Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Zawód który nie umarł cz.I
#1
[Dawno mnie nie było więc mam nadzieje, że wracam z wielką pompą Wink]
[Ps. wybaczcie jeżeli znowu coś znajdziecie z błędów ;P]


- Vincent z Vegas, otwieraj Roy - W pomieszczeniu panowała cisza, nikt się nie odezwał. Motel "Przystań" znajdujący sie przy drodze stanowej nr.15 był rzadko odwiedzany. Jeżeli w ogóle to jedynie przez nowych graczy którzy przegrali w kasynach wszystko i nie mieli dostatecznie dużo pieniędzy aby wrócić do kontynuacji podróży lub do domu, o ile takowy posiadali. Drzwi przed mężczyzną w prochowcu były stare i poniszczone. Windykator dostał cynk od kierownika tego zadupia, że cel zatrzymał się u niego kilka dni temu. Pewnie od razu gdy przerżną wszystko co miał w kasynie, zatrzymał się tutaj aby obmyślić plan ucieczki przed spłaceniem długu. Niestety jak większość nowych graczy-bankrutów nie zdawał sobie sprawy, że w Vegas pracują tacy ludzie jak Vincent.

- Otwieraj! Wiem, że tam jesteś. Nie utrudniaj mi roboty. Oddaj kasę Panu Marconi, a dam Ci spokój i będziesz mógł odjechać, gdziekolwiek zechcesz.- Vincent mówiąc te słowa staną po lewej stronie drzwi i wyciągnął pałkę teleskopową. Nie oczekiwał, że ten kretyn mu otworzy i usłużnie odda należne pieniądze lub przedmioty które miały by taką samą wartość jaką był winny Panu Marconiemu ale miał chociaż nadzieje, że obejdzie się bez strzelaniny.

- Masz ostatnie pięć sekund, żeby się odezwać. Jeżeli nie zamierzasz współpracować Twój majątek poprzez Prawo Miasta Vegas zostanie odebrany Ci siłą, a prócz tego zostaniesz obciążony kosztami usługi pracownika windykacyjnego równej dziesięciu procentom sumy którą jesteś winien Panu Marconiemu, właścicielowi Zachodniego Kasyna "Raj". Czy zrozumiałeś co to oznacza dla Ciebie, Roy?

Dopiero teraz z pokoju ktoś krzyknął.
-Pieprz się! - Po tych słowach po drzwiach przeszła seria z pistoletu maszynowego, zahaczając o ścianę przy której stał Windykator. Na jego szczęście pociski nie przeszły przez cegłówki.
- To nie było mądre posunięcie.- Vincent odezwał się spokojnie i schowawszy pałkę za pas, wyciągnął berette. W tym samym czasie znów padła seria po drzwiach. Gdy odgłos pistoletu maszynowego umilkł, windykator stając na przeciw drzwi wyważył je z buta. W pomieszczeniu nie było nikogo. Roy wyskoczył przez okno i właśnie biegł w stronę samochodu. Dystans był niewielki ale szanse trafienia tego kurdupla były małe, więc wyskoczywszy przez okno, rozpoczął pościg.

Ścigany był niskiego wzrostu ale biegł tak szybko, że Vincent zaczął zdawać sobie sprawę, iż nie zdąży go dopaść za nim ten nie wpadnie do auta i odjedzie. Dlatego stanął i przymierzył. Plecy kurdupla na jego muszce pistoletu były jak mucha latająca koło zgniłego żarcia. Za kilka sekund ten mały złodziej będzie musiał stanąć i otworzyć drzwi od auta. Jeszcze chwila. W końcu nacisnął spust. Roy oberwał w ramię, brudzą krwią boczną szybę ale mimo tego wśliznął się do środka i odpalił silnik.
- Co za mała gnida!- syknął Vincent znowu oddając strzał. Tym razem roztrzaskał szybę lecz i tym razem nie trafił złodzieja. Samochód ruszył wzbijając w powietrze tumany kurzu. Windykator zaklną i ruszył biegiem w stronę swojego motoru zaparkowanego z drugiej strony motelu. Gdy dopadł czarnego harleya, Roy był już kilka minut przed nim, jadąc na północ.


Pościg nie zaczął się najlepiej dla ścigającego. Kilka minut przewagi uciekającego nad goniącym, na tym zasranym świecie, to naprawdę sporo problemów na głowie. Zwłaszcza, że w tych czasach pojazdy nie osiągały już takich zawrotnych prędkości jak kiedyś. A do tego piach który wkradał się wszędzie tam gdzie pracowały wszelkie newralgiczne urządzenia silnika lub wału korbowego. Dlatego posiadanie motoru w tym okresie to niemałe szaleństwo i wydatek.

Vincent nie wiedział ile paliwa posiadał Roy lecz zdawał sobie sprawę, iż może być na straconej pozycji bo sam zapomniał dolać do baku. Tylko fakt, iż wiedział w którą stronę jedzie Roy, dawał mu szanse na to iż w końcu go dopadnie, dlatego postanowił zaryzykować. Za kilkanaście minut, po prawej stronie drogi będą mijali bar "Samiego". Tam, jeżeli Roy się nie zatrzyma, znajomy sprzeda mu wystarczająco dużo litrów czarnego złota aby dalsza pogoń miała sens. Jeżeli natomiast się zatrzyma, sprawa będzie znacznie prostsza.

Taki był plan, ale jeżeli Roy pojedzie dalej i skręci w którąś z bocznych dróg, a jest ich kilka, to może znacznie bardziej utrudnić pogoń. Zwłaszcza kiedy wybierze drogę do ruin miasteczka Omalto. Nie wiedzieć czemu, to właśnie tam najczęściej uciekają Ci którzy za dużo przegrają w Vegas.To właśnie tam też mieszka ta biedniejsza i bardziej zdesperowana część mieszkańców tego Hazardowego Piekła.

Niestety, Roy nie zatrzymał się u "Samiego". Dlatego Vincent kładąc wszystko na jedną kartę zdecydował, że też się nie zatrzyma. Było za duże ryzyko, że go zgubi, zresztą czuł, że ten kurdupel pojedzie właśnie do Omalto. Nie mylił się. Po kolejnych dziesięciu minutach pościgu złodziej skręci w stronę ruin, co oznaczało, że wszystko będzie teraz znacznie trudniejsze.

Ludzie z Omalto nienawidzili Windykatorów, zwłaszcza od Pana Marconiego. Nienawidzili bo właśnie w "Raju" najwięcej można było wygrać i najwięcej też można było stracić. A Vincent był jednym z tych którzy najczęściej odbierali długi zaciągnięte przez nierozważnych graczy. Roy chyba o ty wiedział i prawdopodobnie na to właśnie liczył.

Ruiny były co raz bliżej. Po lewej stronie Vincent minął już starą tablicę informującą o wjeździe na teren Omalto. Roy tak łatwo nie schowa się razem ze swym gratem. Będzie musiał go gdzieś porzucić, a wieczór zbliżał się nieuchronnie.

Gdy Windykator wjechał między gruzy, już po paru minutach zauważył porzuconą osobówkę Roy'a. Stała niedbale zaparkowana na połowie chodnika, kurdupel zapomniał nawet zamknąć drzwi. Przed samochodem był chyba burdel, bo kilka dziwek dziwnie przyglądało się gdy Vincent zaczął przeglądać samochód ściganego.

- Hej Twardzielu! Masz ochotę na małą i n s p e k c j ę? - zagadała do niego jedna, o rudych włosach i podartej spódniczce w czarnobiałą kratę.

- Masz fart bo właśnie dzisiaj mamy w ofercie kondony gratis do stosunku - dodała od razu po chwili, z zalotnym spojrzeniem.

- Nie dzisiaj, ruda. Ale zarobisz piątaka, kiedy powiesz mi gdzie poszedł ten kurdupel z tego samochodu. - odpowiedział przeszukując schowek w osobówce.

- Chodzi Ci o Roy'a? A co z nim? Czego od niego chcesz - jej wyraz twarzy i dziwne spięcie koleżanek mogło oznaczać iż złodziej jest w tym mieście kimś więcej niż tylko uciekinierem.

- Tak, właśnie o tym człowieku mówię. Chcesz tego piątaka czy nie? - Vincent wyprostował się i spojrzał spod łba na dziwki, tym samym bardzo uważnie rejestrując wejście jak i sam budynek który służył jako burdel.

Był to trzy piętrowy lokal, nie duży bo tył tej konstrukcji zawalił się bardzo dawno temu, ale mimo tego widać było, że frontowe wejście z giwerą po Roy'a było by samobójstwem. Bo skoro dziwki znają tego człowieka, i ten kurdupel na prawdę przegrał tyle szmalu. W środku będą ludzie którzy na pewno nie wydadzą go po dobroci.

- Moja propozycja nie będzie wieczna. Bierzesz szmal czy nie? - Ruda bez słowa odwróciła się na obcasie. - A może któraś z was, drogie Panie? - Panienki z chodnika parsknęły i rozeszły się na swoje rejony.

Najwidoczniej żadna nie była zainteresowana wsypaniem Roy'a.


Vincent wrócił do harleya i spoglądając co jakiś czas na burdel, zaczął się zastanawiać jak odzyskać dług tego frajera. W takiej sytuacji trzeba najpierw ustalić kim on w ogóle jest. Na pierwszy rzut oka, pasuje idealnie do typowego narwanego syna szefa. Bo na szefa to raczej ma za mały mózg i jaja. Po drugie, trzeba będzie zdecydować czy zaryzykować frontalne wejście czy może jakoś inaczej to rozegrać. Po trzecie, do nocy pozostało jeszcze kilka dobrych godzin więc osłona ciemności nie wchodziła w grę.

Vincent nie miał za dużego wyboru. Jego szef nie lubił gdy ktoś zwlekał z zapłatą, a już w zupełności gdyby komuś udało się nie zapłacić należności w żadnym terminie. Pan Marconi wolał mieć dłużnika martwego który nie zapłacił bo nie miał z czego, niż żywego który mu uciekł.
Dlatego windykator postanowił działać... .

W burdelu panował upał, a po twarzach obecnych widać było wszechobecne napięcie. Na barze leżał Roy z krwawiącym ramieniem, a przy nim majstrował jakiś jegomość z torba lekarską. Z piętra zaś słychać było niedwuznaczne odgłosy kopulacji. Dwóch dryblasów przy drzwiach wejściowych paliło fajki gdy na zewnątrz coś pierdolnęło. Echo eksplozji powędrowało aż na piętro skąd wybiegł w piżamie jakiś starszy koleś.

- Kurwa! Nawet pociupciać nie można w tym smutnym jak pizda mieście! Froy co tak siedzicie z kolegą jak dwa zjeby na huśtawce! Sprawdźcie co tam walnęło! - Roy stęknął gdy samozwańczy fleczer zaczął wyjmować mu kulę, używając do tego samochodowych obcążków.

Gdy dwóch ochroniarzy wstało z stołków, drzwi otworzyły się z hukiem i do burdelu wbiegły wystraszone dziwki. Jedna z nich, ta ruda zaczęła krzyczeć.

- Steve! Ten palant wysadził samochód Roy'a! - Lecz Steve nie zdążył się nawet wściec, gdyż od razu za dziwkami do sodomy wpadł Vincent z samopowtarzalną pompką. Froya razem z kolegą zdmuchnął na początku, urywając przy tym jednemu rękę a drugiemu robiąc z brzucha "krajobraz po bitwie". Fleczer od razu padł na podłogę jednak Ruda która wyciągnęła szóstkę z biustonosza pofrunęła nad Royem jak dobrej jakości czerwony latawiec. Reszta panienek padła na ziemie i zaczęła krzyczeć w panice.
Vincent był w amoku więc gdy Steve obrócił się aby uciec w korytarz, został zaskoczony naglą falą ołowiu, która wypchnęła jego płuca na zewnątrz. Prócz tego do pomieszczenia, od strony baru, wparował jakiś łepek z kałachem i zaczął pruć na oślep. Z panienek to chyba jedna się ostała, ale zemdlała po kilku sekundach. Vincent oberwał w lewą rękę ale postrzał był powierzchowny. Dlatego od razu wystrzelił w okolice szyi napastnika. Jeszcze przez chwilę koleś z wyrwaną krtanią trzymał spust kołacha, ale padł brocząc krwią we wszystkie strony. Windykator wiedział, że skończyły mu się prawdopodobnie naboje w pompce, więc odrzuciwszy ją na bok, wyjął berette i przykucną czekając na jakikolwiek ruch.

Nic się nie poruszyło.

Jednak gdy tak zaczął oglądać uważnie pomieszczenie, zauważył, że w śród trupów nie ma Roy'a.

- Co za mała łajza! - krzyknął wściekle i wbiegł do pomieszczenia za barem. Korytarz ciągnął się jeszcze kilka metrów, kilka pustych pomieszczeń i wyjście na zewnątrz. Nagle zdziwienie ogarnęło Vincenta gdy zobaczył jak ta karykatura wbiega do zaparkowanej niedaleko pół-ciężarówki. Dźwięk odpalanego silnika. Nie miał czasu, na myślenie!
Pościg trwał w najlepsze... .


c.d.n



https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#2
Cytat:[Ps. wybaczcie jeżeli znowu coś znajdziecie z błędów ;P]
Wybaczamy, wybaczamy. Lecz wskażemy, na przyszłość. By lepiej było. Tongue


Cytat:Jeżeli w ogóle to jedynie przez nowych graczy[przecinek] którzy przegrali w kasynach wszystko i nie mieli dostatecznie dużo pieniędzy[przecinek] aby wrócić do kontynuacji podróży lub do domu, o ile takowy posiadali.
Zjadło dwa przecinki.
A podkreślone w sumie nie jest niezbędne. Może być, ale nie musi.

Cytat:Windykator dostał cynk od kierownika tego zadupia, że cel zatrzymał się u niego kilka dni temu.
Fajny styl tego zdania. Pasuje, szczególnie, że chwilę wcześniej wspominałeś o prochowcu. Mam nadzieję na gangsterski klimat. Paczamy dalej. (Sorry, że piszę uwagi już w trakcie czytania, a nie po - zboczenie zawodowe.)

Cytat:. Pewnie od razu gdy przerżną wszystko co miał w kasynie, zatrzymał się tutaj aby obmyślić plan ucieczki przed spłaceniem długu.
Przerżnął.

Cytat:Oddaj kasę Panu Marconi, a dam Ci spokój i będziesz mógł odjechać, gdziekolwiek zechcesz.
ci z małej. Marconi - chyba jednak będzie gangstersko. Big Grin

Cytat:Vincent mówiąc te słowa staną po lewej stronie drzwi i wyciągnął pałkę teleskopową.
stanął.

Cytat:-Pieprz się! - Po tych słowach po drzwiach przeszła seria z pistoletu maszynowego, zahaczając o ścianę przy której stał Windykator.
Wyobraziłem to sobie. Jasno i wyraźnie. Dobry moment. Big Grin

Cytat:Gdy odgłos pistoletu maszynowego umilkł, windykator stając na przeciw drzwi wyważył je z buta.
naprzeciw.

Cytat:Ścigany był niskiego wzrostu ale biegł tak szybko, że Vincent zaczął zdawać sobie sprawę, iż nie zdąży go dopaść za nim ten nie wpadnie do auta i odjedzie.
Nie wiem bardzo, co ma jedno do drugiego. Że miał krótkie nogi i dlatego, przypuszczalnie, będzie wolno biegł? Mali ludzie często pomykają szybko, słaby związek, moim zdaniem.

Cytat:Dlatego stanął i przymierzył. Plecy kurdupla na jego muszce pistoletu były jak mucha latająca koło zgniłego żarcia.
Fajna metafora.

Cytat:Windykator zaklną i ruszył biegiem w stronę swojego motoru zaparkowanego z drugiej strony motelu.
zaklął.

Cytat:Pościg nie zaczął się najlepiej dla ścigającego.
Podobne brzmienie, dlatego zamiast "ścigającego" dałbym jakiś synonim.

Cytat:A do tego piach który wkradał się wszędzie tam gdzie pracowały wszelkie newralgiczne urządzenia silnika lub wału korbowego.
Czuję MadMaxa. Wink

Cytat:Po kolejnych dziesięciu minutach pościgu złodziej skręci w stronę ruin, co oznaczało, że wszystko będzie teraz znacznie trudniejsze.
Skąd Vincent to wiedział? Po śladach? Czy teren był taką równiną, że widoczność była bardzo dobra? Musisz zaznaczyć skąd to wiedział, ciężko się połapać.

Cytat:Ruiny były co raz bliżej.
coraz.

Cytat:Stała niedbale zaparkowana na połowie chodnika, kurdupel zapomniał nawet zamknąć drzwi.
To dość naturalne. Gość czuł, że musi wiać, bo zginie, więc niepotrzebnie zaznaczasz, że to dziwne, iż zapomniał zamknąć samochodu.

Cytat:- Hej Twardzielu! Masz ochotę na małą i n s p e k c j ę?
Hehe. Big Grin

Cytat:Bo skoro dziwki znają tego człowieka, i ten kurdupel na prawdę przegrał tyle szmalu. W środku będą ludzie którzy na pewno nie wydadzą go po dobroci.
Połącz te zdania w jedno. Krótki opis burdelu wniósł nieco klimatu postapo w to postapo. I dobrze.

Cytat:Bo na szefa to raczej ma za mały mózg i jaja.
Smile

Cytat: Dwóch dryblasów przy drzwiach wejściowych paliło fajki gdy na zewnątrz coś pierdolnęło.
Dobre.

Cytat:Gdy dwóch ochroniarzy wstało z stołków, drzwi otworzyły się z hukiem i do burdelu wbiegły wystraszone dziwki.
ze stołków.

Cytat:Prócz tego do pomieszczenia, od strony baru, wparował jakiś łepek z kałachem i zaczął pruć na oślep.
Niezły burdel, że tak powiem.

Cytat:Z panienek to chyba jedna się ostała, ale zemdlała po kilku sekundach.
Jako narrator unikaj słowa "chyba".


Słuchaj, powiem tak.
Podoba mi się:
- Twój humor.
- Wulgaryzmy fajnie wplecione, nie rażą w ogóle.
- Gangsterski klimat.
- Szybka akcja.
- Strzelanina rodem jak z Rambo.
- Dialogi normalnie super, niektóre.

To mi się podoba, ale nie mogę dać za to opko więcej niż 2/5, gdyż:
a) Mało zaznaczone klimaty postapokalipsy. Dobudowałbym tu coś.

B) I to duże, czarne B. Błędy, o których uprzedzałeś na początku. Straszny natłok tych błędów. Literówki. Przecinków nie używasz praktycznie w ogóle. Popracuj nad tym!

Pozdrawiam!
Odpowiedz
#3
Cytat:nr.15
Kropki no skrócie nr nie piszemy nigdy!
Cytat:Roy wyskoczył przez okno i właśnie biegł w stronę samochodu. Dystans był niewielki ale szanse trafienia tego kurdupla były małe, więc wyskoczywszy przez okno, rozpoczął pościg.
Nielogiczne zdanie.
A prócz tego - przecinki, przecinki, przecinki. Sama mam z tym problem, więc wolałam nie wytykać, żeby Cię nie wprowadzać w błąd Wink Pozostałe błędy wskazał Ci Hanzo.
Niewątpliwym plusem tego opowiadania jest klimat. Trochę szemrany, brudnawy klimat z gangsterami, pistoletami i kasynem. Fanką bardzo długich utworów (literackich i filmowych) tego typu nie jestem, ale Twój tekst czytało mi się bardzo dobrze. Dobra kreacja bohaterów, bo mimo tego, że fragment jest dość krótki - już sporo o nich wiem.
Minusy? Błędy, powtórzenia i ogólne niedopracowanie techniczne. Po pod względem fabularnym jest nieźle. Z chęcią przeczytam drugą część, bo zaciekawiłeś mnie tym początkiem i chcę posiedzieć jeszcze trochę w tym postapokaliptycznym, brudnym świecie Wink

Wstrzymuję się z oceną do czasu publikacji 2. części.

Pozdrawiam Smile
K.
Would you like to say something before you leave?
Perhaps you'd care to state exactly how you feel?
We say goodbye before we've said hello
I hardly even like you
I shouldn't care at all

Odpowiedz
#4
Dziękuje za opinie, niedługo poprawię pierwszą część według waszych wytycznych, a teraz z kolei, poprawiam już część drugą, lecz puki co musicie wytrzymać bo nie chce dać wam chłamu Wink Zacząłem czytać na temat przecinka itd. więc mam nadzieje, że dużo błędów zniknie ;D
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#5
[przed wami druga część opowiadania! Starałem się już nie popełniać błędów jeżeli chodzi o przecinki i składnie ale cóż, możliwe, że nie podołałem. Niebawem kolejna część, a co do wcześniejszej, niebawem postaram się ją poprawić. Mam nadzieje, że i tym razem poczujecie klimat post apo i specyficznego humoru. Zapraszam!]


...Musiał natychmiast coś zrobić! Najlepiej coś, co nie wymagało by szaleńczego pościgu. Musiał zaryzykować.

Rozstawił szeroko nogi i rozluźnił nadgarstki. Muszka połączyła się z szczerbinką na obłąkanym, z bólu, grymasie Roy'a. Opanował oddech, a w uszach dudnił rozkręcający się silnik pojazdu. Mała szuja, gibała się w tył i w przód, przeklinając coś pod nosem. Vincent nagle napiął mięśnie i spiął nadgarstki. Padł strzał.

Pół-ciężarówka rozpędziła się w stronę ulicy. Windykator opuścił ręce i z żalem bezsilności patrzył jak Roy odjeżdża.

Nagle, ku jego zdziwieniu, pojazd zamiast wyprostować na zniszczoną od wysokiej temperatury i klimatu ulicę, z średnią prędkością przykurwił w betonowy narożnik budynku. Kabina zajęła się natychmiast ogniem. I nawet gdyby Vincent chciał uratować małego wszarza, nie zdołał by. Rozległ się huk który odbił się echem po ulicach miasteczka Omalto.

Historia Roya spaliła się na grillu od pół-ciężarówki.

Vincent stał jeszcze przez chwilę, zmęczonym wzrokiem oglądając jak jego praca dogasa. Kolejny raz, kolejny kretyn stracił życie, bo nie wiedział kiedy miał powiedzieć dość, w kasynie "Raj".

Gdy wyszedł z burdelu i skierował swe kroki do harleya, zobaczył widok który uzmysłowił mu jaki błąd popełnił. Przy jego motorze stało kilkunastu uzbrojonych, w rurki i maczety, kolesi. Patrząc po ich ryjach, też byli straceńcami z Vegas. Windykatora natomiast, można rozpoznać po tym, że ma prawo do robienia zadymy, a wymieciony burdel i spalona pół-ciężarówka to wystarczająca wizytówka pracownika kasyna.

Ten dzień jeszcze się nie zakończył.

Jego sytuacja nie wyglądała dobrze, prawdę mówiąc wyglądała bardzo źle. Stał tak przez dłuższą chwilę zastanawiając się, czy przypadkiem nie zacząć spieprzać do najbliższych ruiny. Ci kolesie nie żartowali, a najbliższa przyszłość nie oznaczała by, na pewno, szybkiej śmierci. To byli straceńcy z Vegas. A tacy kolesie nigdy nie żartują i szybko nie kończą.

W końcu, niezręczną ciszę przerwał głos jednego z nich, lekko wysuniętego na przodzie od całej reszty.

- Vincent, o ile dobrze widzę. Myślałeś, że tak po prostu przyjedziesz tutaj i sprzątniesz dla swoje Pana kolejnego z pechowców waszego zawszonego raju? To była brawura czy już głupota? Nie sądziłeś chyba, że nic Ci nie może się stać, zwłaszcza tutaj?

- Według prawa Miasta Vegas nie macie.... .

- Znamy nasze prawa! Zasrańcu. Nie musisz nam przypominać o tym gównianym kodeksie karnym.

-... prawa napadać na członka służb windykacyjnych będącego na służbie...

- Ty chyba na prawdę myślisz, że to cokolwiek nas obchodzi?

- ... karą za złamanie tego prawa jest śmierć lub trwałe kalectwo, rzadko natomiast sprzedaż jako niewolnik na najbliższym targu niewolników.

Koleś który do tej pory twardo prowadził rozmowę z Vincentem wybuch śmiechem po czym, prawie poprzez łzy, krzyknął!

- Dobra, kurwa, koniec tego przedstawienia. Brać go chłopaki! Tylko zostawcie go żywego, jego koniec musi być spektakularny! Jak na przedmieścia Vegas przystało.

Windykator podniósł do góry broń, gdy ruszyło na niego kilkunastu wkurzonych uciekinierów. Jego strzały padały systematycznie, z krótkimi przerwami. Trafiając przeważnie w biodra i brzuchy napastników. Za nim dobiegali do niego, skończyła mu się amunicja. Odrzucił giwerę na bok, wyjmując zza kurtki pałkę teleskopową. Zaczęła się walka w zwarciu.

Między nogami napastników, a Vincentem, podnosił się piach i kurz. Vincent wiedział, że wynik walki jest przesądzony, ale do samego końca, zadawał ciosy i tańczył, blokując lub unikając uderzeń. Jednak i to nie mogło trwać wiecznie. W tle gdy kilku straceńców tarzało się z bólu, a inni z krzykami raz za razem atakowali Windykatora, ten naglę poczuł mocne uderzenie w tylną część głowy. Fala bólu i zaskoczenia rozeszła się po ciele. Vincent z kilkoma ranami ciętymi, z dużą ilością czerwonych i dojrzałych siniaków, padł nieprzytomny w wrzawie zwycięstwa napastników. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał był śmiech tego palanta. Kim on był? Czy kiedyś zdoła mu się odwdzięczyć? Wszystko przestało być takie oczywiste i chociaż los na tych pustkowiach potrafi odmienić wszystko, tym razem wszystko pociemniało.

Cz. II "Nowy Świat"
Gdy otworzył oczy, nie zdawał sobie sprawy, że lepiej było by dla niego, gdyby już nigdy ich nie otwierał.

Leżał w szerokiej i długiej klatce z trzema innymi niewolnikami. Słońce popromiennego klimatu, waliło prosto, w oblepione kurzem oczy. Jechał prawdopodobnie gdzieś daleko, aby dożyć swych ostatnich dni jako zbieracz, gdzieś na jakiejś pustynnej plantacji lub zginąć bezimienną śmiercią na prowincjonalnej arenie.

Tak czy siak, jego życie już nie mogło go zaskoczyć. Wiedział o tym, gdy raz za razem przypominały mu o tym, w oddali, kikuty zniszczonych budynków lub gdy przejeżdżał przez opuszczone miasteczka. Jednak to były tylko jego przypuszczenia, bo nikt nie jest w stanie pisać tak fascynujących i zaskakujących scenariuszy jak właśnie, życie! I tym razem, ten kolo z niesamowitym poczuciem humory, wymyślił coś specjalnego.

Pewnego wieczoru, gdy jego klatka jak zwykle stała pomiędzy dwoma mniejszymi samochodami osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych, obszarów. Wszyscy, włączając nawet grubego Greka, który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.

Trzech towarzyszy niedoli Vincenta, wyglądało na przerażonych. Bo jeden z nich, niejaki Batsu. Smutny i niskiego wzrostu japończyk, zaczął wspominać coś o nieludzkich mieszkańcach tych ruin, za nim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tego miasta, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii aby się domyślić, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać. Nie mówiąc już o toksycznych ściekach lub różnych innych odpadach spływających z ulic zniszczonego miasta.

Po karawanie która liczyła trzy samochody, około dwunastu ludzi i przyczepę z czterema niewolnikami, przeszła, w swych drewnianych chodakach, Pani Groza. Wdowa po bohaterach i matka tchórzy. Nie śpiesząc się za bardzo, przytuliła wszystkich prócz Windykatora, który siedząc w koncie klatki, wpatrywał sie w lekko zasłonięty chmurami księżyc.

- Vin, a Ciebie to nie rusza? - zapytał z mocnym irlandzkim akcentem, drugi z niewolników. Niejaki McCoy. Swoją drogą dziwem jest, jak bardzo różnych ludzi w jednej klatce spotkał Vincent.

- Zostaw go w spokoju - odparł szeptem trzeci z niewolników, czarnoskóry Bob. - Nie wiesz, że Pani Groza nie przychodzi po tych co już dawno umarli?

- Co Ty pieprzysz, Bob?! Jaka Pani? - zapytał zszokowany Irlandczyk.

- Jaki umarły? - dodał ze zdziwieniem Batsu.

- Vin umarł w momencie gdy jego dusza została oderwana od Vegas. Teraz pustka przyszła do jego oczu i osiedliła się między ciszą i biednymi nadziejami powrotu dawnych dni. Teraz nadeszły... .- wypowiedź przerwał mu McCoy.

-Przestań bredzić i spójrz tam! - kilkadziesiąt metrów od miejsca postoju karawany, na drodze, pojawiło się kilka ruchomych świateł. W ciemnościach tego miasta i przytłaczającej Pani Grozy. Ukrytej w gołych ruinach wystających z ziemi, niczym grobowce cywilizacji. Ten widok wydawał się, co najmniej, przerażający.

Przez karawanę przetoczyły się wołania i kilka zwięzłych rozkazów dowódcy ochrony, Kellego, który z ryja raczej przypominał schabowego zdjętego z kratownicy niż człowieka. Vincent dopiero teraz lekko się ruszył, zaciekawiony dalszym przebiegiem sytuacji. W jego głowie nagle pojawiło się światełko i informacja napisana zielonym fluorescencyjny kolorem "Uwaga! Możliwa ucieczka"!!

Na linii frontalnej, na przeciw kilku dziwnie zbliżających się świateł, ustawiła się czwórka ochroniarzy z karabinami półautomatycznymi. Ukryli się za pierwszym samochodem który w tym momencie stał się pierwszą linią ochrony przeciwko zbliżającemu się zagrożeniu. Potem kilku, parę metrów dalej, z bronią krótką. Wszystko zwolniło. McCoy właśnie kładł się na ziemię aby zacząć udawać trupa, a Bob usiadł i zaczął się modlić. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu. Zaczął czekać razem z Vin'em na ten "dobry moment", który pozwoli im uciec... .

c.d.n.
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#6
1. Nadal masz kłopot z przecinkami, niestety.
2. Często zdarza ci się coś takiego:
Cytat:jeżeli chodzi o Batsu. Zaczął czekać razem z Vin'em na ten "dobry moment", który pozwoli im uciec... .
niepotrzebnie rozdzielone zdania

3.
Cytat:spiął nadgarstki.
spinać to można co innego, a nie nadgarstki, i to właśnie cię czeka, jeśli chcesz, żeby dużo ludzi z chęcią przeczytało ten tekst. Zdarzają ci się dość dziwne, czasami śmieszne, a czasami "nie po polsku" sformułowania.
4. Co już wspominał ktoś inny - nielogiczne zdania.

Ogółem, akcja jest, to spory plus, natomiast ja odczuwam lekki niedobór opisów. Nad językiem czeka cię jeszcze sporo pracy, to samo z wymienionymi błędami.
Pozdrawiam.

Odpowiedz
#7
Staram się jak mogę aby unikać błędów Smile Niedługo wkleję poprawiony tekst, a puki co zaczynam pracować nad kolejną częścią Smile
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#8
[1 i 2 część względnie poprawiona, jeżeli jakiś moderator lub admin to czyta, proszę o zastąpienie obu powyższych, poniższym tekstem. Dziękuje.
ps. niebawem część trzecia.]





Cz. I "Pościg"
- Vincent z Vegas, otwieraj Roy! - W pomieszczeniu panowała cisza, nikt się nie odezwał.

Motel "Przystań" znajdujący sie przy drodze stanowej nr 15 był rzadko odwiedzany. Jeżeli w ogóle to jedynie przez nowych graczy, którzy przegrali w kasynach wszystko i nie mieli dostatecznie dużo pieniędzy aby wrócić do kontynuacji podróży lub do domu, o ile takowy posiadali. Drzwi przed mężczyzną w prochowcu były stare i poniszczone. Windykator dostał cynk od kierownika tego zadupia, że cel zatrzymał się u niego kilka dni temu. Pewnie od razu gdy przerżną wszystko co miał w kasynie, zatrzymał się tutaj aby obmyślić plan ucieczki przed spłaceniem długu. Niestety jak większość nowych graczy-bankrutów nie zdawał sobie sprawy, że w Vegas pracują tacy ludzie jak Vincent.

- Otwieraj! Wiem, że tam jesteś. Nie utrudniaj mi roboty. Oddaj kasę Panu Marconi, a dam Ci spokój i będziesz mógł odjechać, gdziekolwiek zechcesz.- Vincent mówiąc te słowa stanął po lewej stronie drzwi i wyciągnął pałkę teleskopową. Nie oczekiwał, że ten kretyn mu otworzy i usłużnie odda należne pieniądze lub przedmioty, które miały by taką samą wartość jaką był winny Panu Marconiemu ale miał chociaż nadzieję, że obejdzie się bez strzelaniny.

- Masz ostatnie pięć sekund, żeby się odezwać. Jeżeli nie zamierzasz współpracować Twój majątek poprzez Prawo Miasta Vegas zostanie odebrany Ci siłą, a prócz tego zostaniesz obciążony kosztami usługi pracownika windykacyjnego równej dziesięciu procentom sumy którą jesteś winien Panu Marconiemu, właścicielowi Zachodniego Kasyna "Raj". Czy zrozumiałeś co to oznacza dla Ciebie, Roy?

Dopiero teraz z pokoju ktoś krzyknął:

-Pieprz się! - Po tych słowach po drzwiach przeszła seria z pistoletu maszynowego, zahaczając o ścianę przy której stał Windykator. Na jego szczęście pociski nie przeszły przez cegłówki.

- To nie było mądre posunięcie.- Vincent odezwał się spokojnie i schowawszy pałkę za pas, wyciągnął Berettę. W tym samym czasie znów padła seria po drzwiach. Gdy odgłos pistoletu maszynowego umilkł, Windykator stając na przeciw drzwi wyważył je z buta. W pomieszczeniu nie było nikogo. Roy wyskoczył przez okno i właśnie biegł w stronę samochodu. Dystans był niewielki ale szanse trafienia tego kurdupla były małe, więc wyskoczywszy przez okno, rozpoczął pościg.

Ścigany był niskiego wzrostu, ale biegł tak szybko, że Vincent zaczął zdawać sobie sprawę, iż nie zdąży go dopaść za nim ten nie wpadnie do auta i odjedzie. Dlatego stanął i przymierzył. Plecy kurdupla na jego muszce pistoletu były jak mucha latająca koło zgniłego żarcia. Za kilka sekund ten mały złodziej będzie musiał stanąć i otworzyć drzwi od auta. Jeszcze chwila...
W końcu nacisnął spust. Roy oberwał w ramię, brudząc krwią boczną szybę ale mimo tego wśliznął się do środka i odpalił silnik.
- Co za mała gnida!- syknął Vincent znowu oddając strzał. Tym razem roztrzaskał szybę lecz i tym razem nie trafił złodzieja. Samochód ruszył wzbijając w powietrze tumany kurzu. Windykator zaklnął i ruszył biegiem w stronę swojego motoru zaparkowanego z drugiej strony motelu. Gdy dopadł czarnego harleya, Roy był już kilka minut przed nim, jadąc na północ.

***

Pościg nie zaczął się najlepiej dla ścigającego. Kilka minut przewagi uciekającego nad goniącym, na tym zasranym świecie, to naprawdę sporo problemów na głowie. Zwłaszcza, że w tych czasach pojazdy nie osiągały już takich zawrotnych prędkości jak kiedyś. A do tego piach, który wkradał się wszędzie tam gdzie pracowały wszelkie newralgiczne urządzenia silnika lub wału korbowego. Dlatego posiadanie motoru w tym okresie to niemałe szaleństwo i wydatek.
Vincent nie wiedział ile paliwa posiadał Roy, lecz zdawał sobie sprawę, iż może być na straconej pozycji bo sam zapomniał dolać do baku. Tylko fakt, iż wiedział w którą stronę jedzie Roy, dawał mu szanse na to iż w końcu go dopadnie, dlatego postanowił zaryzykować. Za kilkanaście minut, po prawej stronie drogi będą mijali bar "Samiego". Tam, jeżeli Roy się nie zatrzyma, znajomy sprzeda mu wystarczająco dużo litrów czarnego złota, aby dalsza pogoń miała sens. Jeżeli natomiast się zatrzyma, sprawa będzie znacznie prostsza.

Taki był plan, ale jeżeli Roy pojedzie dalej i skręci w którąś z bocznych dróg, a jest ich kilka, to może znacznie bardziej utrudnić pogoń. Zwłaszcza kiedy wybierze drogę do ruin miasteczka Omalto. Nie wiedzieć czemu, to właśnie tam najczęściej uciekają Ci którzy za dużo przegrają w Vegas. To właśnie tam też mieszka ta biedniejsza i bardziej zdesperowana część mieszkańców tego Hazardowego Piekła.

Niestety, Roy nie zatrzymał się u "Samiego". Dlatego Vincent kładąc wszystko na jedną kartę zdecydował, że też się nie zatrzyma. Było za duże ryzyko, że go zgubi, zresztą czuł, że ten kurdupel pojedzie właśnie do Omalto. Nie mylił się. Po kolejnych dziesięciu minutach pościgu złodziej skręci w stronę ruin, co oznaczało, że wszystko będzie teraz znacznie trudniejsze.
Ludzie z Omalto nienawidzili Windykatorów, zwłaszcza od Pana Marconiego. Nienawidzili, bo właśnie w "Raju" najwięcej można było wygrać i najwięcej też można było stracić. A Vincent był jednym z tych, którzy najczęściej odbierali długi zaciągnięte przez nierozważnych graczy. Roy chyba o tym wiedział i prawdopodobnie na to właśnie liczył.

Ruiny były coraz bliżej. Po lewej stronie Vincent minął już starą tablicę informującą o wjeździe na teren Omalto. Roy tak łatwo nie schowa się razem ze swym gratem. Będzie musiał go gdzieś porzucić, a wieczór zbliżał się nieuchronnie.

Gdy Windykator wjechał między gruzy, już po paru minutach zauważył porzuconą osobówkę Roy'a. Stała niedbale zaparkowana na połowie chodnika, kurdupel zapomniał nawet zamknąć drzwi. Przed samochodem był chyba burdel, bo kilka dziwek dziwnie przyglądało się gdy Vincent zaczął przeglądać samochód ściganego.

- Hej, Twardzielu! Masz ochotę na małą i n s p e k c j ę? - zagadała do niego jedna, o rudych włosach i podartej spódniczce w czarnobiałą kratę.

- Masz fart bo właśnie dzisiaj mamy w ofercie kondomy gratis do stosunku - dodała od razu po chwili, z zalotnym spojrzeniem.

- Nie dzisiaj, ruda. Ale zarobisz piątaka, kiedy powiesz mi gdzie poszedł ten kurdupel z tego samochodu. - odpowiedział przeszukując schowek w osobówce.

- Chodzi Ci o Roy'a? A co z nim? Czego od niego chcesz - jej wyraz twarzy i dziwne spięcie koleżanek mogło oznaczać iż złodziej jest w tym mieście kimś więcej niż tylko uciekinierem.

- Tak, właśnie o tym człowieku mówię. Chcesz tego piątaka czy nie? - Vincent wyprostował się i spojrzał spode łba na dziwki, tym samym bardzo uważnie rejestrując wejście jak i sam budynek który służył jako burdel.

Był to trzy piętrowy lokal, nie duży bo tył tej konstrukcji zawalił się bardzo dawno temu, ale mimo tego widać było, że frontowe wejście z giwerą po Roy'a było by samobójstwem. Bo skoro dziwki znają tego człowieka, i ten kurdupel na prawdę przegrał tyle szmalu. W środku będą ludzie którzy na pewno nie wydadzą go po dobroci.

- Moja propozycja nie będzie wieczna. Bierzesz szmal czy nie? - Ruda bez słowa odwróciła się na obcasie. - A może któraś z was, drogie Panie? - Panienki z chodnika parsknęły i rozeszły się na swoje rejony. Najwidoczniej żadna nie była zainteresowana wsypaniem Roy'a.

Vincent wrócił do harleya i spoglądając co jakiś czas na burdel, zaczął się zastanawiać jak odzyskać dług tego frajera. W takiej sytuacji trzeba najpierw ustalić kim on w ogóle jest. Na pierwszy rzut oka, pasuje idealnie do typowego narwanego syna szefa. Bo na szefa to raczej ma za mały mózg i jaja. Po drugie, trzeba będzie zdecydować czy zaryzykować frontalne wejście czy może jakoś inaczej to rozegrać. Po trzecie, do nocy pozostało jeszcze kilka dobrych godzin więc osłona ciemności nie wchodziła w grę.

Vincent nie miał za dużego wyboru. Jego szef nie lubił gdy ktoś zwlekał z zapłatą, a już w zupełności gdyby komuś udało się nie zapłacić należności w żadnym terminie. Pan Marconi wolał mieć dłużnika martwego który nie zapłacił bo nie miał z czego, niż żywego który mu uciekł.

Dlatego windykator postanowił działać.

W burdelu panował upał, a po twarzach obecnych widać było wszechobecne napięcie. Na barze leżał Roy z krwawiącym ramieniem, a przy nim majstrował jakiś jegomość z torba lekarską. Z piętra zaś słychać było niedwuznaczne odgłosy kopulacji. Dwóch dryblasów przy drzwiach wejściowych paliło fajki gdy na zewnątrz coś pierdolnęło. Echo eksplozji powędrowało aż na piętro skąd wybiegł w piżamie jakiś starszy koleś.

- Kurwa! Nawet pociupciać nie można w tym smutnym jak pizda mieście! Froy co tak siedzicie z kolegą jak dwa zjeby na huśtawce! Sprawdźcie co tam walnęło! - Roy stęknął gdy samozwańczy felczer zaczął wyjmować mu kulę, używając do tego samochodowych obcążków.

Gdy dwóch ochroniarzy wstało z stołków, drzwi otworzyły się z hukiem i do burdelu wbiegły wystraszone dziwki. Jedna z nich, ta ruda zaczęła krzyczeć.

***

- Steve! Ten palant wysadził samochód Roy'a! - Lecz Steve nie zdążył się nawet wściec, gdyż od razu za dziwkami do sodomy wpadł Vincent z samopowtarzalną pompką. Froya razem z kolegą zdmuchnął na początku, urywając przy tym jednemu rękę a drugiemu robiąc z brzucha "krajobraz po bitwie". Felczer od razu padł na podłogę jednak Ruda, która wyciągnęła szóstkę z biustonosza pofrunęła nad Royem jak dobrej jakości czerwony latawiec. Reszta panienek padła na ziemie i zaczęła krzyczeć w panice.

Vincent był w amoku, więc gdy Steve obrócił się aby uciec w korytarz, został zaskoczony naglą falą ołowiu, która wypchnęła jego płuca na zewnątrz. Prócz tego do pomieszczenia, od strony baru, wparował jakiś łepek z kałachem i zaczął pruć na oślep. Z panienek to chyba jedna się ostała, ale zemdlała po kilku sekundach. Vincent oberwał w lewą rękę, ale postrzał był powierzchowny. Dlatego od razu wystrzelił w okolice szyi napastnika. Jeszcze przez chwilę koleś z wyrwaną krtanią trzymał spust kołacha, ale padł brocząc krwią we wszystkie strony. Windykator wiedział, że skończyły mu się prawdopodobnie naboje w pompce, więc odrzuciwszy ją na bok, wyjął berette i przykucnął czekając na jakikolwiek ruch.
Nic się nie poruszyło.

Jednak gdy tak zaczął oglądać uważnie pomieszczenie, zauważył, że wśród trupów nie ma Roy'a.

- Co za mała łajza! - krzyknął wściekle i wbiegł do pomieszczenia za barem. Korytarz ciągnął się jeszcze kilka metrów, kilka pustych pomieszczeń i wyjście na zewnątrz. Nagle zdziwienie ogarnęło Vincenta, gdy zobaczył jak ta karykatura wbiega do zaparkowanej niedaleko pół-ciężarówki. Dźwięk odpalanego silnika. Nie miał czasu na myślenie!

Musiał natychmiast zrobić coś, co nie wymagało by szaleńczego pościgu na złamanie karku. Musiał zaryzykować.
Rozstawił szeroko nogi i rozluźnił nadgarstki aby spiąć je chwilę przed oddaniem strzału. Muszka połączyła się z szczerbinką na obłąkanym z bólu grymasie Roy'a. Opanował oddech, a w uszach dudnił rozkręcający się silnik pojazdu. Mała szuja, gibała się w tył i w przód przeklinając coś pod nosem. Vincent nagle napiął mięśnie i spiął nadgarstki. Padł strzał.

Pół-ciężarówka rozpędziła się w stronę ulicy. Windykator opuścił ręce i z żalem bezsilności patrzył jak Roy odjeżdża.
Jednak po chwili, ku jego zdziwieniu, pojazd zamiast wyprostować, na zniszczoną od wysokiej temperatury i klimatu ulicę, z średnią prędkością przykurwił w betonowy kant budynku. Kabina zajęła się natychmiast ogniem. I nawet gdyby Vincent chciał uratować małego wszarza, nie zdołał by. Rozległ się huk który odbił się echem po ulicach miasteczka Omalto.

Historia Roya spaliła się na grillu od pół-ciężarówki.

Vincent stał jeszcze przez chwilę, zmęczonym wzrokiem oglądając jak jego praca dogasa. Kolejny raz, kolejny kretyn stracił życie bo nie wiedział kiedy miał powiedzieć dość, w kasynie "Raj".

Gdy wyszedł z burdelu i skierował swe kroki do harleya, zobaczył widok który uzmysłowił mu jaki błąd popełnił. Przy jego motorze stało kilkunastu uzbrojonych w rurki i maczety kolesi którzy, patrząc po ich ryjach, też byli, za pewne, straceńcami z Vegas. A Windykatora można rozpoznać po tym, że ma prawo do robienia zadymy, a wymieciony burdel i spalona pół-ciężarówka to wystarczająca wizytówka pracownika kasyna.

Ten dzień jeszcze się nie zakończył.

Jego sytuacja nie wyglądała dobrze, prawdę mówiąc wyglądała bardzo źle. Stał tak przez dłuższą chwilę zastanawiając się czy przypadkiem nie zacząć spieprzać do najbliższych ruin. Ci kolesie nie żartowali, a najbliższa przyszłość nie oznaczała by, na pewno, szybkiej śmierci. To byli straceńcy z Vegas. A tacy kolesie nigdy nie żartują i szybko nie kończą.

W końcu, niezręczną ciszę przerwał głos jednego z nich, lekko wysuniętego na przodzie od całej reszty.

- Vincent, o ile dobrze widzę. Myślałeś, że tak po prostu przyjedziesz tutaj i sprzątniesz dla swoje Pana kolejnego z pechowców waszego zawszonego raju? To była brawura czy już głupota? Nie sądziłeś chyba, że nic Ci nie może się stać, nawet tutaj?

- Według prawa Miasta Vegas nie macie.... .

- Znamy nasze prawa! Zasrańcu. Nie musisz nam przypominać o tym gównianym kodeksie karnym.

-... prawa napadać na członka służb windykacyjnych będącego na służbie...

- Ty chyba na prawdę myślisz, że to cokolwiek nas obchodzi?

- ... karą za złamanie tego prawa jest śmierć lub trwałe kalectwo, rzadko natomiast sprzedaż jako niewolnik na najbliższym targu mięcha.

Koleś który do tej pory twardo prowadził rozmowę z Vincentem wybuchł śmiechem po czym, chwilę później, prawie poprzez łzy krzyknął:

- Dobra, kurwa, koniec tego przedstawienia. Brać go chłopaki! Tylko zostawcie go żywego, jego koniec musi być spektakularny! Jak na przedmieścia Vegas przystało.

Windykator podniósł do góry broń, gdy ruszyło na niego kilkunastu wkurzonych uciekinierów. Jego strzały padały systematycznie z krótkimi przerwami, trafiając przeważnie w biodra i brzuchy napastników. Za nim dobiegali do niego, skończyła mu się amunicja. Odrzucił giwerę na bok, wyjmując zza kurtki pałkę teleskopową. Zaczęła się walka w zwarciu.

Między nogami napastników, a Vincentem podnosił się piach i kurz. Vincent wiedział, że wynik walki jest przesądzony, ale do samego końca zadawał ciosy i robił parę kroków do tyłu, blokując lub unikając uderzeń. Jednak i to nie mogło trwać wiecznie. W tle gdy kilku straceńców tarzało się z bólu, a inni z krzykami raz za razem atakowali Windykatora, ten nagle poczuł mocne uderzenie w tylną część głowy. Fala bólu i zaskoczenia rozeszła się po ciele. Vincent z kilkoma ranami ciętymi, z dużą ilością czerwonych i dojrzałych siniaków, padł nieprzytomny we wrzawie zwycięstwa napastników. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał był śmiech tego palanta, Kto to był, prawdopodobnie nigdy nie będzie dane mu wiedzieć. Chociaż los na tych pustkowiach potrafi odmienić wszystko, łącznie z uzależnieniami.




Cz. II "Nowy Świat"
Gdy otworzył oczy nie zdawał sobie sprawy, że lepiej było by dla niego, gdyby już nigdy ich nie otwierał.

Leżał w szerokiej i długiej klatce z trzema innymi niewolnikami. Słońce postnuklearnego klimatu waliło prosto w oblepione kurzem oczy. Jechał prawdopodobnie gdzieś daleko, aby dożyć swych ostatnich dni jako zbieracz, gdzieś na jakiejś pustynnej plantacji lub zginąć śmiercią śmiecia na prowincjonalnej arenie.

Tak czy siak, jego życie już nie mogło go zaskoczyć. Wiedział o tym, gdy raz za razem wdział w oddali kikuty zniszczonych bloków mieszkalnych, lub gdy przejeżdżał przez zapuszczone i zniszczone, przez czas, miasteczka. Jednak to były tylko jego przypuszczenia, bo nikt nie jest w stanie pisać tak fascynujących i zaskakujących scenariuszy jak właśnie, życie! I tym razem, ten kolo z niesamowitym poczuciem humoru, wymyślił coś specjalnego.

Pewnego wieczoru, gdy jego klatka jak zwykle stała pomiędzy dwoma mniejszymi samochodami osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych obszarów – wszyscy - włączając nawet grubego Greka który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.

Trzech towarzyszy niedoli, Vincenta, było niesamowicie zaniepokojonych tym usłyszanym zjawiskiem. Bo jeden z nich, niejaki Batsu, smutny i niskiego wzrostu japończyk, zaczął wspominać coś o nieludzkich mieszkańcach tych ruin, zanim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tego miasta, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii aby się domyślić, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać. Nie mówiąc już o popromiennych ściekach lub różnych innych odpadach spływających z ulic zniszczonego miasta.

Po karawanie, która liczyła trzy samochody, około dwunastu ludzi i przyczepę z czterema niewolnikami przeszła, w swych drewnianych chodakach, Pani Groza. Wdowa po bohaterach i matka tchórzy. Nie śpiesząc się za bardzo, przytuliła wszystkich, prócz Windykatora który siedząc w koncie klatki, wpatrywał sie w lekko zasłonięty chmurami, księżyc.

- Vin, a Ciebie to nie rusza? -zapytał z mocnym irlandzkim akcentem, drugi z niewolników. Niejaki McCoy. Swoją drogą dziwem jest,
jak bardzo różnych ludzi w jednej klatce spotkał Vincent.

- Zostaw go w spokoju - odparł szeptem trzeci z niewolników, czarnoskóry Bob. - Nie wiesz, że Pani Groza nie przychodzi po tych co już dawno umarli?

- Co Ty pieprzysz, Bob?! Jaka Pani? - zapytał zszokowany Irlandczyk

- Jaki umarły? - dodał ze zdziwieniem Batsu.

- Vin umarł w momencie gdy jego dusza została oderwana od Vegas. Teraz pustka przyszła do jego oczu i osiedliła się między ciszą i biednymi nadziejami powrotu dawnych dni. Teraz nadeszły... .- wypowiedź przerwał mu McCoy.

-Przestań bredzić i spójrz tam! - kilkadziesiąt metrów od miejsca postoju karawany, na drodze, pojawiło się kilka ruchomych świateł. W ciemnościach tego miasta i przytłaczającej Pani Grozy ukrytej w gołych ruinach wystających z ziemi niczym grobowce cywilizacji, ten widok wydawał się co najmniej przerażający.

Przez karawanę przetoczyły się wołania i kilka zwięzłych rozkazów dowódcy ochrony, Kell’ego, który z ryja raczej przypominał schabowego zdjętego z kratkowego grilla niż człowieka. Vincent dopiero teraz lekko się ruszył, zaciekawiony dalszym przebiegiem sytuacji. W jego głowie nagle pojawiło się światełko i informacja napisana zielonym fluorescencyjny kolorem "Uwaga! Możliwa ucieczka!".

Na linii frontalnej, naprzeciw kilku dziwnie zbliżających się świateł, ustawiła się czwórka ochroniarzy z karabinami półautomatycznymi. Ukryli się za pierwszym samochodem który w tym momencie stał się pierwszą naturalną ochroną przeciwko zbliżającemu się zagrożeniu. Potem kilku, parę metrów dalej, z bronią krótką. Wszystko zwolniło. McCoy właśnie kładł się na ziemię aby zacząć udawać trupa, Bob usiadł i zaczął się modlić. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu. Zaczął czekać razem z Vincentem na ten "dobry moment" który pozwoli nam uciec... .

c.d.n.


https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#9
Noi gdzie zapowiadany ciąg dalszy?
Odpowiedz
#10
Uff.. też dawno opublikowany utwór ;P Prawdę powiedziawszy, nie mam dalszego ciągu, jednak chyba się za niego wezmę. Aktualnie pracuje nad opowiadaniami magi i miecza w świecie Conana, też dostępne są na tym forum, Hagan. S-f i post apo zostawiłem do odpoczynku. Jednak chyba trzeba będzie do tego wrócić Wink Dziękuje za motywacyjny komentarz!
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#11
Maksymalnie do dwóch tygodni udostępnię ciąg dalszy Wink Mam nadzieje, że będzie nadal ciekawy.
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#12
Kontynuacja Cz. II "Nowy Świat"


… McCoy położył się na ziemi i zaczął udawać trupa. Czarnoskóry Bob usiadł po turecku, a z jego ust wylatywały ciche i monotonne słowa. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu, ten czekał razem z Vincentem na dogodny moment do ucieczki. 
 
Przez ochroniarzy karawany przeszła fala pomruków i pojedynczych przekleństwa. Ciemność na pustyni miała swoją podwójną naturę. Z jednej strony gwarantowała duże szanse na ukrycie lub ucieczkę, lecz z tej gorszej strony potęgowała liczebność przeciwnika i bardzo szybko wprowadzała w serce strach. 
 
Jasne punkty, które zbliżały się z każdą minutą do karawany nagle zgasły. Niczym płomienie świeczek na urodzinowym torcie. Kilka sekund później Kell rozkazał, aby włączyć reflektory samochodów. Mrok bezkresnego morza piasku znów został przecięty jasnością, a razem z nim kilkadziesiąt zmutowanych i ohydnych ciał mężczyzn i kobiet, które teraz niczym gigantyczne stado wilków rzuciło się na ochroniarzy. W tym samym momencie Vincent położył się na ziemi i tak jak Irlandczyk zaczął udawać trupa. Nie był specjalistą od mutacji, ale wiedział, że jest już po karawanie i tylko cud może uratować jego dupę i dupę jego sąsiadów z klatki. Bob i Batsu zrobili to samo. 
 
Kilkanaście metrów przed nimi słychać było salwy broni półautomatycznej, nieludzkie krzyki i wrzaski. Początek fali mutantów rozbił się o czterech ochroniarzy na pierwszej linii. Niestety te istoty nie były głupie. W ciągu kilku następnych chwil cała karawana została zaatakowana z dosłownie każdej strony. Ktoś rzucił granatem, gdzieś indzie wybuch jakiś pożar albo koktajl mołotowa. Niestety tych istot było za dużo, żeby ludzie Kell’ego dali sobie z nimi radę. Kilkanaście minut później słychać było tylko przerażające dźwięki nieludzkiej uczty. Do więźniów udający martwych dotarły okropne zapachy rozkładu, rozlanych wnętrzności oraz fekaliów. 
 
Vincent był twardym zawodnikiem, jednak leżąc w zamkniętej klatce, czuł przerażenie. Nie dlatego, że mógł zginąć. Przerażała go wizja, zjedzenia żywcem. Jego towarzysze czuli to samo, jednak nikt z nich nie spanikował.
 
Tak mijały minuty, a potem godziny. Co jakiś czas czuli, że wokół ich klatki zbierają się te karykaturalne, przygarbione i ohydne postaci. Leżąc tak i przywierając twarzami do metalowej podłogi, słyszeli ich ochrypłe oddechy, jakieś sapania, będące może formą dialogu. Zapach świeżej krwi i prochu unosił się jeszcze długo po tym jak gdzieś na horyzoncie zamajaczyły pierwsze promienie światła. 
 
Vincent podniósł nieśmiało głowę, aby zobaczyć czy ich wyzwoliciele są jeszcze w pobliżu. Powoli i bardzo spokojnie zaczął przesuwać wzrok wszędzie tam, gdzie nie musiał wykonywać jakiś gwałtowniejszych ruchów szyją. Wokół nich nie było żywej duszy, tylko zakrwawione ludzkie kości i poniszczone samochody. Mutanci musieli być najwyraźniej bardzo głodni, bo z ciał ochroniarzy i całej reszty pozostały tylko okrwawione plamy i kości. Prócz tego windykator dostrzegł fakt, że nie było ani jednego ciała napastników. Teren został praktycznie wyczyszczony z wszystkiego, co posiadało miękką tkankę, o ile to coś, co ich zaatakowało, posiadało gdziekolwiek miękką tkankę. 
 
- Kurwa, ale rozpierdol. – Mruknął pod nosem Vincent, podnosząc się delikatnie na rękach ułożonych pod klatką piersiową. 
 
- To, co Vin? Jak myślisz? Możemy wstać? – Zapytał cicho Batsu, nie ruszając się nawet o milimetr. 
 
- Taaaa, wstajemy.
 
Po tych słowach cała czwórka powoli podniosła się z podłogi, przeciągając się i prostując. Każdy z nich fizycznie był w kiepskim stanie, jednak świadomość bliskiej wolności dawała im siłę i karmiła ich okruchami nadziei. Niestety słońce już rozpoczęło na dobre swoją mozolną wędrówkę po postnuklearnym niebie.
 
- Zaraz będzie gorąco jak w piekle. Nie możemy tutaj zostać panowie, trzeba się stąd ulotnić. - Stwierdził Irlandczyk, grzebiąc w zamku od klatki czymś, co wyglądało na jakiś mały metalowy przedmiot. Vincent w tym czasie przeszukiwał horyzont w poszukiwaniu jakichkolwiek zabudowań. Nagle odezwał się Batsu.
 
- Ty, ty ten wytrych miałeś przy sobie cały czas? - Mccoy uśmiechnął się tylko szelmowsko, będąc całkowicie skupionym na robocie.
 
- Co z tego, że wyjdziemy z klatki, skoro nie mamy wody ani jedzenia, ani niczego.- Gruby głos czarnoskórego Boba był smutny, ale nie załamany. 
 
- Nie sądzę, aby te mutanty były w stanie przeszukać samochody karawany. Zresztą damy radę dojść do tego czegoś. - Po tych słowach Vin wskazał palcem na dziwny obiekt, niczym igła, wystający na horyzoncie wydm i dodał. -  Więc jest nadzieja, że jeszcze sobie pożyjemy panowie.
 
- Vin, przecież to właśnie z tej strony przyszły te cholerstwa. Chyba nie chcesz, abyśmy poszli do ich siedliska?
 
- Batsu tak szczerze to nie mamy innego wyjścia. Zresztą myślę, że te mutanty śpią w dzień, bo inaczej nie zaatakowałyby w nocy.
 
- Jesteś tego pewien? A jeżeli… 
 
Dyskusje przerwał okrzyk radości Irlandczyka, który właśnie uporał się z kłódką. Vincent odwrócił się do swego skośnookiego towarzysza i kładąc mu rękę na ramieniu, stwierdził spokojnie.
 
- Uwierz mi, że lepiej jest iść tam i może przeżyć niż zostać tutaj i się usmażyć. Nie przejmuj się tym, co może nas tam czekać. Żyjemy i to się liczy!
 
- Słuchaj uważnie naszego windykatora z Vegas. Dobrze gada i ma jaja! - Irlandczyk wyskoczył po tych słowach z klatki i zaczął przeszukiwać pozostałości po trupach. Trochę tego było, lecz on nie brzydził się ubabrać krwią. Powoli, spokojnie i dokładnie przeszukiwał resztki ubrań powiewających na zakrwawionych kościach, leżących na gorącym piasku. Drugi zszedł Bob, znów coś mamrocząc pod nosem, a po nim Batsu i Vincent. 
 
- Idę zobaczyć pojazdy, a wy spróbujcie znaleźć jakieś całe ubrania i duże kawałki materiału, żebyśmy sobie ryje mogli obwiązać. - Vin naprawdę myślał, że te mutanty nie były w stanie ruszyć tych samochodów, jednak troszeczkę się mylił. Bo gdy stanął przy jednym z nich, tym z przodu karawany, od razu zauważył przebite opony i powyrywane przewody paliwowe. Krótki dreszcz strachu przeszedł przez jego ciało gdy doszło do niego to, że być może te istoty nie były głupie. Może nawet miały swojego przywódcę i jakieś zasady plemienne. Potrząsnął mocno głową, jak gdyby miało to pomóc w wyrzuceniu niepotrzebnych myśli i skupił się na obszukiwaniu bryki. Chwilę później podszedł do niego skośnooki towarzysz i zagadał.
 
- Obejrzałem rany naszych łowców niewolników. Obawiam się, że to nie tylko były mutanty, ale i kanibale. A gdy znalazłem to… - Batsu podniósł do góry coś, co wyglądało jak młotek lub pałka z czymś metalowym na jednym końcu -... mogę śmiało stwierdzić, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy jeszcze myślą. 
 
Windykator spojrzał na swojego rozmówce z siedzenia kierowcy, gdy przeszukiwał podłokietnik i odpowiedział.
 
- No dobra, ale co z tego? To tylko świadczy o tym, że może da się z nimi jakoś dogadać. Zresztą fakt, że to kanibale mutanty nie wyklucza tego, iż może nie mogą przebywać na słońcu. Prawda?

- Jest możliwość fotofobii, która mogła pojawić się na skutek mutacji tych ludzi, ale zdajesz sobie sprawę Vin, jak bardzo jest to niemożliwe? …


c.d.n za około 2 tygodnie.
Dajcie znać czy się podoba Wink
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz
#13
Bardzo interesujący jest ten ostatni fragment i już czekam na kolejny Smile
___________________________________________
longsleeve xxl w przystępnej cenie
Odpowiedz
#14
...

- Sam fakt, że żyjemy w świecie po wojnie nuklearnej Batsu jest kurwa cudem.

- Ze statystycznego punktu widzenia…

- Dobra, przestań! Nie mamy czasu na rozprawianie o szansach przeżycia cywilizacji!  Weź się lepiej do roboty i policz kości ochroniarzy. Może kogoś brakuje?!

Po kilkudziesięciu minutach cała czwórka zebrała się przy metalowej klatce, która do tej pory była ich domem i więzieniem. Słońce zaczęło pokazywać swoją prawdziwą potęgę, a wiatr poszedł sobie gdzieś daleko, być może na wschód. Znaleźli trochę wody i trochę szmat, z których zrobili prowizoryczne czapki, buty i prowizoryczne poncha. Jeżeli chodzi o jedzenie, to tutaj za dużego szczęścia nie mieli. Jedynie kilka paczek wojskowych sucharów, które były ukryte w miejscu koła zapasowego, w jednym z samochodów. 

- Vin! Zgaduje, że nadal potrafisz dobrze strzelać? Twój wzrok nie pogorszył się przez te długie dni w niewoli, prawda? - McCoy zagadnął z lekkim uśmiechem, gdy rozdzielali między siebie to, co znaleźli. 

- Raczej tak, a co? Masz coś dla mnie? 

- Wyobraź sobie, że znalazłem pistolet 9mm, to chyba beretta. Był schowany w tylnym nadkolu samochodu Kell’ego. I uwaga! Ma pełny magazynek! - Cała trójka, mimo tak przerażających okoliczności, jak jeden mąż zawyła komicznie z podziwu “Uuuuu”. Tylko Bob mamrotał coś pod nosem, zakładając na siebie owe niby-poncho ze znalezionych kawałków szmat. Vincent sięgnął po pistolet z wyszczerzonymi zębami. Szybkimi ruchami sprawdził jego zakonserwowanie oraz jakość. Ewidentnie była to broń przygotowana na czarną godzinę. Niestety tym razem, szef karawany nie zdążył jej nawet wyciągnąć. Po chwili odezwał się Batsu.

- Vin, tak jak prosiłeś, sprawdziłem ilość kości. Według mnie, o ile widzieliśmy wszystkich ochroniarzy gdy siedzieliśmy w klatce, brakuje dwoje ludzi. Od razu wyprzedzę twoje pytanie. To może być Arina oraz Kell.

McCoy gwizdnął, kiwając głową i wtrącił.

- Medyczka i szef karawany. Ją wzięli do rozpłodu, a jego na deser.

Po tych słowach, milczących do tej pory Bob złapał się za głowę i jęcząc chyba prawdziwą boleścią, zaczął mamrotać.

- Oj biedna dziewczyna! Taka miła i dobra! Taka piękna dusza! Jej aura była tak czysta, a teraz zostanie zbrukana przez brudne, nieludzkie palce tych demonów! Biada nam, biada, że…

Vin nie wytrzymał.

- Oj zamknij się Bob! Kurwa! Ją też mogli wziąć jako deser! 

Na to czarnoskóry mężczyzna jęknął jeszcze głośniej, a Irlandczyk tylko się zaśmiał, chwytając w lot, czarny dowcip Vincenta.

Po kolejnych kilku minutach wszyscy byli już gotowi na wędrówkę do dziwnego obiektu wystającego zza horyzontu. Nikt z nich nie był w stanie określić, co to może być, nawet nie próbowali. Rozejrzeli się jeszcze raz po miejscu masakry i mając w dłoniach prowizoryczne metalowe kije, zrobione z części samochodów, ruszyli powolny marszem. 

W tym czasie nie działo się kompletnie nic. Pustynia była milczącą, oschłą i suchą towarzyszką, w żadnym razie niegotową i niechcącą przyjąć żadnych gości. Prócz tego jednego obiektu, do którego zmierzali, wokół wędrowców nie było niczego ani nikogo. Ziarenka piasku pod ich stopami, owiniętymi w szmaty, co krok szturmowały dziury w ich prowizorycznym obuwiu, aby jeszcze bardziej uczynić z tej wędrówki, przejście przez piekło. 

Jednak po kilku godzinach ujrzeli wyraźnie wysoki słup, mający na sobie napis umiejscowiony w pionie. 

- Ja pierdole. To jest ten, no! Pamiętam to z przedwojennej gazetki reklamowej. Czekajcie! To się nazywało, kurwa… . WIEM! Supershop! - Odezwał się pierwszy Irlandczyk, masując dłonią piekącą od skwaru głowę. 

- Nie supershop tylko supersam, czyli taki wielki sklep w którym… - Wtrącił Batsu, jednak jak zwykle nikt nie chciał go dalej słuchać, nawet Bob. Więc Vin przerwał szybko jego rozprawkę na temat przeznaczenia sklepów tego typu. 

- No i fajnie. Ale gdzie jest ten supersklep, co?

To było dobre pytanie. Wokół tego olbrzymiego słupa widać było tylko chaotycznie porozrzucane wydmy znajomego piasku. Słońce stało już wysoko, a na horyzoncie nie było widać niczego innego, gdy nagle Irlandczyk zawołał.

- Zadmijcie w trąby anielskie kurwa! Właśnie stoimy na dachu! 

Zdumienie rozlało się po opalonych i ukrytych za szmatami twarzach wędrowców, gdy wszyscy podeszli do McCoy’a, który stał na szczycie jednej z wydm. Kilka sekund później, cała czwórka widziała na własne oczy sporych rozmiarów dziurę w czymś, co faktycznie wyglądało jak fragment zakopanego w piasku dachu. Wszystko to na samym dole owej wydmy.

- I co teraz?

Odezwał się Batsu, a po nim Bob wymamrotał, podnosząc lekko ręce ponad linie swoich barków w geście modlitwy lub czegoś podobnego.

“A oto przed ich oczami ukazała się brama piekielna, jak niegojąca się rana pełna ropy, w ciele konającego świata”.

Nikt nie zareagował. Każdy z trójki, oprócz samego zainteresowanego, wiedział, że facet jest jebnięty. Tylko nikt nie próbował dowiadywać się dlaczego. Facet chodził i pierdolił trzy po trzy, czasem się rozpłakał bez powodu lub zemdlał, ale ogólnie potrafił gotować i rozumiał innych pierdolniętych. Więc takie zalety wystarczały, aby Vin, McCoy i Batsu tolerowali jego oczywiste wady. Skąd mogli wiedzieć, że Bob na swój pokrętny sposób myślenia miał racje.

- Jak to co? Schodzimy.

Odezwał się Vin... .



Ciąg dalszy standardowo za około 2 tyg. [i]PannoPoranna dziękuje za miły komentarz! [/i]
https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości