Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Zdrajca
#1
Jest to pierwszy rozdział mojej powieści, właściwie coś w rodzaju wstępu. Póki co akcja wydaje się nie mieć żadnego związku z tytułem, ale wszystko zostanie wyjaśnione w kolejnych fragmentach. Rozdział nie należy do zbyt krótkich, ale mam nadzieję, że ktoś znajdzie trochę czasu żeby ocenić moje wypociny i wytknąć błędy.

Dwupiętrowy, czerwony autobus jechał w dość szybkim tempie. Mijał szare, odrapane bloki i mury pokryte niezbyt wyrafinowanymi napisami. Wiele z nich dotyczyło funkcjonariuszy policji, po czym łatwo można było wywnioskować, że mieszkańcy tego osiedla nie przepadali za stróżami prawa. Cała okolica była wręcz groteskowo obskurna, jakby książkowy przykład patologicznej dzielnicy, po której przeciętny nastolatek biega z glockiem w jednej dłoni i saszetką amfetaminy w drugiej. A kiedy oglądało się ją późnym wieczorem wyglądała jeszcze bardziej zniechęcająco niż rano czy w południe.
Kierowca omal nie minął przystanku, bo nikt na nim nie stał, a nie podejrzewał, że ktokolwiek będzie chciał tam wysiąść. O tej porze zwykli, uczciwi ludzie trzymali się od tego miejsca z daleka, dobrze wiedząc, że nie czeka ich tam nic dobrego. W autobusie przebywało teraz jedynie kilka osób i żadna z nich nie wyglądała na kogoś, kto poradziłby sobie w takiej dzielnicy. Troje staruszków, jedna kobieta przy kości wyglądająca na trochę więcej niż czterdzieści lat i nieco od niej młodszy mężczyzna. Na oko mniej więcej 38-letni, zadbany, ubrany skromnie, ale bardzo schludnie. Z ramienia zwisał mu czarny neseser, możliwe, że po prostu wiózł coś do domu. „Na pewno nie będzie chciał tutaj wysiąść", pomyślał kierowca. Ale się mylił. Bo 38-latek wstał z miejsca i stanął przy drzwiach autobusu, kiedy ten dojeżdżał do owego feralnego przystanku. Kierowca nic nie powiedział – nie było jego sprawą, gdzie wysiadają jego pasażerowie – ale był pewien, że mężczyzna wróci bez nesesera, za to z podbitym okiem i złamaną ręką. Drzwi otworzyły się, wydając przy tym charakterystyczny dźwięk, a 38-latek wyszedł na pogrążoną w ciemności ulicę. Dźwięk rozległ się po raz kolejny, przy zamykaniu drzwi, po czym autobus odjechał, zostawiając mężczyznę w jednej z najbardziej zakazanych dzielnic Londynu.
38-latek poprawił torbę i rozejrzał się dookoła. Niby od niechcenia, ale jeśli stałoby się obok, można by było zauważyć, że jego wzrok był dziwnie podejrzliwy i zaniepokojony. Był to wzrok kogoś, kto zdecydowanie miał coś na sumieniu. Ale nikt nie stał obok, ba, nikt nie stał nawet kilkanaście metrów od niego. Okolica była pusta. Z daleka dochodziły krzyki, zapewne jakichś pijanych nastolatków, ale to go nie obchodziło. Ważne, że nikt go w tej chwili nie widział. Ruszył w kierunku starego magazynu. Tak jak większość budynków na tym osiedlu, magazyn miał odrapane, pomazane i dziurawe ściany. We wszystkich oknach widać było bordowe zasłony, nie pozwalające dostrzec, co znajdowało się w środku. Ale co mogło się znajdować? To był tylko stary magazyn, teraz już nawet nic w nim nie przetrzymywano. Stał otwarty całą dobę, więc jeśli nawet towarów, które niegdyś w nim trzymano, nie przeniesiono gdzie indziej, z całą pewnością ktoś je sobie przywłaszczył.
Ten budynek sprawiał wrażenie całkowicie bezużytecznego, czasy jego świetności minęły bezpowrotnie. Ale tego wieczoru miał jeszcze posłużyć pewnemu człowiekowi. Temu porządnie wyglądającemu, schludnie ubranemu mężczyźnie, który właśnie do niego wchodził.
W środku było ciemno. Bardzo ciemno. Powoli rozsunął neseser i włożył do niego rękę. Wyciągnął z niego latarkę. Nacisnął przycisk. I oto w starym magazynie nastała światłość. Przynajmniej w jego części. Dokładnie przeszukał dolne pomieszczenie – czasami w takich magazynach sypiali bezdomni, a nie chciał żadnych świadków. Krótkie oględziny utwierdziły go w przekonaniu, że w tym pomieszczeniu nie było nic poza kilkoma kulawymi krzesłami i lustrem. Lustro było porysowane i pokryte grubą warstwą kurzu. Oparł je o ścianę i lekko przetarł rękawem. Widział w nim swoją twarz. Ogoloną, zadbaną twarz ułożonego 38-latka, który na pewno ma już żonę i dzieci. Na którego zapewne rodzina czeka w domu z utęsknieniem. Nosił drogie ubrania, więc dużo zarabiał. Wzorowa głowa rodziny.
Zabawne, że takie wrażenie robił on, Al Davis, płatny morderca, który w przeciągu ostatniego roku zlikwidował kilkudziesięciu ludzi.
Odłożył lustro na miejsce i ruszył schodami na górę.
Cała podłoga była zasypana przeróżnymi rupieciami. Beczki, meble zniszczone do takiego stopnia, że kompletnie nie nadawały się do użytku (bo pozostałe zostały już albo wywiezione, albo rozkradzione co do sztuki), śmieci, deski, a na dodatek wszędzie pełno kurzu i pajęczyn. Wzorowy przykład starego, zapomnianego magazynu.
Przeszukał dokładnie każdy cal pomieszczenia. Podnosił meble, deski i zaglądał we wszystkie zakamarki, tak długo, aż upewnił się, że jedyne żywe stworzenia w tym magazynie to pająki. Nie należał do szczęściarzy. Los często płatał mu figle. I właśnie dlatego musiał być czujny. Figle losu w jego fachu potrafiły być śmiertelnie niebezpieczne.
Włożył latarkę z powrotem do torby, już jej nie potrzebował. Podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. 21:37. Miał jeszcze czas. Ponad 10 minut czasu. Położył neseser na podłodze i wyciągnął z niego długie zawiniątko. Jeszcze raz obejrzał się za siebie, po czym położył je obok torby i rozwinął.
W zadumie patrzył na karabin. Widział go już wiele razy, ale jeszcze nigdy nie udało mu się powstrzymać zachwytu jego widokiem. Przyłapał się na tym po raz kolejny.
Sako TRG-22, długi na 1150 milimetrów, ważący 5 kilogramów. Znał dokładnie jego parametry, jak i znał parametry każdej swojej broni. Wiedział o nich wszystko. Wcale nie musiał – wbrew pozorom, jego fach nie wymagał aż takiej wiedzy. Nie musiał, ale chciał. Broń była jego największym hobby. Nie tylko karabiny snajperskie (chociaż głównie właśnie one). Posiadał ogromny zasób wiedzy na temat niemal każdego rodzaju broni palnej.
Karabin, który leżał teraz przed nim, a raczej jego starsze modele, skonstruowano jeszcze w latach 90-tych. Sako TRG był robotą Finów, co dodawało mu prestiżu – w końcu to z Finlandii pochodził słynny Simo Häyhä, oficjalnie uznany za najskuteczniejszego snajpera w historii.
Był w idealnym stanie, ani trochę kurzu, ani jednej rysy, ani jednego zabrudzenia. Niezwykły kontrast z wnętrzem magazynu, na podłodze którego leżał. Al podniósł karabin, nie odrywając od niego wzroku. Niewiele ponad 5 kilogramów. Tylko tyle ważył przedmiot stworzony do odbierania życia.
Lee Harvey Oswald zabił Johna Fitzgeralda Kennedy’ego karabinem Carcano M91/38. Zmienił bieg historii Stanów Zjednoczonych za pomocą broni ważącej mniej niż 4 kilogramy.
Lekkie i niepozorne przedmioty były najgroźniejsze.
Odłożył broń i podszedł do okna. Odsunął zasłonę. Nie całkowicie, tylko trochę. Bardzo powoli. Bardzo ostrożnie. Przeczyścił odsłonięty kawałek okna z warstwy kurzu, ponownie używając do tego rękawa i zerknął przez szybę.
Póki co to okno wychodziło na uliczkę jednej z najbardziej patologicznych dzielnic stolicy Anglii. Całkowicie pustą, całkowicie nieciekawą. Ale wiedział, że już za kilka minut będzie to okno wychodzące na ulicę, o której napiszą w wielu gazetach. „Kolejna ofiara tajemniczego snajpera”. Mniej więcej tak brzmiały nagłówki artykułów traktujących o jego zabójstwach. I nie tylko jego. Także o tych, które popełnili jego współpracownicy. Pisano tak, jakby każde z tych morderstw ciążyło na sumieniu jednego człowieka. Media dobrze wiedziały, że była to robota co najmniej kilku ludzi, a najpewniej zorganizowanej grupy, ale pisały o jednym „tajemniczym snajperze”, który wzbudzał zainteresowanie ludzi o wiele bardziej niż robiłaby to „szajka płatnych morderców”.
Ponownie podniósł karabin, tym razem przyłożył go do ramienia i spojrzał przez celownik optyczny. Już nie stał – kucał w całkowitym bezruchu.
Zawsze było te kilka minut czekania na cel. Co najmniej kilka. Czasami kilkanaście. Czasami kilkadziesiąt. Nauczył się długo trwać w bezruchu. Zazwyczaj podczas tego oczekiwania, z karabinem w rękach i okiem przy celowniku, przypominał sobie, jak się w to wszystko wplątał. A raczej jak wplątał go w to pewien człowiek.
George Smith. Miał ponad sześćdziesiąt lat. Ubierał się zawsze elegancko i schludnie. Jeździł drogim samochodem. Miał piękną córkę, chodzącą z przystojnym mężczyzną. Jego żona była elegancką, wyniosłą damą o godnych podziwu manierach. Był miły dla każdego, miał wielu przyjaciół. Często grywał w bilarda, brydża i szachy.
Człowiek idealny– takie właśnie wrażenie robił George Smith. Człowiek, którego każdy chciałby poznać. Sympatyczny, uprzejmy, bogaty, człowiek, któremu powiodło się w życiu.
I – o wiele mniej znany fakt - założyciel tajnej organizacji płatnych morderców.
Al dobrze pamiętał tamten dzień. Był w lesie na polowaniu. Na polowaniu, które, łagodnie to ujmując, z punktu widzenia prawa nie powinno się odbyć. Tak, zanim stał się płatnym mordercą, był zabójcą zwierząt. Kłusownikiem. Używał najtańszego karabinu myśliwskiego, tylko na taki było go stać.
Polował od wielu lat. Nie dla pieniędzy. Nigdy nie sprzedał ani jednego zwierzęcego trofeum. Polował, bo lubił to robić. Lubił strzelać. Niewytłumaczalna chęć do strzelania i równie niewytłumaczalne zainteresowanie wszelkiego rodzaju bronią palną towarzyszyło mu od wczesnego dzieciństwa. Od pistoletów na kulki do fińskich karabinów wyborowych. Z początku chodził na strzelnicę, ale strzelnice w Londynie były zdecydowanie zbyt drogie, więc postanowił raz pójść na nielegalne polowanie. Potem poszedł znowu. I znowu. Skończyło się tak, że polował przynajmniej co kilka dni. Do momentu spotkania z Georgem nikt go na tym nie przyłapał. Już wtedy Al dobrze wiedział, że nie należy do szczęściarzy, Dokładnie dbał o to, żeby żaden przechodzień go nie zobaczył. kiedy kucał wśród wysokich dębów, z karabinem na ramieniu, każdym strzałem łamiąc prawo coraz bardziej. W głębi duszy wiedział, że z jego pechem kiedyś jednak będzie musiał zostać przyłapany, niezależnie od tego, jak wiele wysiłku włoży w przygotowania.
I został. Tamtego pamiętnego dnia.
Właśnie celował prosto w głowę stojącego spokojnie jelenia, kiedy nagle usłyszał czyjś głos. Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Zawsze tylko tak reagował na strach i nerwy. Zazwyczaj ludzie, kiedy coś przestraszyło ich na śmierć, podskakiwali, krzyczeli, upuszczali trzymane w danym momencie przedmioty… A on w tego typu sytuacjach nigdy nawet nie drgnął. Zawsze było tylko to okropne uczucie serca podchodzącego do gardła, serca, które nagle zaczynało bić z niepokojącą intensywnością.
Kiedy w miarę się uspokoił, położył karabin na ziemi, po czym spojrzał za siebie, poszukując źródła głosu. I je odnalazł.
Nawet przebywając w lesie nie był ubrany na sportowo – miał na sobie garnitur. Letni, biały, ale garnitur. Cały George. Niektórzy jego starzy znajomi utrzymywali, że od dobrych kilkudziesięciu lat nie sposób było go ujrzeć poza domem w czymś innym niż właśnie w garniturze. Siwe, zaczesane do tyłu włosy. Zapach drogich, męskich perfum. I ten dobroduszny, łudzący uśmiech. Uśmiech, który pojawiał się na jego twarzy tak często. Uśmiech, który towarzyszył mu tak jak drogie, eleganckie ubrania. Tak jak klasa i maniery. To wszystko powodowało, że gdziekolwiek się pojawił, sprawiał wrażenie człowieka idealnego.
Al widywał go już wcześniej. Zawsze w miejscach publicznych, otoczonego znajomymi i pogrążonego w rozmowach. Bogaty, popularny, szczęśliwy. Co robił tutaj, w tym lesie? Tacy ludzie nie pojawiają się przypadkiem w takich miejscach. Musiał go śledzić. Al był tego pewien. Ale dlaczego?
Zanim nawet zdążył zacząć się tłumaczyć, George wyciągnął do niego rękę. Al ją uścisnął. Przedstawili się sobie nawzajem. A potem George Smith z jego charakterystycznym, dobrodusznym uśmiechem złożył mu propozycję dołączenia do szajki płatnych zabójców.
Al zrozumiał wszystko. Owszem, był śledzony. Nie przez George’a, zapewne przez jego ludzi. Profesjonalistów. Dlatego niczego nigdy nie zauważył. Nagle uswiadomił sobie, że był wręcz idealnym kandydatem na płatnego mordercę.
Po pierwsze, świetnie strzelał. Wielokrotnie wygrywał konkursy strzeleckie, a jeśli ludzie George’a go tropili, musieli widzieć na własne oczy, ile zwierząt ukatrupił. Zabijanie zwierząt nie było tym samym, co zabijanie ludzi… Ale różnica leżała nie w samym strzelaniu. Leżała w psychice. Mówiąc dokładniej, w wyrzutach sumienia. A wyrzuty sumienia dało się łatwo leczyć. Gotówką.
Po drugie, był samotny. Zarówno jego żona, jak i córka odeszły. Córka opuściła świat pierwsza z powodu choroby. A żona nie mogła wytrzymać psychicznie i wreszcie uciszyła ból. Uciszyła go na zawsze - całym pudełkiem tabletek. Tabletek, których nie łyka się całymi pudełkami, jeśli nie chce się umrzeć. Z początku Al był nie tyle smutny, co wściekły. Uciekła i zostawiła go samego. A on nie umiał się zabić. Strach przed śmiercią, strach przed tym, że jego świadomość może po prostu prysnąć jak mydlana bańka, był zbyt wielki. Więc żył dalej, całkiem samotnie. Nie miał żadnych znajomych, a jego rodzice umarli, kiedy był jeszcze nastolatkiem. Wszystko co miał, to tani karabin myśliwski i trochę oszczędności. Oszczędności, które nie mogły starczyć na długo.
Podsumowując, nie miał absolutnie nikogo, potrzebował pieniędzy i dobrze strzelał.
Czy istniał człowiek bardziej nadający się do tej pracy?
Al wiedział, co się stanie, jeśli odmówi. Widział to, patrząc w oczy tego uprzejmego, pozornie dobrego człowieka. Odłożył już karabin na ziemię i był bezbronny. W razie odmowy George nie pozwoliłby mu opuścić tego lasu. Wyciągnąłby broń i z tym swoim dobrodusznym uśmiechem po prostu by go zabił. Był liderem szajki płatnych zabójców, byłoby to dla niego łatwiejsze od strzepnięcia pyłka z garnituru. Później zabrałby jego ciało, żeby zakopać je gdzieś daleko. Zresztą… Nawet gdyby ktoś je znalazł, nic by się nie stało. Nie miał już nikogo. Nikt nie próbowałby dociec, kto był zabójcą. Samotny Al Davis nawet nie pracował – jego śmierć nie przyniosłaby żadnej straty światu.
Wiedział, że ten uprzejmy, ułożony starszy człowiek dał mu wybór – zabijaj lub sam zostaniesz zabity.
A Al za bardzo bał się śmierci, żeby odmówić.
Można więc powiedzieć, że został zmuszony do pracy w szajce. Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, iż ta praca mu nie odpowiadała. Po pierwszych kilku zabójstwach nie mógł spać, mało jadł, wyrzuty sumienia szarpały jego słabą psychikę. Ale, jak już wspominałem, pieniądze skutecznie i szybko leczą wyrzuty sumienia. A pieniędzy nigdy mu nie skąpili. Wypłata za jedno zlecenie wystarczała na życie przez co najmniej kilka tygodni w luksusie. Z czasem zabijanie ludzi przestało być takie trudne. Wyrzuty sumienia zniknęły szybciej niż się spodziewał. Może to tylko on był pozbawionym uczuć sukinsynem, a może… A może każdy człowiek był tak naprawdę stworzony do zabijania? W końcu człowiek również był zwierzęciem.
Więc zwierzę o imieniu Al polowało. Tym razem na istoty inteligentniejsze od jelenii i sarenek, ale jedno się nie zmieniło – nadal jeden strzał wystarczał. Rzecz jasna, George bardzo pomagał mu w polowaniach. Między innymi nauczył go, jak skutecznie zmieniać wygląd. Al zrealizował już kilkadziesiąt zleceń, a podczas wykonywania każdego z nich wyglądał zupełnie inaczej. Między innymi dlatego nie został złapany.
Rozmyślania przerwało mu pojawienie się celu na miejscu. Nie chciał teraz odsuwać oka od celownika, żeby zerkać na zegarek, ale miał niemalże całkowitą pewność, że była 21:50. Dokładnie o 21:50 Gregory Woodard każdego dnia powszedniego przechodził przez to miejsce wracając z pracy. Al dobrze o tym wiedział, bo obserwował go od kilku dni. Zabijanie nie było jedynym elementem zlecenia – było jedynie jego zwieńczeniem. Zanim zabił, musiał śledzić cel. Poznać jego plan dnia, dowiedzieć się, w jakie miejsca chodzi i w jakich godzinach. A później wybrać z nich najlepsze miejsce i najlepszą porę. I na koniec znaleźć odpowiedni budynek, żeby wreszcie oddać strzał z jego okna. Tym razem odpowiednim budynkiem był stary magazyn, odpowiednim miejscem jedna z ciemnych uliczek tej parszywej dzielnicy, a odpowiednim czasem 21:50.
O 21:50 rozległ się dźwięk strzału. Rozległ się jednak tylko wewnątrz magazynu - dzięki tłumikowi zamontowanemu na końcu lufy karabinu i nabojowi z pociskiem poddźwiękowym odgłos był bardzo cichy. Zbyt cichy, żeby usłyszał go ktoś będący poza budynkiem. O 21:50 Gregory Woodard upadł na ziemię z raną postrzałową w głowie. Śmierć była natychmiastowa, jak zwykle. Nie poczuł niczego. Jeszcze sekundę wcześniej spokojnie szedł do domu, pewien, że za kilka minut do niego dotrze, przywita się z rodziną, zjedzą razem kolację… Ale sekunda zmieniła wszystko.
Al nie odłożył karabinu. Musiał być pewien, że jego zbrodnia nie zostanie zauważona zbyt szybko.
Niestety została.
Na miejsce przybył świadek. Czasami przychodzili, a Al musiał wówczas eliminować również ich. Standardowa procedura. W końcu trup musiał zostać zauważony – było to oczywiste – ale nie mogło to nastąpić zbyt szybko. Mogłyby wyniknąć z tego problemy. I tym razem również pojawił się świadek. Gdyby był to dorosły mężczyzna lub kobieta, Al po prostu zrobiłby swoje, potem poczekał jeszcze kilka minut i – jeśli nie pojawiliby się inni świadkowie – zabrał swoje manatki, po czym opuścił magazyn. Nie wahałby się w ogóle, nie wywarłoby to też na nim żadnego wrażenia – przyzwyczaił się do tego po pierwszych kilkunastu zleceniach.
Ale świadkiem było dziecko. Mała dziewczynka prowadząca rower.
Nigdy jeszcze nie zabił dziecka. Każda z kilkudziesięciu zlikwidowanych przez niego osób była dorosła. Właściwie nie powinno to robić różnicy, ale… Dla niego robiło. To było tylko dziecko. Całkiem niewinne. Chociaż… Przecież do tej pory również likwidował świadków, i każdy z nich był tak samo niewinny jak ta dziewczynka. Westchnął i przestał się oszukiwać – wahania były spowodowane czymś innym niż jej niewinnością.
Celownik pozwalał mu przyjrzeć się dziecku dokładnie, tak, jakby był tuż obok niego. Miała jasne włosy i śliczne, niebieskie oczka, a także kolorowe ubranko, absurdalnie kontrastujące z obskurną, pogrążoną w mroku okolicą.
Jego córka też miała śliczne, niebieskie oczka. Też miała jasne jak len włosy. Też lubiła kolorowe ubranka.
Przełknął ślinę. Przyszedł mu do głowy niedorzeczny pomysł. A gdyby tak… Pozwolić jej żyć? Jeśli tylko nie zauważy… Jeśli po prostu przejdzie ze swoim rowerkiem obok, jeśli jakimś dziwnym trafem nawet nie spojrzy na trupa… Nie będzie musiał jej zabijać. Dłonie zaczęły mu drżeć. A przecież zabijanie stało się dla niego tak normalne, może nawet satysfakcjonujące. Nie miał już żadnych wyrzutów sumienia. Ostatni raz wahał się przy siódmym celu, a później po prostu strzelał, wykonywał swoją brudną robotę i spokojnie wracał do domu.
A teraz… Tak bardzo chciał, żeby przeszła obok i nie zauważyła ciała. Był ateistą, ale zaczął się modlić. Tak jakby Bóg, nawet jeśli istniał, miał spełnić prośbę mordercy. To było kompletnie nonsensowne. A mimo to… Modlił się. Modlił się i miał nadzieję. Miał nadzieję, że ten jeden raz dopisze mu szczęście.
Ale Al Davis nigdy nie należał do szczęściarzy, a nadzieja była matką głupich.
Dziewczynka zauważyła martwego Gregory’ego Woodarda. Musiał ją zlikwidować. W przeciwnym wypadku zaczęłaby krzyczeć, obudziła całą okolicę i zwiększyła szanse na to, że zostanie schwytany. A jeśli by go złapali… Po rozprawie wsadziliby go do więzienia. Wszystkie dowody wskazywałyby na niego. George by mu nie pomógł, wtrącanie się do takiej sprawy byłoby zbyt ryzykowne dla niego samego. I spędziłby w celi resztę życia.
Za bardzo się bał.
Wymierzył i strzelił.
Dziewczynka upadła, tak jak chwilę temu upadł Gregory, ale… Kiedy upadł Woodard, Al nie czuł niczego. Kiedy upadła dziewczynka, w kolorowym ubranku, z jasnymi jak len włosami i niebieskimi oczami, dokładnie taka, jak jego malutka Rochelle, poczuł gulę w gardle.
Dalej patrzył przez celownik. W pewnym momencie widok przesłoniła mu łza. Odsunął karabin, otarł ją i wrócił do obserwacji. Ze wszystkich sił starał się opanować.
Przez dziesięć minut nikt nie przyszedł. Oznaczało to koniec standardowej procedury, którą jego koledzy po fachu zwykli nazywać „dokańczaniem roboty”.
„Cholerne dokańczanie cholernej roboty”, pomyślał Al., teraz już nie tyle smutny, co wściekły. Chociaż… Kogo mógł winić? Sam wystrzelił, sam ją zabił. George Smith ani żaden z jego ludzi nie odebrał życia tej dziewczynce. Zrobił to on, Al Davis.
Odłożył karabin, zawinął go w materiał, po czym włożył do torby. Zasunął neseser, zawiesił go na ramieniu i zszedł na dół.
Otworzył drzwi.
Ze starego magazynu wyszedł mężczyzna w średnim wieku. Porządnie ubrany, zadbany, pewnie właśnie wracał do domu, do dzieci i żony, która już czekała na niego z ciepłą kolacją.
Odpowiedz
#2
W tej chwili tekst wydaje się nie pasować do działu, ale może to się zmieni. Z początku robiłem notatki, ale potem mnie wciągnęło i dałem sobie spokój. Nie mniej wynotowałem kilka zgrzytów:

Cytat:Na oko mniej więcej 38-letni

Na oko mógł mieć koło 40. 38 brzmi zbyt trafnie. Równie dobrze mógłbyś napisać, że na oko urodził się 11 marca 76 roku... Czepiam się może, ale trochę zgrzyta.
Cytat:Wyciągnął z niego latarkę. Nacisnął przycisk. I oto w starym magazynie nastała światłość.

Zajebista latarka, że cały magazyn oświetla. Gdzie można taką dostać? Big Grin

Cytat:Ponad 10 minut czasu.

A może być 10 minut chleba? Nie potrzebne tam jest to "czasu". Druga sprawa, że pisanie cyfr w prozie, zarówno w przypadku 10 minut, jak i 38-latka, wygląda słabo. Lepiej zapisuj wartości wyrazami.

Dalej było kilka powtórzeń, dziwne słowo "nonsensowne", które jak dla mnie strasznie zgrzyta. Nie lepiej po prostu "bezsensowne"? Ale w sumie czytało się przyjemnie. Opis obskurnej dzielnicy pozwala poczuć ten klimat. Dziwi mnie tylko, skąd o godzinie 22, w miejscu, gdzie można stracić nie tylko zęby, pewnie jeszcze dość odosobnionym, no bo przecież snajper nie wybierałby ruchliwego miejsca, znalazła się mała blond-włosa dziewczyna, w kolorowym ubranku i z rowerkiem. Bardzo mi ona tam nie pasuje. Tak samo jak nie pasuje mi motyw z usuwaniem świadków. Nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że po to używa się karabinu snajperskiego, żeby móc pozostać daleko od celu i uniknąć zauważenia. Trupa tak czy siak znajdą, kilka minut w te czy we wte nie robi różnicy.

Podsumowując. Masz niezły warsztat. Czyta się dobrze. Są zgrzyty ale niewielkie, większych błędów nie odnotowałem. Ciężko ocenić pomysł po krótkim fragmencie, na razie nie ma nic odkrywczego, nie mniej jednak z przyjemnością przeczytam ciąg dalszy. Ocena: mocne 6/10 i czekam na więcej.
Odpowiedz
#3
No cóż. Dobrze i Źle.
Dobrze: Ciekawie opowiedziana historia, zarówno samych zabójstw, jak i retrospekcja dotycząca wstąpienia do "syndykatu zbrodni". Pomysły może i nie nazbyt nowatorskie, ale użyte celowo. Wahania moralne zabójcy też jak najbardziej uzasadnione. Czyli opowieść odpowiednio dobrze się broni. Nie ma jakichś cudów i udziwnień, ale wszystko wydaje się bardzo prawdopodobne.

Źle: Słowa słowa słowa.. za dużo słów, zbyt dosłowny opis. Szczególnie widoczne w pierwszych akapitach tekstu. Zbyt szeroko rozwodzisz się nad obskurnością otoczenia, zbyt łopatologicznie prawisz o starym magazynie, a to niestety zaburza klimat opowieści. Czasem lepiej, gdy słów jest za mało niż za dużo. Warto nad tym właśnie popracować, żeby w przyszłości ktoś nie powiedział: "No wiesz, pomysł fajny, ale ta narracja... strasznie męcząca.
Pozdrawiam.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości