Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Zmęczenie
#1
Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.

Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być tuż za mną, doganiali, niemal deptali po moich śladach i miałem wrażenie jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie.

Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las. Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się blisko mojej kryjówki.

Zobaczyłem ich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących do niczego. Wyobraziłem sobie, że moi tropiciele pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wydawało mi się przez moment, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowy, jak jest wściekły, bo zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.

Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach! Niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół, w akompaniamencie jadowitych rechotów, czułem szpitalny odór.

Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach, podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał bieg od wzmożonego ruchu na korytarzach i rozespanych dialogów pierwszych obudzonych. Następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.
Odpowiedz
#2
dobry tekst, trzymający w napięciu. A puenta, przejmująca. Nikomu nie życzę (z pewnymi wyjątkami) takich poranków.



Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#3
Udana produkcja, OwsiankoSmile
Tradycyjnie trzymasz poziom i to jest twoim znakiem firmowym.
Lubię Cie czytać - język i skojarzenia na medal.
Tu również dałeś czadu.
Odpowiedz
#4
Przyznaję, przyjemnie się czyta.
W sumie jedyną rzeczą, która mnie ździebko mierzi jest uczucie oderwania od całości. Brakuje mi tego, co działo się przed i ewentualnie po "Zmęczeniu".
Ale wiem, że czepiam się tego, czego nie powinienem, w końcu właśnie na tym polega urok miniaturWink
Odpowiedz
#5
Grimiku, bo to jest tylko fragment innego tekstu owego Autora, który to lubuje się w duplikowaniu swoich tekstów lub wycinaniu z nich fragmentów i tworzenia z nich mniejszych (jak matrioszka prawie). Wielokrotnie zwracano uwagę, banowano, ale nie dociera. Tym razem nawet nie będę tego komentował, bo to szkoda gadać. Dłuższa wersja widnieje pod tytułem "Dezercja".
ps. język i styl to nie wszystko...
to be a struggling writer first you need to know how to struggle
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości