24-11-2012, 22:34
„Do Covington i jeszcze dalej...”
Siedział w rogu swojego małego pokoju o beżowych ścianach i spoglądając na świat poprzez gładką taflę szyby, kreował w swych fantazjach obraz rzeczywistości.
Pozostanie tam dopóki nie usłyszy na schodach kroków zażywnej pokojówki Mary, tak długo, aż starsza kobieta nie wejdzie do pokoju i z tym samym, co zwykle promiennym uśmiechem nie zapyta, czy nie zdrowiej byłoby zażyć spaceru, zamiast dusić się w domu, bo pogoda dopisuje; może to już ostatni pogodny dzień tej jesieni? Ostatnie echo lata?
Wtedy wstanie, ubierze szary płaszcz, czerwony szalik oraz czarne buty i wyjdzie; pójdzie daleko żwirową drogą, przemierzy lasy Covington i wróci, by napić się kakao.
Ale teraz, teraz...
Za oknem rozciągał się piękny widok na jezioro i bukowy park. Stary dąb, rosnący przy domu łysiał z dnia na dzień, a tracąc powoli rdzawą czuprynę przeglądał się w szybie i jęczał cicho z niezadowolenia.
Stary dąb.
Czasem nawet mówił.
Mówił o tym, że widział wczoraj wieczór, w parku, daleko na zielonej ławce dwóch zakochanych młodych i głupich; i jak to oni na siebie głupio patrzyli, jak im włosy wiatr rozwiewał i, och, jak głupio mokli w deszczu, mówił, rzecz niesłychana!
Za to następnego dnia, ciągnął dąb, przyszli młodzi panowie w dresowych strojach i palili, jak to nieładnie, palili papierosy i, och, jak to okropnie, zniszczyli zieloną ławkę!
Już nigdy nie miał na niej siedzieć żaden zakochany głupiec, a ławka, ławka była przecież dębowa... była dębowa! Jak brat!
Gadatliwy był ten stary dąb.
Były też kukułki.
Czasem dla samej tylko uciechy kradły wróżki, kradły gobliny, a raz nawet porywały smoka – smoka i pięć młodych elfów z kart jego dziennika!
O, nie, nie lubił kukułek.
Nagle jęknęła stara okiennica – przeciągle, ochryple.
Ona też ich nie lubiła, pomyślał, o nie.
Wcale.
Z hebanowych półek (a jakże – hebanowych, przecież dąb mógłby mieć mu za złe dębowe półki! Heban był przynajmniej dalekim krewnym – omalże obcym! ) patrzyły nań kolorowe okładki niezliczonych książek i czasem szeptały głosami kochanek: „przyjdź, otwórz, przeczytaj”, a czasem wykrzykiwały zdania, urywki fabuły, kusząc przebiegle nieuważnego czytelnika.
Czasem.
Czasem jęczało stare pianino, czasem skrzypiała harmonijka, ale tylko, gdy się nie patrzyło.
Grały one swoje własne symfonie; często mówiły o głupich ludziach, niekiedy o gadatliwym dębie, ale najpiękniej grywały o śniegu.
Tak, o śniegu grywały najpiękniej...
Tu wszystko tchnęło życiem – szeptało, nuciło, wzdychało i stepowało, gdy tylko miało chęć.
Wszystko.
Komoda, stary budzik, wełniane skarpetki, mosiężne obcęgi i pluszowy miś...
Wszystko.
Mężczyzna, siedzący w rogu westchnął.
Wszystko...
Na schodach rozległ się skrzyp i seria szybkich kroków; głuchych tąpnięć starych kapci o wytarte stopnie.
W drzwiach pojawiła się pomarszczona twarz rozświetlona błękitnymi, dziarskimi oczkami osadzonymi blisko zadartego, szerokiego nosa:
– Nie zdrowiej byłoby zażyć spaceru, młody panie, zamiast dusić się w domu? Pogoda dopisuje! Kto wie, może to już ostatni pogodny dzień tej jesieni? Ostatnie echo lata? – zagadnęła wesoło Mary.
– A tak, to całkiem możliwe – odparł w roztargnieniu jegomość spod ściany.
Rozejrzał się nieprzytomnie i posłał nieco apatyczny uśmiech starej Mary, po czym wstał powoli i wyszedł za drzwi małego pokoiku o beżowych ścianach. Poszedł ubrać bury płaszcz, opatulić szyję czerwonym szalikiem i powędrować po żwirowej drodze w czarnych butach do Covington i jeszcze dalej...
Pozostanie tam dopóki nie usłyszy na schodach kroków zażywnej pokojówki Mary, tak długo, aż starsza kobieta nie wejdzie do pokoju i z tym samym, co zwykle promiennym uśmiechem nie zapyta, czy nie zdrowiej byłoby zażyć spaceru, zamiast dusić się w domu, bo pogoda dopisuje; może to już ostatni pogodny dzień tej jesieni? Ostatnie echo lata?
Wtedy wstanie, ubierze szary płaszcz, czerwony szalik oraz czarne buty i wyjdzie; pójdzie daleko żwirową drogą, przemierzy lasy Covington i wróci, by napić się kakao.
Ale teraz, teraz...
Za oknem rozciągał się piękny widok na jezioro i bukowy park. Stary dąb, rosnący przy domu łysiał z dnia na dzień, a tracąc powoli rdzawą czuprynę przeglądał się w szybie i jęczał cicho z niezadowolenia.
Stary dąb.
Czasem nawet mówił.
Mówił o tym, że widział wczoraj wieczór, w parku, daleko na zielonej ławce dwóch zakochanych młodych i głupich; i jak to oni na siebie głupio patrzyli, jak im włosy wiatr rozwiewał i, och, jak głupio mokli w deszczu, mówił, rzecz niesłychana!
Za to następnego dnia, ciągnął dąb, przyszli młodzi panowie w dresowych strojach i palili, jak to nieładnie, palili papierosy i, och, jak to okropnie, zniszczyli zieloną ławkę!
Już nigdy nie miał na niej siedzieć żaden zakochany głupiec, a ławka, ławka była przecież dębowa... była dębowa! Jak brat!
Gadatliwy był ten stary dąb.
Były też kukułki.
Czasem dla samej tylko uciechy kradły wróżki, kradły gobliny, a raz nawet porywały smoka – smoka i pięć młodych elfów z kart jego dziennika!
O, nie, nie lubił kukułek.
Nagle jęknęła stara okiennica – przeciągle, ochryple.
Ona też ich nie lubiła, pomyślał, o nie.
Wcale.
Z hebanowych półek (a jakże – hebanowych, przecież dąb mógłby mieć mu za złe dębowe półki! Heban był przynajmniej dalekim krewnym – omalże obcym! ) patrzyły nań kolorowe okładki niezliczonych książek i czasem szeptały głosami kochanek: „przyjdź, otwórz, przeczytaj”, a czasem wykrzykiwały zdania, urywki fabuły, kusząc przebiegle nieuważnego czytelnika.
Czasem.
Czasem jęczało stare pianino, czasem skrzypiała harmonijka, ale tylko, gdy się nie patrzyło.
Grały one swoje własne symfonie; często mówiły o głupich ludziach, niekiedy o gadatliwym dębie, ale najpiękniej grywały o śniegu.
Tak, o śniegu grywały najpiękniej...
Tu wszystko tchnęło życiem – szeptało, nuciło, wzdychało i stepowało, gdy tylko miało chęć.
Wszystko.
Komoda, stary budzik, wełniane skarpetki, mosiężne obcęgi i pluszowy miś...
Wszystko.
Mężczyzna, siedzący w rogu westchnął.
Wszystko...
Na schodach rozległ się skrzyp i seria szybkich kroków; głuchych tąpnięć starych kapci o wytarte stopnie.
W drzwiach pojawiła się pomarszczona twarz rozświetlona błękitnymi, dziarskimi oczkami osadzonymi blisko zadartego, szerokiego nosa:
– Nie zdrowiej byłoby zażyć spaceru, młody panie, zamiast dusić się w domu? Pogoda dopisuje! Kto wie, może to już ostatni pogodny dzień tej jesieni? Ostatnie echo lata? – zagadnęła wesoło Mary.
– A tak, to całkiem możliwe – odparł w roztargnieniu jegomość spod ściany.
Rozejrzał się nieprzytomnie i posłał nieco apatyczny uśmiech starej Mary, po czym wstał powoli i wyszedł za drzwi małego pokoiku o beżowych ścianach. Poszedł ubrać bury płaszcz, opatulić szyję czerwonym szalikiem i powędrować po żwirowej drodze w czarnych butach do Covington i jeszcze dalej...