnym poczuciem sentymentu odwróciłem się do czarnej jak Onyks maszyny, która skrywała swe skrzydła pod kapturem ze złotym wzorem przypominającym kształt litery K. Nie potrafiłem wyzbyć się jakiejś nienazwanej tęsknoty. Świadomość z cicha szeptała mi, jakoby był to mój dom – choćby na przeszło dwieście dni. Ale był.
Pochłonął mnie ogromny wylot korytarza sprowadzającego nas pod poziom platformy, łączącej Nicolasa i Isaaca. Rozchodząc się w prawo czy lewo, zawracało się by użyć systemu wind drapacza, na którym wylądowaliśmy. Przydzielono mnie do Trójki. Przypominająca kształtem kostkę Rubika winda była naprawdę spora. Wsiadłem posłusznie. Pragnienie buntu odezwało się we mnie na wieść o podróży dwieście metrów w dół. Nie udało mi się nawet dostać do drzwi. W windzie mieściło się z czterdzieści osób, szemrzących między sobą niczym stado węży.
Zamyśliłem się na chwilę martwiąc tym, że ostatnio zbyt dużo rzeczy kojarzyło mi się ze sssłymi ssstwoszszeniami.
- My się znamy… – usłyszałem nagle damski głos gdzieś w okolicach lewego ucha.
Odwróciłem się i zobaczyłem pełne ciekawości spojrzenie zielonych oczu.
Zdecydowałem się uśmiechnąć. Chwilowo, bo ów uśmiech obejmował tylko usta. Mięśnie przy oczodołach nawet mi nie drgnęły.
- Być może nie, chociaż wtedy szczerze bym żałował. Pani pozwoli – ująłem wyciągniętą ku mnie dłoń i pocałowałem z namaszczeniem. Nie podrapały mnie żadne tipsy, ani nie poraziły pstrokate lakiery.
Była naprawdę zdziwiona, ale nie miałem prawa czuć dezaprobaty wobec jej emocji. Zwyczaj całowania w dłoń zanikł gdzieś w odmętach ziemskiej kultury, która szczerze mówiąc coraz mniej przypominała kulturę jako wyznacznik piękna. Przez myśl przeszły mi dziesiątki dziewczyn szukających bogatych facetów po czterdziestce. Chadzały w kretyńskich, krzykliwych strojach, które zakrywały niewiele więcej niż liść na łonie Ewy i jej ręka na piersiach. Naszła mnie refleksja. Znałem świat na tyle, by wiedzieć, że ludzkość spierwotniała niesamowicie. Pozostały oczywiście enklawy wolne od zachodniej kultury, jak Europa Centralna i Afryka Północna. I głównie przez to słowiańska uroda wpatrującej się we mnie dziewczyny i biegłość w posługiwaniu się polskim, napawała mnie optymizmem. Świadczyło to o jej ewentualnej normalności.
Skarciłem się w duchu – ta refleksja brzmiała komicznie.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, po tym początkowym ataku zdziwienia i wetknęła ręce w kieszenie. Wydawała mi się nieśmiała, chociaż ile to razy cicha woda brzegi rwała?
- Jesteś tu przelotem? Czy na stałe? – zapytała, jakby na siłę, zupełnie zapominając, od czego zaczęła. Pomyślałem więc, że co do znajomości mogła blefować.
- Lecę dalej – odpowiedziałem z moim charakterystycznym półuśmiechem. – A ty?
Piękny grymas nie znikał z jej średnio wydatnych warg, spod prostego nosa, naznaczonego piegami. Na litość boską – szepnąłem sobie w duchu. Dziewczyna nie miała więcej niż osiemnaście lat! I jeszcze te długie, dziecięce włosy spływające swobodnie na plecy…
- Ja zostaję… – rzuciła, ale szybko zerknęła na swoje buty z Croppa, jakby bojąc się mej reakcji.
- Wycieczka? – zapytałem, ściskając „Dżihad…” mocniej pod pachą, gdy winda zatrzymała się powolnym ruchem.
Trzymając się blisko siebie przeszliśmy do sąsiedniej, idąc za kierunkiem wskazanym przez machającą na nas kobietę w służbowym stroju.
- Mhm – przytaknęła mi dziewczyna. – Rodzice wysłali mnie tutaj, bo w HG strasznie wiało nudą, że tak się wyrażę.
- Wysłali cię na drugi koniec zamieszkanego świata, bo strasznie wiało nudą? – zapytałem z ironią, akcentując ostatnie słowa.
Poczytała to za żart.
- Owszem, to dziwne. Ale moi rodzice rzadko kiedy przebywają sami, więc chyba postanowili zaznać nieco wolności
- Aha – skwitowałem jej uwagę.
Spojrzała na mnie, gdy odwracałem wzrok.
- Ciebie też wysłano w podróż życia? – Zaśmiała się cicho.
- Nie, to wygrana – ogarnąłem powietrze dookoła głowy jednym ruchem dłoni, jakby cały Fobos należał teraz do mnie. – Mam rozumieć, że zamieszkasz w tutejszym hotelu?
- Tak – rzuciła. – Sto czterdziestka. Nie wiem jak ja znajdę tę kondygnację.
Uśmiechnąłem się – tym razem całkiem szczerze.
- Popatrz, popatrz. Tak się składa, że będziemy sąsiadami.
- Oo! – rzuciła.
Parsknąłem cicho.
Winda znowu stanęła. Nim się zorientowaliśmy rozdzielono nas do dwóch mniejszych. Miałem wrażenie, że gdzieś zobaczyłem jej oczy próbujące wypatrzyć mnie w tłumie, jednak szybko zniknęły w tym gąszczu sylwetek. Momentalnie naszedł mnie jakiś żal, jednak uspokoiłem się myślą, że w gruncie rzeczy będzie mieszkać obok mnie.
Winda przez chwilę pędząc w dół z oszalałą prędkością, gwałtownie wyhamowała i otwarła się ze zgrzytem. Wyszliśmy na sto siedemdziesiąte szóste piętro, czyli na jakieś dziewięćset metrów nad ziemią. Taras widokowy. Wszyscy przylegli do barierek przy oknach, opierając się na nich jak na balustradzie. Zerkali w dół z niespotykanym skupieniem obserwując świat dookoła. Minęło chwile czasu, nim wyszturchałem sobie własne miejsce.
Przede mną stał Isaac pnący się jeszcze sześćset metrów w górę. Przypominał potężną starożytną świątynie, jeśli patrzeć by na jego kolor – był czarny. Stanowił osobliwy kontrast z otaczającym go światem cienia żagli i piaskowych, bądź butelkowych budynków, które widziałem w przerwach między osłonami, jeszcze chyba oczyma wyobraźni, niż samym zmysłem. W tej pełnej trwogi (miałem mimo wszystko lęk wysokości) obserwacji towarzyszyły mi chmury. Mgła emanowała lekkością, a słońce chowało się za Marsa. Wszystko nabierało jakiegoś mitycznego wymiaru, urzekało już tutaj, w zamkniętym budynku. Ba! Nie opuściłem nawet części handlowej Nicolasa!
Czekała mnie długa droga w dół. Następna winda miała być w rzeczywistości platformą przenoszącą pasażerów przy wschodniej ścianie. Szczerze nie musieliśmy się praktycznie nigdzie ruszać, nie licząc schodów na piętro niżej, by dostać się na windę mającą zawieść nas w wyznaczone miejsca. Od wąskiego przejścia między salami, towarzyszył mi tupot nóg, niosący się echem w potężnej wyrwie, którą okalały tysiące stopni, prowadzących w górę – jedynych schodach w części handlowej. Pustych, bo wszyscy handlowcy korzystali z wind, lub platformy w centralnej części budynku.
Kazano nam oddać paszporty. Prześwietlono nas w bramkach rentgenowskich, zapytano co niosę pod pachą. Jedynie zerknęli na książkę, przekartkowali i oddali wraz z tutejszą wizą, którą otrzymywało się w zamian za ziemskie dokumenty. Spojrzałem na plastikową tabliczkę. Cesarstwo Fobos – głosił napis w lewym górnym rogu.
Za barierkami, pozwalającymi zachować bezpieczną odległość od bramek stało kilkanaście osób z kartkami, tabliczkami pokreślonymi całą gamą charakterów pisma. Widziałem imiona, nazwiska, jakieś ksywki, ale najbardziej moją uwagę przyciągnął jeden napis: Christian McCorvin.
Podszedłem do czekającej na mnie pani przewodnik, która przywitała mnie miłym uśmiechem.
- Pan McCorvin? – zapytała przymilnie.
- Zgadza się – odparłem.
- Magdalena Kwiecień. Witamy na Fobosie – wyciągnęła ku mnie chudą rączkę, wwiercając się we mnie spojrzeniem brązowych oczu. Uścisnąłem ją delikatnie. – Pan pozwoli, że pokażę panu apartament.
- To daleko? – starałem się być uprzejmy.
W końcu po co szukać sobie wrogów nawet poza swoją planetą?
- Jedna przejażdżka windą. Proszę za mną.
Poprowadziła mnie po posadzce z gładko obrobionych płyt, przylegających do siebie wprost idealnie. Gdyby nie moje podeszwy, zaprezentowałbym tutaj „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Rozejrzałem się uważnie. Szkła by nie popękać (być może przy lądowaniu skrzydlatych) były stosunkowo grube, jednak widok za nimi nie był zniekształcony. Zachwyciły mnie liczne donice z kwiatami, karłowatymi drzewami, oraz całe multum motywów zieleni na ścianach. Często widoczne były obrazy o różnorodnej tematyce, ale mimo wszystko ukierunkowanej na przeznaczenie danej kondygnacji. Skoro tutaj witano ludzi przybyłych na planetę – przejawiały się historie powrotów do ojczyzny, domu, czy spotkania z bliskimi. Wszystko namalowane z gracją, bez zbędnych fosforyzatorów, czy innych świństw niszczących prawdziwą sztukę.
Po chwili zerknąłem na swoje ubranie. Następnie popieściłem wzrokiem panią przewodnik, starszą ode mnie o góra pięć lat. Zdałem sobie sprawę jak byliśmy różni od tłumu, który zostawiliśmy za plecami – krzykliwe stroje, błękitno – różowo – żółte makijaże, i najnowszy trend, glany na obcasach, które wyglądały wprost idiotycznie. Dołóżmy do tego wypasione komórki przeważnie za dużo więcej niż pół stówki. Białe kozaczki, piękne miniówki – relikt gimnazjalnej prostytucji z Ziemi.
Oczywiście mocno uogólniałem, ale nie chciałem oszukiwać samego siebie – taki świat zostawiłem za sobą. Cieszyłem się ze swojego długiego płaszcza kupionego u Armaniego. Butów na modłę foboską, z długą cholewą i multum klamerek. Pod tym jasne jeansy, lekko podwinięte. Nie byłem ubrany elegancko, ale normalnie. Podobnie pani przewodnik, w spódniczce za kolana i nieco śmiesznej kamizelce nałożonej na… tunikę? Nie wiedziałem dokładnie, nie znałem się na kobiecej garderobie na tyle dobrze.
Następnym miłym wrażeniem było to, że świat się do nas dostraja. Pełne gracji i powagi stroje przywitały nas w windzie, którą miałem być dowieziony na piętro…
- Które to piętro? – dziwnie nie pamiętałem tej informacji.
- Sto czterdzieste – powiedziała i wcisnęła guzik.
- Aha – zdobyłem się na odpowiedź.
Drzwi się zamknęły, a winda z wizgiem rozpoczęła swój zjazd w dół.

* * *

Już same drzwi do apartamentu zapierały dech w piersiach. Złote linie, złote klamki, złote ornamenty, wszystko na białym drewnie. Kołatki zwisały z pysków lwów, nawiasem mówiąc zdobiących także klamki. Najbardziej dziwił fakt, że wszystko było prawdziwe – nie pozłacane, ale czysto złote.
Najprawdziwszy kruszec. Podczas gdy ja zachwycałem się zdobieniami, pani przewodnik jak karabin maszynowy recytowała wiadomości o księżycu.
- … osiągnęliśmy mistrzostwo w produkcji mieszanki gazów, które pompowane są w atmosferę w identycznym składzie jak na Ziemi. Fobos jest bardzo nieregularny, uważany był powszechnie za planetoidę, która przypadkiem weszła w orbitę Marsa. Nard Ren leży w kraterze nazywanym niegdyś Stickney, od panieńskiego nazwiska żony odkrywcy. Dziś zmieniono to na Zieloną Dolinę, jednak z szacunku dla pierwszego obserwatora księżyca, oraz jego następców w znacznym stopniu zachowano inne nazwy geograficzne. Obecnie przed naszymi drapaczami stoją pomniki Piotra Charubina i Asapha Halla. Jeżeli chciałby pan obejrzeć czaple polarne Marsa, niestety muszę zaznaczyć, że Fobos krąży sześć tysięcy kilometrów nad czerwonym globem, w okolicach równika planety, co niebywale utrudnia obserwację. Uniemożliwia to także postrzeganie księżyca z biegunów Marsa. Jest on już niewidoczny od sześćdziesięciu ośmiu stopni szerokości areograficznej. Fobos ma także sto czterdzieści cztery tysiące razy mniejszą jasność od najsłabszych gwiazd widocznych gołym okiem z Ziemi. Możemy się szczycić tym, że udało się nam wpłynąć na prędkość księżyca, który okrąża teraz w zbliżonym do macierzystej planety tempie. Wolniej obraca się także wokół własnej osi. Te jak i inne działania pozwoliły rozwinąć na księżycu sztuczną atmosferę. Obecnie na terenach położonych na zachód od miasta wprowadzamy liczne gatunki wymarłych na Ziemi zwierząt. Jesteśmy zmuszeni korzystać z klinik klonicznych, ale w tym wypadku usprawiedliwia nas nadzieja naprawy błędów przeszłości.
Zamilkła, gdy stwierdziła, że za długo się na nią patrzę.
- A co z apartamentem? – zapytałem ze zdziwioną miną.
- Proszę wybaczyć – zmiana tematu nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. – Jesteśmy obecne w salonie, po lewej może pan przejść do korytarza z dwoma sypialniami i łazienką. Naprzeciw drzwi wejściowych znajduje się pokój artystyczny odpowiadający pańskim gustom. Po prawej znajduje się kuchnia, ale oczywiście w pańskim wypadku posiłki są wpisane w standard. W jaki sposób jeszcze mogę pomóc?
- Myślę, że dam już sobie radę – nim zdążyła cokolwiek rzec, przypomniałem sobie o czymś co uleciało mi z pamięci. – Czy jest możliwość zakupienia gdzieś garnituru na poranny bal?
- Proszę się nie martwić – powiedziała. – Zrobimy co w naszej mocy.
Uspokoiłem się. W końcu w moim ziemskim paszporcie zapisane były potrzebne wymiary by dobrać taki strój. Raz ta chora nadgorliwość urzędników mojej ojczystej planety miała się na coś zdać.
- W takim razie proszę jeszcze powiadomić, że niebawem będę potrzebował posiłku – dodałem, licząc że nie przesadzę z żądaniami i życzeniami.
Uśmiechnęła się. Chyba szczerze.
- Wszelkie zamówienia może pan złożyć dzwoniąc do recepcji.
- Dziękuję – skłoniłem lekko głowę.
Odprowadziłem ją na zewnątrz. Zdecydowanym ruchem otworzyłem przed nią drzwi, w kolejnym zapomnianym już niemal pokazie uprzejmości. Jej reakcja była akurat nieco nie na miejscu – zdawała się być zaskoczona i zadowolona. Dziwiło mnie to, ponieważ tą zmianę obyczajów zapoczątkował ruch feministek, postulujący za równouprawnieniem. Z czasem poparły go wszystkie kobiety na Ziemi, ściślej mówiąc znaczna większość osób, które w ogóle o nim słyszały. Doprowadziło to do tego, że na mojej ojczystej planecie nikt nie okazywał dawnych honorów kobietom. Traktowano się na równi – nikt nie nazywał nikogo damskim bokserem, gdy ten skopał dziewczynę w bójce. Owe równouprawnienie wyszło im bokiem. A teraz zaczynały tęsknić do obyczajów, które same obaliły i odrzuciły. Właściwie mówiąc: odkrzyczały.
Nagle wyglądając przez drzwi całkiem niekulturalnie zasłoniłem swoim ciałem wyjście. Na moje usprawiedliwienie działał widok owej rudowłosej dziewczyny, która w ciszy podpierając ścianę pozwoliła płynąć łzom. W garści trzymała jakiś skrawek papieru i tutejszy paszport. Całkiem ignorując panią przewodnik podbiegłem do niej i zapytałem co się stało.
- Nie ma miejsc. Powiedzieli, że to jakiś błąd systemu, ale nie mają mnie gdzie ulokować. To przez jakieś domówienie na ostatnią chwilę, nie wiem o co chodzi… Ale nie mam gdzie spać, rozumiesz? Nie mam nawet jak przesiedzieć tu do powrotu. – Jakiś grymas wykrzywił jej ładną twarzyczkę, skryła ją w dłoniach, jakby ten gest miał ochronić ją przed problemami całego świata.
Delikatnie przygarnąłem ją do siebie. Właściwie nawet nie wiem czemu, nie powinna mnie obchodzić jakaś tam dziewczyna, która przez czyjeś niedopatrzenie nie ma gdzie spać. To brutalne, ale ludzkie.
Oczywiście tylko według nowych norm ludzkości.
Zastanowiłem się. Jakim cudem można było dać taką plamę? Domówienie? Zapewne chodziło o to, że ktoś najął pokój w ostatniej chwili, ale musiał być to ktoś znaczący, by zapomniano o pierwotnej rezerwacji.
- Posłuchaj mnie – ująłem jej twarz w dłonie i odepchnąłem lekko palce zasłaniające oczy. - Masz już opłacony pobyt przez rodziców? – zapytałem, raczej wiedząc co zmusiło szefostwo hotelu do podjęcia takiej decyzji. A ściślej mówiąc: kto.
- Tak, mam, wszystko jest już dawno wpłacone…
- Czy jest możliwość, aby tą damę zakwaterować u mnie? – rzuciłem odwracając się do przewodniczki.
Dziewczyna nagle ucichła, jakby niedowierzając.
- Czy na pewno… - zaczęła zdezorientowana przewodniczka.
- Czy jest taka możliwość? – wtrąciłem stanowczo, podkreślając swoje zdenerwowanie pochyleniem głowy, tak by patrzeć na nią spod byka.
- Owszem, naturalnie… Wyraża pan taką chęć?
- Tak. Wyrażam i byłbym usatysfakcjonowany dopilnowaniem wszystkich spraw z tym związanych – chyba jaśniej nie mogłem zaznaczyć, że to teraz jej działka.
- O-oczywiście – wydukała i podeszła do dziewczyny, która obdarzyła ją zdziwionym spojrzeniem.
Przypatrzyłem się jej dokładnie. Wyglądała jakoś dziwnie znajomo, to przypominało bzyczenie muchy gdzieś w zakamarkach pamięci informujące mnie: wiesz, znasz ją, pamiętasz! Nie potrafiłem jednak umieścić jej we wspomnieniach, a akurat pamięć była moim atutem.
Przewodniczka spojrzała na jej wizę i kiwnęła lekko głową.
- Mogłabym pana prosić na chwilę? – zapytała odwracając się ku mnie. Odciągnęła na jakieś dziesięć metrów, zostawiając roztrzęsioną dziewczynę pod ścianą.
Nachyliłem się wiedząc, że zależy jej na dyskrecji.
- O co chodzi?
- Zakwaterowanie jej z panem jest równoznaczne z… z uznaniem państwa za parę, bądź narzeczeństwo. Będzie pan zmuszony wziąć dziewczynę na bal i… dalej gdzie pan się uda.
Teraz wiedziałem o co jej chodzi. Fakt przyjęcia tej dziewczyny do jednego pokoju był jak napiętnowanie nas statusem narzeczeństwa. Inaczej nie pozwolono by nam spać w jednym apartamencie, chyba że bylibyśmy rodziną. A nią akurat nie mogliśmy być, bo wszystkich ze swojego drzewa przodków znałem, lub widziałem na wyświetlaczach plazmowych. Nawet cztery pokolenia wstecz.
- Rozumiem. Proszę dopilnować wszelkich formalności – powiedziałem po dłuższym namyśle, a właściwie obserwacji stojącej pod ścianą dziewczyny, która uciekała przed moim wzrokiem.
- Będzie też trzeba pozyskać fundusze na dalszą podróż.
- Sądzę, że z tym nie będzie problemu. Jest wizjer międzyplanetarny w apartamencie?
- Jest, oczywiście – odpowiedziała, jakby urażona.
- W najbliższym czasie na państwa konto wpłynie wyznaczona suma.
Ryzykowałem. Ale skoro jej rodzice wysłali ją samą na tak kosztowną podróż, to musieli mieć naprawdę pokaźny majątek. A teraz nie mieli za bardzo wyboru.
- Naturalnie. Życzę miłego pobytu w naszym hotelu i gdybym była potrzebna, wystarczy wcisnąć trójkę przy wizjerze lokalnym.
Całą swoją wdzięczność, zmęczenie i uprzejmość zawarłem w jednym prostym:
- Dziękuję.
Powiedziałem to wystarczająco szybko, by wiedziała, że ma już sobie po prostu pójść w cholerę. Jakby nie wiedząc co zrobić, dygnęła lekko i popędziła w stronę zatrzymanej wcześniej windy. Odprowadzałem ją wzrokiem. Gdy zniknęła za metalowymi drzwiami, skupiłem się na mojej nowej lokatorce.
Nim zdążyłem zareagować rzuciła mi się na szyję i pocałowała w policzek z namaszczeniem.
- Dziękuję! Dziękuję! – krzyczała, podskakując jak dwunastoletnia dziewczynka na placu zabaw.
Z grobową miną popędziłem ją gestem do środka. Prawie zapomniała wziąć torby podpartej o ścianę. Gdy zamknąłem za nią drzwi stanęła w miejscu i kuląc ramiona, uśmiechając się niewinnie w zielony szalik, który dopiero teraz zauważyłem, przypatrywała się mi uważnie, spod delikatnych brwi.
- Tak? – zapytałem, przerywając niezręczne milczenie.
- Gdzie mam spać? – rzuciła.
Ostatnią rzeczą, której mi było trzeba była młodsza siostra.
Aparatura zapiszczała, gdy przecedziłem w nią ręką - o co w tym chodzi?
zdobienia i kolory karoserii - obawiam się że potężne statki maja raczej opancerzone kadłuby
Rozlokowani po osobnych „grobeczkach”, spoglądaliśmy - te grobeczki stanowczo tu nie leżą

Nim utuliłem Morfeusza, wspomniałem, jakoby na skrzydlatych wykorzystywano awangardowy system generujący bańkę gęstości, która sprawiała, że czas na zewnątrz mijał wolniej, podczas gdy my pokonywaliśmy wyznaczoną odległość w standardowym okresie. - ale o co tu chodzi, myślę że warto przeredagować

Zamknąłem powieki chcąc odepchnąć od siebie to dziwne wrażenie wspomnieniem wachlarza pod powiekami, zupełnie tłumaczącego, dlaczego tym statkom nadano nazwę skrzydlaty. - też warto przeredagować bo dziwnie brzmi

oraz generator pola grawitacyjnego, który przypominał kopułę atmosfery osłaniającą daną przestrzeń. - generator to jednak urządzenie Ty opisujesz skutek jego działania

Nim zdążyłem się zorientować osadzono nas na platformie, bez widocznych problemów. - myślę że można by usunąć te widoczne problemy

Nim zdążyłem się zorientować osadzono nas na platformie, bez widocznych problemów. - tu raczej pasowało by coś o ocalaniu ...

ostatnio zbyt dużo rzeczy kojarzyło mi się ze sssłymi ssstwoszszeniami. - ale o co chodzi?

Winda przez chwilę pędząc w dół z oszalałą prędkością, - chyba szaloną

Często widoczne były obrazy o różnorodnej tematyce, ale mimo wszystko ukierunkowanej na przeznaczenie danej kondygnacji - zdanie wprost z gimnazjalnego wypracowania

Jeżeli chciałby pan obejrzeć czaple polarne Marsa - czapy

No fakt. Komisja konkursowa na moje zdanie miała się tu czego przyczepić. Co bardziej oczojebne wpadki wypisałem powyżej. Zobaczymy co się z tego wyniknie po drugiej części, bo na razie specjalnie nie porywa też fabuła. Szkoda że nie umieściłeś od razu drugiej połowy w drugim wątku. Ktoś z kolorowych by to scalił i wtedy była by jasność. Na razie umówmy się że na temat pomysłu i fabuły nic wiążącego nie piszę. Wróciwszy jednak do stylu, najprościej mówiąc jest on odrobinę męczący. Sporo masz zdań zbyt rozbudowanych, gdzie dopiero po dwukrotnym przeczytaniu udaje się wyłowić sens. Opisy zawierają miejscami zbyt wiele niepotrzebnych szczegółów, a to też utrudnia czytanie. Być może opowiadanie byłoby dobre, ale brak mu cokolwiek polotu.
pozdrawia Gorzki.
Zgodzę się z przedmówcąBig Grin Niestety wyszło to fabularnie nieco marnie... Opowieść jest prowadona sztucznie, przy opisach przeskakujesz od jednego do drugiego nawet nie próbując ich łączyć. Opis statku, delikatnie mówiąc, może wprowadzić czytelnika w konsternację – najpierw mamy porównanie do trumny, potem do jaszczurki, do tego jakiś zdawkowy, w sumie zbędny i niezbyt zrozumiały opis napędu. Sama fabuła niestety jest na tyle nudna, a przemyślenia bohatera jednostronne, że jak widać nawet po moich uwagach (poniżej) niektóre przydługie fragmenty czytałem niejako „na odczepnego”. Wszystkie postaci są niekonsekwentne, bohater z jakąś fobią do świata podszytą jakimiś przemyśleniami natury religijnej, któremu nagle nie przeszkadza deprawacja młodej damy poprzez zaciągnięcie jej do swego pokoju. Ta dziewczyna z wdzięcznością i bez jakichkolwiek obaw przyjmująca taką propozycję. Sam świat też dziurawy. Literackie fortuny i odrealnione inwestycje (terraforming asteroidu – ale czemu?), a sama społeczność oparta o, jak zakładam, niezwykle drogą turystykę... Może to po prostu brak opisów, ale na razie nie trzyma się to logicznej całości.
To co wyłapałem poniżej, ale tak naprawdę jest to rzetelna robota tylko w przypadku mniej więcej 1/3 tekstu, potem wyłapywałem już tylko to co praktycznie nie dawało się zrozumieć, lub właziło w oczy. Jak zwykle nie czepiam się do interpunkcji, ale jak pisałem już wielokrotnie, skoro ja widzę błędy musi być marnie.

„a w rzeczywistości czujesz się niebotycznie ciężki.” - jednak „niebotyczny” to synonim wysokiego, może i wielkiego ale nie cieżkiego.

„całym stereotypem lotów kosmicznych, który wpajano Ci do głowy od dziecka, by poskromić tańczący żołądek.” - co tu robią te stereotypy w takim kontekście? Zdanie nie jest do końca jasne, rozumiem, że chodziło Ci o to, że bohater tego odczuwać nie powinien, ale mogę się mylić.

„Przez tę łupinkę, która miała być moim...” - bardzo długie zdanie, też niezbyt czytelne.

„Chociaż… by mieć czegoś dość, trzeba znaleźć w sobie siłę, nawet na myślenie.” - kolejne, z zastrzeżeniami jak wyżej.

„Że to przyzwyczajanie do grawitacji, która miała być jednym ze standardów” - czyżby chodziło to u „sztuczną grawitację” bo nie rozumiem tego „przyzwyczajenia” i o jakich standardach rozmawiamy. Chwilę później opisujesz jakieś buty z przyssawkami? Generalnie całe te dywagacje na temat ciążenia, czyta się dość ciężko.

„wulgaryzmów (nie miałem siły klnąć),” - kląć

„czerwonej pelerynie Dartha Vadera.” - jeśli dobrze pamiętam to ten ostatni miał czarną pelerynęBig Grin Brzmi to dziwnie.

„to będzie z czterdzieści centymetrów.” - „ze”

„gdy przecedziłem w nią ręką,” - co „przecedził” - nie rozumiem.

„które wcześniej miałem za kolejny” - tu „uznałem” brzmiało by znacznie lepiej.

„tyle ludzko wyartykułowanego, by zwrócić na to uwagę.” - to też ciężkie.

„nas z drakkaru na skrzydlatego,” - czy to aby nie są nazwy własne statków Dakkar i Skrzydlaty?

„między dwoma satelitami.” - tu niby poprawnie i nasz Księżyc i Fobos to satelity, ale...

„Skrzydlaty Draco był jednym” - a tu mamy „Skrzydlatego Draco”?

„Nader charakterystycznym i trudnym do pomylenia, jak każdy z nich.” - przeczytaj to proszę.

„okalającego jego czub.” - tu zapewne chodziło o „dziób”.

„gdy się zbudzę, pomyślę, że umarłem,” - to też nieszczęśliwe, może jednak zmień to na sny?

„kantując i ośmieszając niemalże ziemski system monetarny.” - tu zabrakło chyba „cały” a zdanie niezbyt dobrze brzmi.

„doświadczalnym dla temu podobnych przedsięwzięć.” - może jednak „dla innych podobnych...”

„czułem jak silniki powoli zwiększając ciąg.” - zwiększają ciąg?

„Na moje usprawiedliwienie działał widok owej rudowłosej” - O co tu chodzi? To bardzo nieszczęśliwe i nieczytelne sformułowanie.

„Nie potrafiłem jednak umieścić jej we wspomnieniach, a akurat pamięć była moim atutem.” - skoro była bezużyteczna (pamięć) to czemu była atutem?

„uśmiechając się niewinnie w zielony szalik” - jak się „uśmiecha w szalik”?

Nie wiem do kąd to prowadzi (mam na myśli fabułę), ale mimo dość krytycznego komentarza chętnie przeczytam ciąg dalszy.
Nie będę się odnosił do każdego z wytkniętych błędów, bo całkiem sporo tego jest.

Tekst świeży nie jest, znacznie bliżej obecnego stanu rzeczy jest raczej "Ostatni Pociąg" i to chociaż trochę będzie dla mnie usprawiedliwieniem.

W konkursach jest ta wada, że człowiek musi się skracać, strasznie ciąć tekst. Ograniczenie było do 60k, ja napisałem chyba 59 997 znaków, więc wyczerpałem limit dogłębnie, a i tak wyszedł mi tekst, który jest po prostu niekompletny. Po prawdzie każdy z przerywników - * * * - był na siłę, a te krótsze fragmenty wręcz obrzezane.

Ale to żadne usprawiedliwienie, bo jak się pisze na konkurs, to trzeba umieć.

W każdym razie sądzę, że dalsze części nie mają za bardzo sensu - rozczaruję i powiem, że fabuła się wielce nie rozkręca.

Jednakże plusem w tym wszystkim jest krytyka mojego stylu. Mam już taką tendencję, że bohaterowie często postępują nielogicznie, a ja tego nie wyjaśniam, bo narrator nie może być wszechwiedzący. I nad tym muszę popracować - mocno.

W każdym razie wielkie dzięki za przeczytanie.

Pozdrawiam!
To powiem szczerze, że zaskoczyłeś mnie nieco tym wytłumaczeniem, moim zdaniem gdybyś nad tym trochę popracował (nad opisami) to spora część z nich dała by się znacznie skrócić, jak pisałem momentami były one nieco przydługie i po prostu nudne.
A co do narratora, tu też się raczej mylisz, narrator ma wszystkie "nadprzyrodzone" cechy, nieograniczoną wiedzę, władzę nad przestrzenią a nawet nad czasem twej opowieści, to tylko bohaterzy muszą poruszać się w wyznaczonych przez niego ramach, ona sam ograniczeń jako takich niema.

A i nie ukrywam, że chętnie zobaczyłbym resztę:d
Do lektury tego tekstu skusił mnie tytuł (taaa, łatwo mnie kupić;]). Oryginalny i intrygujący. Z racji na małe przerwy, czytanie tego opowiadania zajęło mi chyba trzy dni. Mam jednak nadzieję, że to nie był czas zmarnowany;)



W szczególe:
  • (...) że powinieneś pływać, wirować, walić łbem o sufit i podłogę, jak gdyby nigdy nic. – najpierw masz poetyzujące pyłki na wietrze, niebotyczne ciężary, a potem bardzo kolokwialne walenie łbem o sufit – gryzie. Zupełnie inny ton, inny język.
  • Chociaż… by mieć czegoś dość, trzeba znaleźć w sobie siłę, nawet na myślenie. A ja bawiłem się w komputer – przetwarzałem informacje dostarczane przez zmysły i nie robiłem nic ponad to. – mogę się mylić, ale czy przetwarzanie informacji nie jest właśnie myśleniem? Wydaje mi się, że ten fragment jest dość mętnie napisany i nie do końca wiadomo o co Ci chodzi.
  • Że to przyzwyczajanie do grawitacji, która miała być jednym ze standardów na bazie orbitalnej, jest o dupę rozbić i muszę zbuntować się w jakiś sposób, inaczej zrobi to mój żołądek. – no i znowu: narracja bardzo literacka (rozbudowane, wielokrotnie złożone zdania i niecodzienne słownictwo – jak np. „niebotyczne”), żeby nagle rzucić wulgaryzmem. Myślę, że powinieneś to ujednolicić: albo narrator posługuje się językiem potocznym, albo literackim. Bo obecnie to jest trochę ni przypiął ni przyłatał. Tego typu wstawki masz też później, przyjrzyj się im może, nie będę tu wszystkiego zaznaczać. ;)
  • W rozpaczliwym geście wyciągnąłem przed siebie dłoń, która raczej podryfowała ku wizjerowi, niż wykonała jakiś określony ruch. Dzieliły mnie od niego prawie dwa metry. – od ruchu? Pomieszanie przy podmiocie.
  • (nie miałem siły klnąć) – idąc za tym poradnikiem, będzie to nie „klnąć”, ale „kląć”. Jeśli nie jesteś pewien, zawsze możesz napisać „przeklinać”. ;)
  • Skupiłem się na drugiej nodze i przypomniałem sobie filmy o Supermanie, latającym człowieku w stroju panczenisty i czerwonej pelerynie Dartha Vadera. – nie wiem czy warto opisywać ubiór kanonicznego bohatera przez ubiór innego kanonicznego bohatera, który przecież nie jest bardziej popularny od Supermana. Tym bardziej, że to średnio pasuje, bo Dath Vader nie miał czerwonej peleryny.
  • Ja wciąż będąc w stanie katharsis nad rysującym się w mojej głowie spektaklem śmierci przy użyciu butów wysysających mózg przez uszy, nie dosłyszałem niczego na tyle ludzko wyartykułowanego, by zwrócić na to uwagę. – a tutaj bardzo ładne zdanie:D
  • Jeden, ostatni raz wierzgną i posłał swoją zawartość na wizjer. – mam nadzieję, że literówka;)
  • W BOK-u przerzucono nas z drakkaru na skrzydlatego, jednostkę transportowo – przewozową między dwoma satelitami. – myślę, że dobrze by było jakoś wyróżnić nazwy. Chodzi mi tu głównie o tego „skrzydlatego”. Może by to pisać w cudzysłowie, albo kursywą, albo od wielkiej litery? Byłoby czytelniej. Ale to tylko subiektywne mrymranie;)
  • Całościowo statek przypominał jaszczurkę zwaną w Australii Frilled Lizard, co na polski tłumaczono by jako jaszczurka z falbaną. – może mam zbyt wygórowane mniemanie o czytelniku, ale myślę, że tłumaczenie nie jest tu potrzebne. Oczywiście, że nie każdy musi znać tę jaszczurkę (<mówi Nae Mair, wklepując w Googlach „Frilled Lizard”>), ale jak ktoś nie zna, to polski przekład nazwy nic mu nie powie, a jak zna, to tego nie potrzebuje.
  • Nim utuliłem Morfeusza (...) – nie wiem czy to celowe czy przypadkowe, ale zazwyczaj to chyba Morfeusz tuli zasypiającego, niż na odwrót...?
  • Łóżko ponownie skojarzyłem z trumną – otoczona ze wszystkich stron komora, przypominała głęboką mikrofalówkę. – głęboka mikrofalówka a trumna to, moim skromnym zdaniem, spora różnica. Choć nie można wykluczyć, że w wykreowanej przez Ciebie rzeczywistości trumny wyglądają nieco inaczej xD
  • Zamknąłem powieki chcąc odepchnąć od siebie to dziwne wrażenie wspomnieniem wachlarza pod powiekami, zupełnie tłumaczącego, dlaczego tym statkom nadano nazwę skrzydlaty. – raz jeszcze sugeruję wyróżnić jakoś graficznie nazwę „Skrzydlaty”. Ale tak poza tym, szyk w tym zdaniu jest dość niefortunny. Wynika tutaj, że narrator wspominał jakiś wachlarz pod powiekami. A że ów wachlarz pod powiekami to w istocie wspominek niezwykłej konstrukcji statku, to już jest dość mętnie podane. Trzeba by przekształcić to zdanie, bo jest dość niezgrabne.
  • Przedtem ledwie dostrzegalny punkcik w ogromie kosmosu – teraz widoczna zieleń, która napełniała ludzi zdziwieniem, niczym płyn lany w pusty kielich. – płyn lany w pusty kielich wzbudzał aż takie zdziwienie? oO Uważaj, gdzie i jakie porównania stosujesz. W niektórych miejscach należy darować sobie poetyzująco-patetyczną stylistykę, bo nijak to nie licuje z treścią przekazu;) Choć nie mam nic przeciwko patosowi jako takiemu;)
  • Piotr Charubin, magnat literacki (...) – no ładnie: człowiek chce wygooglać kto zacz i czy wykorzystałeś w tekście jakąś postać rzeczywistą, a tu wyskakuje na pierwszej stronie „Lodogród”. :P
  • kantując i ośmieszając niemalże ziemski system monetarny. - „niemalże ośmieszając” czy „niemalże ziemski”? Należałoby zmienić szyk, żeby uniknąć dwuznaczności.
  • Ten człowiek był założycielem familii Charubinów i działającej w wielu dziedzinach nauki, oraz sztuki korporacji Archangel. – cztery dopełniacze w jednym zdaniu nie brzmią zbyt dobrze. Trzeba mocno skupić się na tekście, żeby załapać, co z czym połączyć - to psuje lekkość i komfort czytania.
  • Ponoć widok tej aglomeracji przywoływał na myśl Theed z Mrocznego Widma. – no dobrze. W tym momencie czytelnik wie, że (pamiętając też pelerynę Dartha Vadera) autor bądź narrator ma słabość do „Gwiezdnych Wojen”;> Tym niemniej warto by było chociaż darować sobie tytuł, żeby nie rzucać tego aż tak ewidentnie i na tacy. Można zamiast tego posłużyć się jakoś nazwiskiem reżysera, opisowym odniesieniem do Jedi czy do Środkowych Rubieży. Chodzi mi o to: nie traktuj czytelnika jak idioty, pozwól mu się podomyślać i samodzielnie łapać aluzje do innych tekstów kultury.
  • Pakując się w swej trumnie i przebierając z piżamy w nowiusieńki strój podróżny, czułem jak silniki powoli zwiększając ciąg. – jak silnik powoli zwiększając ciąg CO robił? ;>
  • Owe żagle ustawiono naprzemiennie jeśliby patrzeć na kolory – czarne otaczały budynki z północy i południa łącząc się na środku platformy. Dwa następne przyczepiono do szczytów budynków – te były białe. Owe maszty, jak je obrazowo nazwałem, stanowiły siedzibę rządu, najważniejsze miejsce religijne i ogromne centrum handlu. – owe to, owe tamto... nie nadużywaj zaimków w tej formie, bo całość będzie brzmiała pretensjonalnie. No i pozwól czytelnikowi ocenić, czy nazwałeś coś obrazowo czy nie. ;> :P
  • Zszedłem na dół powoli, ściskając pod pachą „Dżihad Butleriański” Andersona i syna Herberta – Briana. – i po raz kolejny: nie traktuj czytelnika jak idioty. Sam tytuł wystarczy, nie musisz dorzucać całego opisu bibliograficznego, zwłaszcza że to tak naprawdę nie wnosi niczego do fabuły.
  • Przypominająca kształtem kostkę Rubika winda była naprawdę spora. – znów przekombinowałeś. Kostka Rubika ma akurat kształt... kostki. Jeśli winda z jakiegoś powodu kojarzy się akurat z kostką Rubika, a nie z jakimkolwiek innym sześcianem, to tajemnica tego raczej tkwi w czymś innym, niż kształt.
  • - Ja zostaję… – rzuciła, ale szybko zerknęła na swoje buty z Croppa, jakby bojąc się mej reakcji. – świat się zmienia, ludzkość opanowuje coraz większe obszary kosmosu, ale marki odzieżowe te same, tak?;> No albo myślę o innym Croppie;)
  • Winda przez chwilę pędząc w dół z oszalałą prędkością, gwałtownie wyhamowała i otwarła się ze zgrzytem. – i wszystkich ludzi nie przykleiło do sufitu windy, skoro najpierw leciała jak szalona, a potem gwałtownie zahamowała?;>
  • - Pan McCorvin? – zapytała przymilnie.
    - Zgadza się – odparłem.
    – no dobra: skąd u kogoś, kto nazywa się Christian McCorvin, taka słabość do słowiańskiego typu urody i do polskiego języka oraz obyczajowości?
  • Gdyby nie moje podeszwy, zaprezentowałbym tutaj „Gwiazdy tańczą na lodzie”. – hmm... świat się zmienia, ludzkość opanowuje coraz większe obszary kosmosu, ale kiczowate programy telewizyjne wciąż te same, tak? XD
  • Nard Ren leży w kraterze nazywanym niegdyś Stickney, od panieńskiego nazwiska żony odkrywcy. (…) Obecnie przed naszymi drapaczami stoją pomniki Piotra Charubina i Asapha Halla. – plus za odniesienia do prawdziwej historii. ;)
  • Dziwiło mnie to, ponieważ zmianę obyczajów zapoczątkował ruch feministek, postulujący za równouprawnieniem. – tę.
  • Owe równouprawnienie wyszło im bokiem. – owo.
  • Prawie zapomniała wziąć torby podpartej o ścianę. Gdy zamknąłem za nią drzwi stanęła w miejscu (...) – za torbą? I torba stanęła? ;>



Ogólnie:
  • Opisy – jest ich obfitość i są całkiem fajne. Momentami jednak jest ich aż za dużo – czytelnik czeka na rozwój wydarzeń, a Ty przez dwie strony wnikasz w szczegóły architektoniczno-historyczne miasta. Przydałoby się poćwiczyć zwięzłość. Tym niemniej chwali Ci się bogactwo językowe i próby tworzenia całych okresów zdaniowych: czasem udanych, czasem nie, ale jednak.
  • Interpunkcja – kuleje. Nie powiem Ci niczego dokładnie, ale z całą pewnością kuleje.
  • Fabuła – na bór ścięty, zaprezentowany przez Ciebie fragment ma osiem stron w Wordzie, a praktycznie nic się w nim nie dzieje. Facet leci... leci... patrzy i leci... ląduje. Idzie, jeździ windami, patrzy, jeździ windami, idzie, patrzy, jeździ windami. Spotyka jakąś laskę. Potem przygarnia ją (właściwie nawet nie wiem, czy ją – opisy postaci są dość ogólnikowe i trudno mi stwierdzić, czy to dziewczyna z windy czy też kolejna kobieta) do pokoju i... i tyle. Po ośmiu stronach tekstu nie da się powiedzieć, o czym tak naprawdę traktuje Twoje opowiadanie.



Podsumowując:

Ładnie, starannie, rozbudowane zdania, eleganckie słownictwo (choć momentami niepasujące do niego zwroty), ale wygląda na to, jakbyś bardziej skupiał się na odmalowaniu świata, który sobie wymyśliłeś, niż na faktycznej treści, fabule. Jakbyś miał pomysły, wyobraźnie, tylko nie bardzo wiedział, co z nimi później zrobić. Przez to lektura Twojego opowiadania jest z lekka męcząca. Choć, nie powiem, daje całkiem przyjemne wrażenia estetyczne.
A więc jeszcze raz: więcej zwięzłości, chłopie;)



PS. Do dialogu o narratorze odnosić się nie będę, bo typów narracji jak mrówek, a jaki typ wybierze autor do swojego tekstu - to już wyłącznie jego sprawa;) Są narratorzy wszechwiedzący, są ograniczeni. I wiele innych;)
Cieszę się, że dostrzeżono w tekście technikę, która owszem czasem kuleje, ale była głównym powodem napisania tekstu (trochę na siłę pisałem, dlatego tak z fabułą ;-) )

Przygotuję dłuższą odpowiedź na dniach, bo niebywale dużo roboty zostało wykonane jeśli chodzi o ocenianie tekstu.

Dla zainteresowanych - tekst ukazał się w numerze specjalnym kwartalnika Qfant - kto chce przeczytać, tam odsyłam.

Pozdrawiam!