Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 1
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Zapach Lavendy - cz. 1, 2, 3, 4, 5!
#1
Uwaga, jest to opowiadanie fantasy HUMORYSTYCZNE

Mam nadzieję, że to nie faux pass Wink



Piękny ów dzień zastał Barnavę w drodze do Onego Pola. Nawet najmniejsza chmurka nie bieliła się na modrym niebie, słonko mile przygrzewało, a ptacy kwilili radośnie w koronach drzew. W górze słaby wietrzyk bawił się listowiem, a dojrzałe żołędzie co i raz z trzaskiem spadały na ziemię. Sycił się więc Barnava pięknym dzionkiem i pogwizdywał wesół, gdyż jechał do miasteczka na doroczny Wielki Turniej Chłopskiej Szmacianki, prostej gry prostego ludu, dostarczającej ogromu zdrowych i niezapomnianych emocji. A że wyruszył z trzydniowym wyprzedzeniem, był pewien, że uda mu się jeszcze znaleźć kąt w jakiejś dostatecznie znośnej karczmie. Gospodzie. Oberży. Szynku, knajpie – gdziekolwiek gdzie człowiek mógł się obudzić w mniej więcej tym samym kształcie i stanie molekularnym w jakim kładł się spać. Udało mu się wywalczyć cały tydzień urlopu; siedem dni wolnych od pracy w młynie! Zamierzał wykorzystać je diabelnie dobrze.
Radość z życia przepełniała tedy Barnavę, który tak sobie, idąc, rubasznie podśpiewywał:

Nie mogę jeść
la la la laa
Nie mogę pić
la la la laa
Nie mogę spać
la la la laa
Nie mogę żyć!
la la la laaaaa!


Tu następowała iście progresywna zmiana rytmu, a dalej szło tak:

Bo tak jak mnie gniotą w bucie kamyczki,
Tak ja przed oczami mam wciąż twoje... usta!


A słyszał go tylko las.
Zdrowo już po południu było, gdy zatrzymał się na popas na leśnej polance nieopodal traktu. Oparł się wygodnie o pień grubego dębu i sięgnął do torby po kromkę chleba i gomółkę sera. Z wieczora powinien już dotrzeć do Onego Pola; nie mógł się doczekać tych tłumów, kolorowych jarmarków i gwaru, całej tej atmosfery towarzyszącej rozgrywkom. Handlarze będą wciskać kit ze wszystkich stron tego świata, wiedźmy i wróżbici zajmą się kitem z drugiego; księża ustalą promocje na odpusty, a burdele karnety; trzeba będzie się zmierzyć ze zgromadzonymi zapasami ciemnego piwa Wiast, pędzonego w Onym Polu, i uważać na złodziei, których paru pewnie jak zwykle zawiśnie w czasie zawodów. Zapowiadało się kilka dni przedniej zabawy.
Tymczasem szumiały drzewa, śpiewali ptacy, a dojrzałe żołędzie z trzaskiem kończyły zawody w spadaniu. I właśnie jeden z nich pokrzyżował plany Barnavy.
Barnava nastawił ucha, gdy po serii drewnianych odgłosów, świadczących o przeszkodach jakie pokonać musiał mały żołędź na drodze ku swojej przyszłości, nie usłyszał kolejnego trzasku, a głuche uderzenie, jakby kto puknął palcem w drzwi czy blat biurka. Znieruchomiał, zaskoczony i wgryziony do połowy w serek. Cóż, pomyślał, może jaki pusty, spróchniały pień się trafił. Już zamierzał kontynuować posiłek, gdy kolejny żołędź, zapewne goniący tego pierwszego, zerwał się z uwięzi i poszybował, hałasując, w dół; tym razem zakończył swą podróż z donośnym, metalicznym brzękiem. Dziwne, pomyślał Barnava, metalowych drzew chyba jeszcze nie zaczęli sadzić. Wrodzona ciekawość Barnavy dopełniła dzieła; kazała mu się podnieść i pójść tam, skąd dobiegł go intrygujący dźwięk.
I tym sposobem, wśród szumu drzew, znalazł wyjaśnienie zagadki. Powodem dźwięku podobnego do puknięcia musiała być mała, drewniana tarcza, leżąca w zaroślach. Brzęknięcie dobiegło jego uszu zapewne za sprawą niedużego, wgniecionego hełmu, spoczywającego tuż obok. Żadnego dźwięku nie wydał jedynie ich właściciel, ukryty byle jak pod prowizoryczną warstwą liści i gałęzi. Nie zareagowałby nawet gdyby zamiast żołędzia spadł mu na głowę mały, różowy słonik. Nie dlatego, że chciał pozostać niezauważony, ale dlatego, że był całkowicie martwy.
- Uj... - Barnava był zaskoczony.
Podszedł ostrożnie bliżej i przyjrzał się znalezisku. Na hełmie, choć obitym i brudnym, dostrzegł charakterystyczny symbol firmy kurierskiej Szczęśliwa Trzynastka. Obok leżała prosta, drewniana maczuga, pęknięta na pół. Ciało leżało tu już kilka dni; lewa ręka była obgryziona do kości, na której widniały wyraźne kwadratowe ślady wielkich zębów. Do tego, byle jak ciśnięta w pobliskie paprocie, bieliła się płócienna torba na przesyłki. Sprawa nagle przestała się Barnavie podobać; kto bowiem był na tyle silny, by połamać solidną maczugę na czyimś hełmie; na tyle żarłoczny, by zjeść jego rękę; i na tyle głupi, by wyrzucić bez otwierania jedyną torbę, jaką miał przy sobie? Odpowiedź była oczywista: trolle. Do tego było jasne, że czegoś takiego nie zrobiłyby same z siebie; jeśli już, to pożarłyby biedaka w całości, zamiast tak zostawić w krzakach. Czyżby coś je spłoszyło? Bez żartów, pomyślał Barnava, trolla nie da się spłoszyć. No, przynajmniej nie tak łatwo... Coś zaczynało tu coraz bardziej śmierdzieć. Zabójstwo na zlecenie?
Podskoczył do torby, jakby nagle ziemia zaczęła parzyć go w stopy. Chwycił ją, rozerwał szwy pieczętujące i wyjął ze środka owiniętą w szary papier, prostokątną paczkę. Księgi pewnie jakieś, pomyślał. Dlaczego napastnicy jej nie zabrali? Spojrzał na nalepkę adresową: 'Magnus Kwasigroch (magus medicus), Przy Jeziorze k. Łonego Pola. Wyłącznie do rąk własnych!'. Tak, teraz przypominał sobie samotny dom, stojący na drugim brzegu jeziora, pełniącego rolę umywalki dla pospólstwa zjeżdżającego na zawody. Nawet nie wiedział, że był zamieszkany. A jeśli imć Magnus potrzebuje tej księgi, by uratować życie konającego pacjenta? Albo do... czegoś takiego?
Rozejrzał się nerwowo na boki, jakby ktoś tu na niego dybał w środku lasu; włożył paczkę do swej torby i oddalił się szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Bardzo nie miał ochoty również spotkać się z trollem.

* * *

Wczesnym wieczorem dotarł do Onego Pola. Miasteczko pełne już było narodu, gawiedzi spod różnych gwiazd i maści, przybyłej na zawody w tych czy innych celach. Większość przyjechała bawić się i pić, pozostała część będzie próbować im coś sprzedać. Pamiątki, broń, biżuterię, maść na opryszczkę, wywary o nazwach takich jak Całą Noc Możesz; przepowiadanie przyszłości i klątwy na specjalne zamówienie, odtruwacz do mleka zasikanego przez krasnoludki, studwudziestoprocentowy samogon, lewe zakłady, rozcieńczone piwo, góralskie sery, woda w proszku (zalać wrzątkiem i odczekać trzy minuty), niepowtarzalne okazje... głowa pęka. Połowa z tego będą to rzeczy ukradzione tym, którzy przeliczyli się z flaszkami. Podobno istniały nawet gangi, specjalizujące się w brataniu z co zamożniejszymi przyjezdnymi; przysiadał się taki, że niby kopę lat się nie widzieliście, i stawiał ci kolejki tak długo, dopóki nie znalazłeś się pod stołem. W końcu, jeśli dobrze trafi, zwróci mu się to z nawiązką.
Barnava postanowił przecisnąć się przez tą barwną rzekę ludzi, rozbijającą się o brzegi straganów i meandrującą po dyskretnych zaułkach, i dotrzeć do miejsca, w którym zawsze się tu zatrzymywał – czyli Zdeptanej Meduzy, popularnego lokalu spełniającego wymogi stałych klientów jak i niewybrednych przyjezdnych. Nie były to luksusy, ale zawsze znalazł się wolny pokój, a posiłki nie próbowały uciekać z talerza.
Gdy w końcu tam dotarł i otworzył drzwi, oberża ogarnęła go swym ciepłem, zaduchem i gwarem. Parę wiszących lamp oświetlało mętnym blaskiem środek pomieszczenia i bar, oddając cieniom dalsze zakątki pomieszczenia. Barnava przebiegł wzrokiem po gościach siedzących w kręgu światła, szybko dochodząc do wniosku, że bezpieczniej będzie nie przekonywać się, kto siedzi w ciemnych kątach. Czyli po staremu.
Strasznie było tłoczno. Atmosfera była tak gęsta, że można by ją złapać za rękaw, gdyby jakiś miała oczywiście. Barnava cofnął się w progu, by zaczerpnąć ostatni raz świeżego powietrza.
- Ejże, kolego – zagaił nagle ktoś z boku przepitym głosem barowego weterana – wpuszczasz kurz z ulicy.
Zmitygował się szybko i zamknął za sobą drzwi. Następnie spojrzał na bar, za którym siedział ponury szynkarz, za nim stały beczki i półki pełne kufli i butelek, a z boku kołysały się przeżarte brudem i starością drzwi do... na pewno były to drzwi do kuchni.
Podszedł bliżej. Na jednej z belek podtrzymujących sufit przy barze wisiała brudnawa tabliczka, na której kredą ktoś nabazgrał:

Dziś Polecamy:
Wspaniałe Wjno z Różnych Owoców
Ponczki z Dżemem z Różnych Owoców
Smacznie I Tanio

- Eblybl...
- Na zdrowie – odrzekł uprzejmie.
- Em, pytałem, co podać.
Barnava zorientował się, że mówi do niego szynkarz. No tak, stary pan Vipe potrafił człowieka bezszelestnie podejść...
- Pokój chciałem wynająć, jak zawsze.
- Świetnie trafiłeś mamy najlepsze pokoje w ca... - tu pan Vipe, znany ze swego postępowego podejścia do hotelarstwa, ziewnął przeciągle, prezentując kilka czarnych zębów - ...łym mieście po najlepszych cenach – wyrecytował może nieco zbyt sztucznie, ale nikt inny w okolicy nie oferował takich atrakcji. - Parter został – dorzucił jeszcze.
- Może być. Na tydzień. I kufelek Wiasta. I... - zawahał się na moment – i pączka.
Gdy już dostał swoje zamówienie i klucz do pokoju, rozejrzał się za jakimś wolnym miejscem. Jedyne, jakie dostrzegł, znajdowało się przy małym stoliku w rogu. Siedziały przy nim już dwie osoby: człowiek i krasnolud. Człowiek siedział swobodnie, jedną nogą opierając się o blat stołu i kołysząc się na krześle. Krasnolud, ponury i zgarbiony, topił brodę w piwie.
Barnava podszedł do stolika.
- Można? - zapytał, a uznawszy, że to może jednak trochę za mało, dodał: - Się przysiąść?
- Jak musisz – burknął krasnolud.
- Oczywiście, oczywiście! - młody człowiek zdjął nogę ze stołu i odsunął stojące na blacie kufle, robiąc Barnavie trochę miejsca. - Siadaj, nie krępuj się... im nas więcej, tym weselej, prawda, Cyprianie? - zwrócił się do swego towarzysza.
- Jak chuj – odburknął zapytany.
- Ha, ha – facet zaśmiał się perliście. - Musisz wybaczyć memu przyjacielowi, źle się czuje w mieście. Na szczęście nie zabawimy tutaj długo.
- Nie zostajecie na zawodach? - spytał Barnava, siadając na krześle noszącym blizny niezliczonych bitew i awantur.
- Nie. Przyjechaliśmy tu odwiedzić starego znajomego... oddać mu drobną przysługę. I zaraz potem się stąd zwijamy. Może nawet jutro. Zawody nas nie interesują.
- Rzeczywiście – Barnava podniósł pączka do ust. - Nie wyglądacie na tutejszych.
- Naprawdę? - mruknął właściciel brody piwnej.
Co za smak, pomyślał Barnava gryząc pączka. Coś jak stary szczur z lukrem zapiekany w serze.
- A ty? - zagadnął go młody człowiek. - Zapewne przyjechałeś tu beztrosko kibicować...
- Tak. Ale też muszę kogoś odwiedzić, i coś mu oddać.
- Co za zbieg okoliczności! Wszyscy mamy tu jakichś znajomych! – zdanie to było wypowiedziane głosem słodkim jak marcepan. - Słyszysz, Cyprianie? Może nawet wspólnych, ha, ha! Kogóż to – mówiąc, mężczyzna teatralnie rozłożył ręce – chcesz nawiedzić, jeśli można wiedzieć?
- Otóż... - Barnava musiał pogrzebać w pamięci – niejakiego Magnusa Kwasigrocha, medyka. Mieszka, zdaje się, po drugiej stronie jeziora...
Młody człowiek znieruchomiał z rękami po bokach i wyrazem zaskoczenia na twarzy. Krasnolud Cyprian drgnął, łypnął na Barnavę spod oka, ale błyskawicznie wrócił do swojej naburmuszonej, ignoranckiej postawy.
- Niemożebne – mężczyzna złączył dłonie opuszkami palców. - Toż właśnie o nim mówiłem. Wybieramy się do niego jutro, aby się pożegnać. Chodź z nami, przyjacielu, o tej porze, gdy słońce zachodzi, nie będzie bezpiecznym chodzenie samopas po lesie... - uśmiech wrócił na jego twarz. - Tak! Jutro pójdziemy tam razem. A teraz pozwól, przyjacielu, pójdę po kolejkę dla nas wszystkich i wypijemy za wspólnych znajomych!
- Ależ nie chciałbym kłopotać...
- Gdzież tam kłopotać! - zaprzeczył młody człowiek, podnosząc się z krzesła. - Trzeba wypić za zdrowie starego Magnusa. Zaraz przyniosę coś naprawdę godnego tej okazji!
Odszedł, a Barnava przypomniał sobie o nieznajomych proponujących wspólne toasty. Ale z drugiej strony, czy wyglądał jakby spał na złocie? Wypije jednego, góra dwa, a potem grzecznie, ale stanowczo się pożegna... wystarczy być sprytnym.
Podniósł kufel, by dopić piwo, ale w tym momencie ktoś przechodzący obok trącił go w łokieć; ciemnozłoty płyn chlusnął mu na rękaw, polał się na spodnie.
- Och... - usłyszał jedwabiste westchnienie – najmocniej przepraszam...
Uniósł wzrok, gotów do ciętej riposty, zaraz jednak zaniemówił. Znieruchomiał z otwartymi ustami i uniesioną ręką wciąż trzymającą kufel. Ucichł nagle dobiegający zewsząd gwar rozmów. Zrobiło się gorąco.
Burza krótkich, czarnych jak krucze pióra włosów, fascynująco nieułożonych w pozornym nieładzie. Delikatne brwi, a pod nimi oczy zielone jak wiosenna łąka. Karminowe usta, obiecujące nieziemskie cuda, cera gładka jak u niemowlaka, delikatny, zmysłowy zapach... perfum czy jej ciała? Odsłania w uśmiechu równiutkie, drobne ząbki, białe jak sumienie anioła. Pośpiesznie naciąga poły czerwonego płaszcza, który zadziornie zsunął się z ramion, odsłaniając zarys...
- Jestem! - krzyknął radośnie jego nowy znajomy, z impetem stawiając na stole trzy kufle. Zawartość jednego z nich miała kolor nieco ciemniejszy niż dwóch pozostałych. Była to zawartość właśnie tego, który trafił do Barnavy.
- Wziąłem ci Ciemne Podwójnie Chmielowe, przyjacielu – wyjaśnił młodzieniec. - My... już je piliśmy, wyborne, ale strasznie mocne. A wieczór dopiero się przecież zaczyna...
Mówił coś jeszcze, ale Barnava nie słuchał. Spojrzał w stronę, w którą, jak mu się zdawało, odeszła ta dziewczyna... nigdzie jednak nie było po niej śladu. Rozpłynęła się jak dym, jakby w ogóle nie istniała.
- Za starych przyjaciół! - toast wyrwał go z zamyślenia. Wciąż błądząc myślami gdzie indziej, uniósł kufel i przyłożył go do ust. Nagle poczuł, jak bardzo wciąż chce mu się pić po całodziennej wędrówce. A Podwójnie Chmielowe, chociaż nigdy dotąd o nim nie słyszał, rzeczywiście okazało się piekielnie dobre. Pół kufla duszkiem wychylił.
- Aaach – sapnął, ocierając pianę z ust. - Wyborne!
- Prawda? - młody człowiek uśmiechnął się niezwykle ciepło. - A jakie mocne. Ale powiedz, przyjacielu, gdzie właściwie poznałeś starego Magnusa?
Barnava poczuł nagle, że dzieje się z nim coś niecodziennego. Serce przyśpieszyło i waliło teraz jak młotem, głosy rozmawiających ludzi zaczęły mieszać się ze sobą, stawały się odległe, niewyraźne. Świat zaczął wirować, i robił to w różnych kierunkach jednocześnie.
- Właściwie... - wybełkotał jeszcze – to poznaliśmy się... na szlaku...
A potem była ciemność.
Odpowiedz
#2
Jak zydel bardzo ładnie napisane. Mi oczywiście przeszkadza tylko nieco to mieszanie czasów, ale tym razem nie czepiałem się tego, ale „molekuły ciała” dość znacznie zgrzytnęłySmile Piszesz z dużą dawką humoru, nie jest to co prawda Las, ale bynajmniej zobaczymy co będzie dalej. A i jeszcze jedno, w Polskim nie stawiamy przecinku przed „i” a kilka razy w takim miejscu się pojawił. O i odmiana żołądź – żołędzia. Poniżej to czego się czepiłem:

„kromkę chleba i gomółkę sera.” – mimo iż w necie kilka razy pojawiło się określenie „gomółka sera” to jednak niegdzie indziej go nie widziałem, z tego co wiem to było jakaś potrawa z sera i jajek o tej nazwie – ale to tylko taki wtręt.

„Z wieczora powinien” – tu nie jestem pniem, ale „z wieczora” używane może być chyba tylko w czasie przeszłym, ty zastosowałeś to w czasie przyszłym.

Czekam na ciąg dalszy, wówczas zapewne coś więcej o fabule da się powiedzieć.
Just Janko.
Odpowiedz
#3
Co do gomółki to chyba rzeczywiście masz rację. Zawsze mogło chodzić o kawałek Gomółki, Władysława Tongue
I jeśli mogę spytać, o co Ci chodziło z tym zydlem, bo nich verstehen?? Smile
Odpowiedz
#4
A to też nieco stareBig Grin Czyli "ładnie"Big Grin - jeśli chodzi o zydelBig Grin
Just Janko.
Odpowiedz
#5
Obudził się w swoim pokoju. Nic nie pamiętał. Jak się tu znalazł? Głowa go bolała, oczy piekły. Nie mógł się skupić, myśli uciekały przed nim jak myszy przed kotem. Dotarł do miasteczka i do Zdeptanej Meduzy, ale co było potem? Tylko szara mgła, z której nie chciały wyłonić się żadne wspomnienia. Czyżby aż tak dał w szyję?
Niezupełnie jeszcze obudzony, wstał z łóżka i powlókł się do niewielkiego lustra, wiszącego na ścianie naprzeciwko. Zasłony były zaciągnięte, w pokoju panował półmrok. Był jakoś dziwnie obolały. Na szczęście w lustrze zobaczył znajomą twarz: wesołe, choć teraz nieco zmęczone piwne oczy, krótkie kasztanowe włosy, z których i tak każdy sterczał w inną stronę, te same grube brwi, nos, usta, policzki pokryte dwudniowym zarostem; wszystko całe i na swoim miejscu. Odetchnął z ulgą. Już się bał worów pod oczami, sińców i szram po nożach, nigdy bowiem dotąd nie doznał po przebudzeniu takiego zaćmienia pamięci. Kto wie, co wczoraj wyczyniał.
Tylko skąd ten guz na środku czoła?
Podszedł do okna i rozsunął zasłony. Do pokoju wpadło ciepłe, silne światło; musiało już być nieźle przed południem. Omiótł wzrokiem niewielki pokoik, jaki zajmował, nie znalazł jednak żadnych śladów walki czy czegoś innego, równie podejrzanego, czego mógłby się dopuścić wczorajszego wieczoru. Całkiem już uspokojony, uśmiechnął się do nowego dnia i otworzył okno, które wychodziło na otoczone murem podwórze oberży. Dotarł do niego przytłumiony gwar ulicy – rozmowy przechodniów, pokrzykiwania sprzedawców, tętent końskich kopyt. Gdzieś niedaleko kowal uderzał młotem o kowadło. Muczała krowa, gruchały gołębie, świeże powietrze uderzało do głowy. Dwa trupy leżały między kurnikiem a stertą drewna na opał.
Oprzytomniał w oka mgnieniu. Dwa blade, martwe ciała! Leżały tam sobie, jakby nigdy nic... w jednej chwili przypomniał sobie wszystko. Młody człowiek, ciągle uśmiechnięty, śmiał się teraz od ucha do ucha grubą szramą podciętego gardła. Opierał się o mur i podziwiał kurnik niewidzącymi oczyma. Na nim, niedbale rzucony, leżał krasnolud zwany przezeń Cyprianem, odwrócony do Barnavy plecami. Kaftan miał ciemny od zakrzepłej krwi. Na Boga jedynego, co się tutaj stało? Odruchowo cofnął się od okna, i wtedy poczuł ten zapach, delikatny, zmysłowy, jakby znajomy...
- Już na nogach? - ciepły głos, którego normalnie słuchałby z rozkoszą, teraz przyprawił go o zimne dreszcze. Obrócił się błyskawicznie, wystraszony, z sercem bijącym jak dzwony na alarm.
Pośrodku pokoju, swobodnie, z jedną ręką opartą na biodrze i zawadiacko przekrzywioną głową, stała ona. Zielone oczy patrzyły na niego spod przymrużonych powiek. Jak? Skąd? Zadałby jej te pytania, gdyby tylko mógł. Niestety, nie był w stanie wydusić z siebie nawet słówka. Miała na sobie ciemnozielony kaftanik z miękkiej skórki, idealnie skrojony, jakże podkreślający jej wspaniałe kształty. Szczególnie na górze; aż prosiły się, by uwolnić je z krępujących objęć materiału. Kuse spodenki, w których zapewne nie wpuszczono by jej na salony, buty sięgające połowy cudnych łydek, i ten sam ciemnoczerwony płaszczyk, w którym widział ją wczoraj. To ona! Więc była prawdziwa! Poczuł się nagle dziwnie i bezwarunkowo szczęśliwy. Usłyszał muzykę, słodką jak miód i jak miód leniwie sączącą się do jego uszu. I dopiero znajome mrowienie w okolicach podbrzusza przypomniało mu, że jest całkiem goły.
- Opuść broń, żołnierzu – powiedziała z szelmowskim uśmieszkiem. - Musimy pogadać.

* * *

Powiedziała, że zaczeka na niego w głównej sali. Miał dołączyć do niej, gdy się ubierze i doprowadzi do porządku. Obiecała, że wszystko wyjaśni, po czym wyszła – tak się przynajmniej Barnavie zdawało. Bo gdy schylił się po ubranie, po czym ponownie spojrzał w jej stronę, już jej tam nie było. Niewiarygodne, myślał ubierając się, jak można się poruszać tak szybko i cicho. A przede wszystkim, jak można wyjaśnić to, co leżało na podwórzu? W co on się wpakował? Chciał tylko obejrzeć rozgrywki szmacianki... Przemył jeszcze twarz wodą, podszedł do drzwi i szarpnął za klamkę.
Odmówiła. Drzwi były zamknięte na klucz, tkwiący w zamku. Po tej stronie.

* * *

Gdy dotarł do sali, bardzo starał się wyglądać na spokojnego, może nawet nieco znudzonego młodego człowieka, który lubi sobie pospać do południa. Dużo go to kosztowało. Tak naprawdę zrobił się podejrzliwy i podenerwowany oczywistym faktem, że nie rozumie nic z tego, co się wokół niego dzieje. Miał wrażenie, że zdrowy rozsądek zostawił w łóżku, że robi teraz to, czego chce od niego ktoś inny, że nie ma nad niczym kontroli, i przede wszystkim – to wiedział na pewno – że myślenie sprawia mu ogromną trudność, kiedy tylko patrzył na nią. A ona siedziała sobie przy stoliku, spokojnie popijając czerwone wino z wysokiego kieliszka i patrząc przez otwarte teraz drzwi na zalaną słońcem ulicę. Płaszczyk przewiesiła przez oparcie krzesła, jedną nóżkę założyła na drugą. Była idealnie beztroska.
Usiąść obok czy naprzeciwko?
- No, jesteś wreszcie – zamruczała, gdy usiadł naprzeciwko niej. Poczuł jej delikatny, nieziemski wprost zapach... wszystkie niepokoje uleciały gdzieś w oka mgnieniu.
- Pewnie zachodzisz w głowę, co tu się wyprawia – upiła tymi cudownymi ustami łyczek wina. - Skąd ci dwaj, i...
- Kim ty jesteś? - przerwał jej. Przez krótką chwilę zdawała się być zaskoczona tym pytaniem.
- No tak, przecież nie wiesz – powiedziała. – Zupełnie zapomniałam. Jestem Lavenda. A ty Barnava, prawda? Świetnie. Miło nam się poznać. Czy teraz chcesz usłyszeć, co mam ci do powiedzenia?
- Twierdzisz, że możesz mi coś wyjaśnić?
- Nie coś. Wszystko. No nie patrz tak na mnie! – dodała, łapiąc nieobecny wzrok rozmówcy. – Skup się. Co chcesz wiedzieć najpierw?
Barnava otworzył usta, ale nic nie powiedział. Co najpierw? Sam nie wiedział, gdzie tu jest jakiś początek.
- Po prostu mów – poprosił w końcu. – Mów, a ja... posłucham.
Zaczęła mówić.
Na samym początku wyjaśniła pochodzenie dwóch trupów na podwórku. Oraz to, dlaczego Barnava wciąż żyje.
- Chcieli cię zabić. A przedtem nieprzyjemnie potraktować. To Preston Rąsia i krasnolud Cyperendil, zwany krotochwilnie Cyprianem. Noże do wynajęcia. Groźne, zimnokrwiste bydlaki. Teraz także zimnocielne – uśmiechnęła się ponuro, aż Barnavę dreszcze przeszły. – To oni załatwili Magnusa.
- Magnus nie żyje?
- W przeciwieństwie do ciebie.
- Mnie chcieli zabić!
- Nie od razu.
- Ale dlaczego?
- Bo wygadałeś się, że masz coś do Magnusa. Sam im w łapy wlazłeś.
- A co oni od niego chcieli?
- Nie oni, tylko Rothild.
- Kim, u diabła, jest Rothild?
- Komisarzem królewskim. Zwierzchnikiem, władzą i sądem tej ziemi. Chciwym, okrutnym, bezwzględnym, zimnym skurwysynem. Łapówkarzem, oszustem i przestępcą. Zabił w majestacie prawa więcej ludzi niż zbóje z całej okolicy przez ostatnie stulecie. Wyciska z ludzi pieniądze na wszelkie możliwe sposoby, a jest właściwie nietykalny. Bo ludzie się go boją.
- A Magnus zapewne stał mu ością w gardle? – zaczynał rozumować Barnava.
- Bardzo ładnie – posłała mu Uśmiech Gratulacyjny Numer 5. – Udało mu się po długich namowach skłonić jednego z urzędników Rothilda do wyniesienia zapisków księgowych. To był strzał w dziesiątkę. Setki, jeśli nie tysiące łapówek, nielegalnych transakcji, przemyt i haracze, oczywiście wszystko to leżało w skarbcu, musiało więc być wprowadzone do ksiąg na wypadek kontroli. Rozumiesz? Do ksiąg wpisano mnóstwo nieistniejących spadków, dobrowolnych darowizn, znalezisk i tak dalej. Same bzdury, ale w razie kontroli, Rothild miałby wszystko w swoich lipnych księgach, a w razie czego niewielka łapówka dla audytorów załatwiłaby po cichu sprawę.
- Ale jeśli wszystko wydawało się w porządku...
- Dlatego trzeba było zdobyć te księgi. Magnus planował wysłać je do znajomego, zaufanego prawnika wraz z wyjaśnieniem. Taka niezależna osoba z zewnątrz, biegła w księgach, bez większych problemów szybko wyłapałaby wszystkie te przekręty i oszustwa. Szczególnie dysponując, na ten przykład, rejestrem grabarza, w którym daty zgonów zaskakująco często pokrywały się z wpisami skarbowymi. Magnus poprosił go więc o zbadanie ksiąg i wydanie oficjalnej, niezawisłej opinii, i to byłaby podstawa do wszczęcia procesu przeciwko Rothildowi. Łapiesz? – przerwała na moment, by przepłukać gardło. – W końcu dałoby się do niego przyczepić, zwrócić uwagę królewskich nadzorców na tego bandytę. To byłby twardy dowód. Niestety – westchnęła – zaraz po tym ów księgowy zniknął, i wolę nie domyślać się, co Rothild z nim zrobił. Niedługo potem pojawili się Rąsia i Cyprian, następnego dnia Magnus już nie żył. Czyli zaledwie wczoraj rano... Rothild zadbał też o posłańca, który miał dostarczyć opinię biegłego z powrotem do nas. I tu pojawiasz się ty – kiedy cała sprawa była już niemal przesądzona, wchodzisz do Meduzy z przesyłką do Magnusa w torbie. Właściwie to jak do ciebie trafiła?
- Znalazłem ciało kuriera, niedaleko w lesie. Ktoś go paskudnie urządził. Może jakiś wynajęty troll. Ale przesyłki nie wziął. – Barnava wzdrygnął się, przypomniawszy sobie ów widok. – Pomyślałem, że skoro mi po drodze, zaniosę ją do właściciela.
- Kochany jesteś – spojrzała na niego swymi błyszczącymi jak szmaragdy, zielonymi oczyma, a on poczuł, że mięknie jak wosk na słońcu. – Może się jeszcze przydać. Ale po tym, co zrobił Rothild, zmieniłam nieco plany – to powiedziawszy, dopiła wino i powoli, niemal pieszczotliwie, postawiła kieliszek na stole.
- Zmieniłaś... – Barnava zmarszczył brwi. – Jakie plany? Pomagałaś Magnusowi? Uknułaś to wszystko razem z nim? Dlaczego?
- Dlaczego? – zapytała. Po czym powoli, jak szykująca się do skoku pantera, nachyiła się ku Barnavie, nie spuszczając z niego wzroku swych zielonych, zimnych teraz oczu i kładąc ręce na stole. – Dlatego, że ten skurwiel jest mi coś winien. Nie pytaj teraz, co to takiego. Od wielu lat gonię za nim, by to odzyskać. Pomysł Magnusa był realną szansą na to, by wyciągnąć tego łachmytę z jego zamku. Musisz bowiem wiedzieć, Barnavo, że ten pies od dwunastu lat nie wyściubia nosa ze swej budy w obawie przede mną. Uciekł mi, a zanim go tu odnalazłam, zdołał magicznie opieczętować mury zamku tak, że nie mogę w żaden sposób dostać się do środka. – Głos Lavendy zbliżał się coraz bardziej do głośnego szeptu. Był to szept, jakim czarna mamba mogłaby szeptać kołysanki swym ofiarom. Przyprawiał o zimne dreszcze i ociekał śmiercią. – Ale teraz, kiedy Magnus nie żyje, miarka się przebrała. Do tego chciał zabić również ciebie. Koniec z dyplomacją – wysyczała niemal. – Wejdę do jego zamku, dopadnę go, wyrwę mu jego czarne serce i zabiorę jego splugawioną duszę. Nic mnie nie powstrzyma. I już nawet wiem, jak tego dokonać.
Barnava słuchał, a im więcej słyszał, tym bardziej się bał. Ten strach przebiegł mu lodowatym dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Zdało się, że w oczach Lavendy pojawił się krwawy blask...
- J... jak? – tylko tyle był w stanie powiedzieć. Za to gonitwa myśli w jego głowie, jeśli przedtem była tylko gonitwą, przypominała teraz bezładne natarcie oszalałych królików. Chaos.
Lavenda wyprostowała się, uspokoiła. I znowu uśmiechnęła się, mrużąc oczy. Jednak jej odpowiedź całkowicie zaskoczyła Barnavę...
- Ty mi pomożesz.
...który nagle pożałował, że w ogóle zapytał. Na moment go zatkało.
- Ja?
- Jesteś mi chyba winien przysługę za uratowanie życia, prawda?
- Za ura... – co ona mówi?! – Chcesz powiedzieć, że to ty załatwiłaś Cypriana i tego, jak mu tam...
- Rąsię.
- Rąsię?!
- Owszem. Ja. Nie było to specjalnie trudne, bo akurat taszczyli cię nieprzytomnego przez podwórko. Nie pamiętasz pewnie, jak wbijałeś gwoździa przy stole. Czyżbyś mnie nie doceniał, chłopcze? – przywołała na twarz niewinny uśmieszek.
Barnava myślał. Rewidował fakty. Pocierał dłonią guz na czole. Dokonywał oceny wrażeń wzrokowych. Wyszło mu, że rozmawia z drobną, młodą, piękną dziewczyną, która sama załatwiła dwóch groźnych bandziorów, i mimo że od dwunastu lat goni za jakimś Rothildem, który jest jej coś winien, wciąż wygląda na słodką osiemnastkę i jest apetyczna jak świeżutka wisienka. Która nie wiadomo skąd wie, co Barnava ma w torbie i jak się nazywa. I do tego wydaje się tym wszystkim świetnie bawić.
- Ja... ale... – jąkał się, bo jego mózg musiał chyba chwilę odpocząć. Wreszcie westchnął, oparł się zrezygnowany o blat stołu, i ponownie spytał:
- Kim ty jesteś...
Lavenda uśmiechnęła się, wszetecznie przygryzając dolną wargę, i znów nachyliła ku niemu, jednak tym razem tak, by mógł dostrzec dwie obietnice schowane w koronkowej bieliźnie.
- Już ci mówiłam, skarbie... – zamruczała. - Chyba nie zostawisz damy w opresji?

* * *

Przenieśli się do jego pokoju, gdyż jak stwierdziła Lavenda, nie mogli sobie pozwolić na żadnych świadków. Barnava zauważył, że dwa trupy w ogródku są raczej marną gwarancją dyskrecji.
- O to się nie martw – powiedziała dziewczyna tonem lekkim jak sałatka z pora. Usiadła wygodnie na łóżku i zerknęła w stronę okna. – Tylko twój pokój ma okno na podwórze. No i pokój pana Vipe’a, ale on już się nimi zajmie.
Barnava, nie wiedząc czemu, wzdrygnął się. Wolał nie myśleć, co uczyni pan Vipe. - Świnie w końcu też muszą coś jeść – rzuciła mimochodem Lavenda, jakby czytając w jego myślach. – Słuchaj, rozumiem że to wszystko może być dla ciebie... no, niecodzienne. Ale musisz zrozumieć, że wpadłeś w niezłe szambo. Jeśli nic nie zrobimy, Rothild dalej będzie mi grał na nosie, a i o tobie się dowie.
- Od kogo niby? Od nich? – żachnął się, wskazując głową okno. A raczej to, co za oknem powoli, dzięki słońcu i mikrobom, powracało do natury.
- To nieduże miasto – wodziła wzrokiem za krążącym po pokoju Barnavą. – A Rothild nim rządzi. Ma od tego ludzi, chłopcze. Wszędzie.
- Tylko nie chłopcze! – krzyknął, oskarżycielsko celując w nią palcem.
- Dlaczego? – i znowu ten uśmiech, i znów to spojrzenie... – Czujesz się staro?
Puścił to mimo uszu.
- Ale ty chcesz go zabić. Zabić! Na śmierć, normalnie.
- Za to on planuje dla ciebie kolację przy świecach. Rozumiem, że masz opory – dodała po chwili. – To charakterystyczne dla żywych. Rothild cię od tego uwolni, jeśli...
- Chodzi ci tylko o ciebie i te twoje porachunki.
- Głównie o to. Ale o ciebie też, wiesz? Dzięki mnie jeszcze tu jesteś! – w jej głosie dała się wyczuć jakby nutka chłodu. Gdy się złościła, była jeszcze piękniejsza. – Owszem, w zamian za to chcę twojej pomocy. Ale tak czy siak, obydwoje będziemy dla Rothilda atrakcyjni wyłącznie jako martwe wspomnienia! Z akcentem na martwe.
Rothild, pomyślał Barnava. Ten Rothild. W pierwszej chwili nie skojarzył. Nie przypuszczał, że sprawa sięga tak wysoko. Ale nawet w jego strony docierały czasem pogłoski, że władzy w Onym Polu nie warto się narażać. Chociaż zarządcą jego okolicy był kto inny, plotki o rothildowskich wyczynach potrafiły przebyć długą drogę.
- Nie martw się. Nie będziesz musiał nikogo zabijać. Musisz tylko umożliwić mi dostanie się do środka.
- Nic nie muszę – burknął bez przekonania.
- Tak tak, nie musisz – rzekła pojednawczym tonem. – Ale ja cię o to proszę. To niewiele, prawda? Będziesz poza wszelkim podejrzeniem. To będzie nieszczęśliwy wypadek – dodała.
- To co musi... miałbym zrobić?
- Już mówiłam, że wejść do zamku w jakikolwiek sposób nie pozwala mi magiczna pieczęć – Lavenda z radością przeszła od razu do sedna sprawy. – Ale Magnus zdołał się dowiedzieć, na jakiej zasadzie działa. A więc także jakie są jej słabe strony.
- Skoro Magnus był taki sprytny, czemu nie załatwił Rothilda w jakiś skuteczniejszy sposób?
- No widzisz. Chciał wszystko załatwić drogą prawną. Oficjalnie, i tak dalej. Taki już był... i marny koniec mu to przyniosło. W każdym razie – podjęła – zapora magiczna musi czerpać skądś energię. Dzień i noc. W tym celu Rothild zastosował eukookalippituosa.
- ...? – Barnava nawet nie starał się powtórzyć.
- Eukookalippituos. To rzadka, cenna roślina z lasów deszczowych na dalekim południu. Jej pełna nazwa używana w obszarze występowania brzmi mniej więcej eutzlotzlahliphphitquoaesh, ale wymówić to potrafią tylko rdzenni mieszkańcy tamtych rejonów. Przypomina... – zawahała się na moment – dużego, zielonego banana. Bardzo dużego, rośnie nawet na trzy metry. Tylko mniej zakrzywionego, i z takimi krzaczkami rosnącymi nisko przy ziemi... Jest bardzo delikatna, szczególnie na czubku. I dlatego tworzy bardzo silne pole magiczne, chroniące je przed insektami i szkodnikami. Sprytne, nie? Prawdopodobnie zaraziła się magią w trakcie trwania jednej ze starożytnych kultur tamtych rejonów, która odprawiała wiele tajemniczych obrzędów. Odpowiednio hodowana potrafi roztoczyć swój ochronny płaszczyk na dość znaczny obszar. To z niej Rothild czerpie stałą energię dla ochrony zamku. Wynajął doświadczonego maga, by ten zmodyfikował ślad magiczny na ochronę przede mną, a samą rośliną zajmuje się armia ogrodników. No i póki ona rośnie...
- Lavendo.
- Tak?
- Jak właściwie wygląda banan? – pytanie Barnavy było w tamtych czasach jak najnormalniejsze. Nie było jeszcze wtedy zbyt wielu ruchomych chłodni, by zalać rynek tanimi bananami.
- Uhm... – Lavenda zdawała się czuć niezręcznie. – Barnavo... zrozumiesz jak zobaczysz.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
- A jaka byłaby w tym moja rola?
- Zająć się rośliną. Wyrwać chwasta. Już o tym myślałam – dodała szybko widząc, że Barnava już otwiera usta, by zapytać. – Na pewno się do niej nie dostaniesz. Rośnie w takiej jakby wieży w środku zamku, pod szklaną kopułą, a do jedynych drzwi klucze ma tylko parę osób. Nie wejdziesz, nie przekopiesz się. Zgarną cię strażnicy. Jedyna szansa to taki ciepły, słoneczny dzień jak dziś. W takie dni okna kopuły są uchylane, by eukookalippituos się nie ugotował w tej szklarni. Jest bardzo wrażliwy, już ci mówiłam. Na przykład na zmiany temperatury...
- Dobrze, więc załóżmy, że otworzą to przeklęte okno – wszedł jej w słowo. – A ja mam tam wlecieć na miotle, czy co?
- Jasne, na słoniu – zdenerwowała się. – Możesz mi nie przerywać? Dziękuję. Jeśli wejdziesz do zamku i będziesz uważał na strażników, możesz dostać się na galerię biegnącą nad szklarnią. Jedyna szansa to wrzucić stamtąd, przez otwarte okno coś, co błyskawicznie zaszkodzi eukookalippituosowi. Larwy czy inne szkodniki odpadają, bo zanim coś zdziałają, ogrodnicy je wytępią. Truciznę czy coś podobnego odbiorą ci z kolei już przy wejściu, przy przeszukaniu. Tak więc wypijesz dwa piwa i kiedy tam pójdziesz, weźmiesz ze sobą pustą butelkę z kruchego szkła.
- Po co mi pusta butelka?
Lavenda przywołała na twarz dyskretny uśmieszek tryumfu.
- Pustej ci nie zabiorą. Powiesz, że właśnie wypiłeś resztkę wody. A teraz słuchaj: pójdziesz na galerię, nasikasz do butelki i wrzucisz ją przez otwarte okno do szklarni. Roślinka zdechnie błyskawicznie. No, co ty na to?
Barnava przez chwilę nic nie mówił. A kiedy wreszcie się odezwał, brzmiało to następująco:
- Ocipiałaś.
- Słu-cham?!
- Mam tam pójść, nie dać się złapać i obsikać drzewo? W mordę, nie możesz wymyślić czegoś bardziej... bardziej...
- Bardziejnibyżeco – syknęła Lavenda. Była wściekła.
- No, czegoś bardziej... normalnego?
- Normalnego. – szepnęła. – Normalnego!! – ryknęła. Gdyby była smokiem, buchała by teraz ciężkim dymem z nozdrzy. – To proszę bardzo, idź! No idź! Idź i spytaj, czy możesz pobawić się łopatką pod drzewkiem! Jak dla mnie możesz wziąć siekierę i wyciąć w pień ich wszystkich, wiesz?! Tylko że na Conana to mi nie wyglądasz! Wymyśl coś lepszego, cwaniaku! Coś bardziej normalneeego! – dodała, naśladując ton jego głosu.
- Oj, no uspokój...
- Nie uspokoję się! – krzyknęła z przytupem. – Nie mam, kurwa, zamiaru! Chcę krzyczeć! Tyle lat go gonię, śledzę, gubię i znów znajduję, męczę się i jak w końcu pojawia się szansa, jakieś światełko w tunelu, to on mi mówi że to nie jest normalne?! Mam poczekać aż sam kopnie w kalendarz? Czy to będzie normalne, panie Wymyśl-Coś-Lepszego?! Mam tego dość i chce mi się wyć!
Zamiast jednak zawyć, zrobiła tylko:
- Yyy! – w sposób charakterystyczny dla kobiet z całego świata. A potem zapadła cisza, jakaś taka ciężka, dzwoniąca w uszach, i tylko głośny oddech Lavendy ją zakłócał.
- No dobrze – odezwał się w końcu Barnava, gdy cisza stawała się już wprost nieznośna. – Przepraszam. Może to rzeczywiście dobry plan.
- To jest dobry plan – bąknęła Lavenda, nie odwracając się ku niemu.
- Tak, jest. Nawet oryginalny, i, tego... bardzo oryginalny.
- Mfm.
- Nawet chyba nie jest taki trudny, jak sądziłem, co?
- Yhym.
- Myślę teraz, że przecież mogę, skoro tak ci zależy, bo przecież... Lavendo, możesz na mnie spojrzeć?
- Nie.
- Czemu?
- Bo nie!
Wobec tak nachalnie logicznego argumentu Barnava poczuł się bezradny. Przez chwilę zastanawiał się, co począć – błagać o wybaczenie, czy może też się obrazić? Jakże śmieszne są próby zmierzenia się z kobiecym umysłem.
- No dobrze – zdecydował. – Dobrze. Pójdę na dół, przygotować się. Nie oleję tego... to znaczy... oj.
Lavenda zaczynała niebezpiecznie drżeć, niczym kocioł parowy, pod którym ktoś rozpalił zbyt duży ogień, po czym odszedł poszukać swoich starych okularów, gdzież one są, na bogów, tu je odłożyłem... Chyba dobrze byłoby się już wycofać.
- Zejdę już. To tylko przejęzyczenie, nie? Nie lejmy oliwy do...
Zdążył ugryźć się w język, lecz było to już raczej bez znaczenia. Dobiegło go ciche sapnięcie. Gdzieś w zakamarkach kotłowni nieszczęsny palacz zaczynał właśnie zdawać sobie sprawę ze złowieszczych wibracji. A także z braku wiadra zimnej wody.
Jedyną szansą była teraz ucieczka z zagrożonej strefy, zanim kocioł eksploduje od niewyobrażalnego ciśnienia gorącej pary. Głupotą byłoby z niej nie skorzystać.
Odpowiedz
#6
Nadal zapowiada się ciekawie…. Czepić nie ma się zbytnio czego. Cały czas nie daje mi spokoju kwestia tych nieszczęsnych przecinków – ale tu niech się wypowie Triss lub KotBig Grin To co wyłapałem:

„musiało już być nieźle przed południem.” – może jednak już „prawie południe” – bo jednak „nieźle przed” to oznacza „spory czas od” a tu chyba nie o to chodziło.

„Usiąść obok czy naprzeciwko? - No, jesteś wreszcie – zamruczała, gdy usiadł naprzeciwko niej.” – jakoś warto by zmienić to drugie zdanie z „naprzeciwko” inaczej to powtórzenie włazi w oczy.

„nachyiła się ku Barnavie,” – nachyliła.

„Nie pamiętasz pewnie, jak wbijałeś gwoździa przy stole.”- ten gwóźdź to niby pijaństwo? Nie wydaje mi się by to zdanie było czytelne dla czytelnika.

Czekam na ciąg dalszy.
Just Janko.
Odpowiedz
#7
Przecinek przed i stawia się, gdy pojawia się ono drugi raz w tym samym zdaniu. ChybaBig GrinBig Grin
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz
#8
Przygotowania wkraczały już w finalną fazę.* W knajpie, mimo wczesnej pory, było już sporo ludzi. Przez otwarte drzwi widział tłumy przelewające się ulicą, słyszał gwar rozmów. Dziś pod wieczór odbędzie się oficjalne otwarcie zawodów, potem pierwszy mecz, a potem wszyscy obudzą się rano z okropnym bólem głowy, ale kto by się tym przejmował? Scenariusz na najbliższe kilka dni nie przewidywał większych odstępstw od tej normy.
Należało się więc w miarę szybko uwinąć z realizacją dziwacznego pomysłu Lavendy. Jak ona na to wpadła? No i kim tak właściwie była? Nie przedstawiał się jej, a wiedziała jak mu na imię. Nie wpuszczał jej do pokoju na noc – hej, to by na pewno zapamiętał – a rano zaskoczyła go przecież w negliżu. Tak samo jak i nie otwierał jej drzwi, kiedy wychodziła. A właściwie to kiedy wyszła? Skąd wiedziała, w którym pokoju mieszka? Dobra, to akurat mógł jej powiedzieć pan Vipe. Ale jeśli rzeczywiście to ona uratowała go od nieprzyjemnych doświadczeń ze strony Rąsi i Cypriana, to dlaczego?
Pytania, pytania. Teraz, gdy spokojnie siedział i sączył piwo, nasuwały się jedno po drugim. W całym tym zamieszaniu musiały czekać aż do dzisiejszego ranka, zanim znalazły jakieś wolne miejsca w pociągu do jego świadomości. Kiedy jednak już wysiadły na stacji Mózg Główny, z rozczarowaniem odkryły, że na peronie nie oczekiwały ich żadne odpowiedzi. Walały się po nim tylko strzępy plakatu reklamującego wczorajszy wieczór, rozniesione po okolicy ciężkimi butami nowych doświadczeń tak bardzo, że póki co nic nie chciało się ułożyć chociaż we fragment większej całości.
Właściwie, gdy się bardziej zastanowić, to wszystko wydawało się dość...
- Słuchaj – ciepły głos Lavendy wyrwał go z zamyślenia. – Zapomnijmy o tej... drobnej różnicy zdań. Dobra? – posłała mu uśmiech. Tak samo uśmiechałby się pokryty cieniutką warstwą ledwie zastygłej lawy wulkan, gdyby wulkany potrafiły się uśmiechać.** - Po prostu wstaliśmy dziś lewą nogą, co?
- Cha, cha – zaśmiał się uprzejmie Barnava.
- Właśnie. Dlatego dzięki, że się starasz...
Na jeden krótki moment w umyśle Barnavy pojawiła się myśl, pełna nadziei myśl, że może jednak nie będzie musiał tego robić...
- ...i przyniosłam wszystko, co będzie ci potrzebne.
Ta myśl miała urok i trwałość płatka śniegu w fińskiej łaźni.
- Zrobimy tak – powiedziała, siadając obok niego i kładąc na stole płócienną torbę i butelkę, a Barnavę zastanowiło, dlaczego właściwie użyła liczby mnogiej. – Jest turniej, w mieście tłumy, więc i straże przy bramie wzmocniono. Nie wpuszczą cię jeśli powiesz, że chcesz pozwiedzać czy coś w tym stylu. Zresztą, normalnie też by cię nie wpuścili – upiła łyk czerwonego wina z wysokiego kieliszka, który zaczynał już Barnavę intrygować. Miał bowiem notoryczną skłonność do pojawiania się w jej dłoni zupełnie znikąd. W dodatku był to typ kieliszka, który zdecydowanie nie kojarzył się z lokalem tej klasy co Zdeptana Meduza. Nie nadawał się do bicia nim ludzi po głowach***. – Tu masz butelkę, i wiesz co z nią zrobić. Ale uważaj, bo to naprawdę cienkie szkło. A tu są księgi Magnusa. Przekażesz je Rothildowi.
- Rothildowi? – zawołał Barnava. – Jesteś pewna, że to ehm to znaczy czy to konieczne?
- Musisz mieć solidny powód, by cię wpuszczono – Lavenda na pewno nie zwróciła uwagi na to drobne przejęzyczenie. – Powiesz strażnikom, że znalazłeś je przy ciele kuriera w lesie i chciałeś zanieść Magnusowi, ale kiedy dowiedziałeś się, że nie żyje, postanowiłeś oddać je Rothildowi, przedstawicielowi władzy, najważniejszej osobie w okolicy i tak dalej. Taki komplemencik na pewno go trochę urobi. Jeśli puszczą cię samego, to świetnie, jeśli nie, to wywiniesz się jakoś, choćby za potrzebą. Coś wymyślisz. Musisz dotrzeć na galerię. Kiedy eukookalippituos padnie, już ja będę o tym wiedzieć. A co do nich... – dodała, wskazując na księgi – nie będą mi już potrzebne. Aj don nid dem enimor, jak mówi stare mądre przysłowie.
--------------------------------------------------
* Barnava kończył drugie piwo.
** Może zresztą potrafiły. Po prostu nikt, kto stąpa po cieniutkiej warstwie ledwie zastygłej lawy nie wrócił jeszcze ze spaceru, by o tym opowiedzieć.
*** Nie tylko dlatego, że był wykonany z niezwykle cienkiego, fikuśnie kształtowanego szkła, i zdobiony był w wykwintne, acz nieco niepokojące ornamenty. Także dlatego, że zawsze, ale to zawsze był pełny.
----------------------------------------------------
- Hę? Po jakiemu to?
Lavenda dość ciekawym gestem objęła nóżkę kieliszka.
- To starożytny dialekt pasterzy owiec z odległych wysp.
- Aha – ograniczył się leksykalnie Barnava, bo chyba już zaczynał poznawać charakter swojej rozmówczyni.
- Dobrze. A teraz, masz jeszcze jakieś pytania?
O tak, pomyślał Barnava. Całą masę. Na przykład, co się stanie jeśli ani na moment nie spuszczą mnie z oka, bo stwierdzą, że wytrzymam? Albo: jeśli już przy bramie, wysłuchawszy mnie, wezmą dokumenty i podziękują za Wzorową Obywatelską Postawę, naprawdę godne pochwały, następny proszę? Miał jednak wrażenie, że w zetknięciu z murem, zbudowanym z cegieł nieuleczalnego optymizmu łączonych najlepszą zaprawą determinacji, jaki przedstawiało nastawienie Lavendy, czeka je los papierowej lancy witającej się z... no, z murem.
- Nie.
- Świetnie! Kończ więc piwo i ruszaj w drogę, a przed wieczorem będzie po wszystkim!
Po wszystkim, pomyślał Barnava. Chciałbym, żeby już było po wszystkim.

* * *

Zamek Rothilda górował nad okolicą, wzniesiony na jedynym tutaj większym niż pryzma kompostu wzgórzu, tuż za miastem. Był to raczej zameczek i chyba rzeczywiście musiał być chroniony magicznie; sprawiał wrażenie, że bez tego mogłaby go zdobyć niewielka grupka podstarzałych barbarzyńców amatorów. Tynk i zaprawa sypały się w wielu miejscach, tu i tam widoczne były rysy i pęknięcia. Jednak młodemu młynarzowi z pełnym pęcherzem potrafił jeszcze stawić skuteczny opór.
Zatrzymał się około dwadzieścia metrów przed bramą. Nie dlatego, by zgodnie z dramatyczną konwencją obrzucić ponurym spojrzeniem mroczne wieże zamczyska. Byłoby to trudne, bo nie było tu mrocznych wież. Zatrzymał się, gdyż w tym akurat miejscu kończyła się kolejka. Wężyk petentów falował, narzekał i plotkował, a nawet próbował handlować. Dwaj zmęczeni strażnicy przy bramie wysłuchiwali każdego, poznając jego – lub jej – święte racje, i każdemu po kolei, od nowa tłumacząc takie oczywiste rzeczy jak Nie Wejdziesz Tu Dzisiaj albo też Jeszcze Raz To Powiesz i Wejdziesz, ale Wcale Ci Się To Nie Spodoba, bo Będziesz Mieć Problemy Z Wyjściem.
Prawie każdy był odsyłany z kwitkiem po tym, jak już powiedział co miał do powiedzenia. Z reguły było tego dużo, co w połączeniu z grzejącym słońcem oraz piwem radośnie opuszczającym krwiobieg Barnavy zaczynało być dla niego incommode, którego to określenia użyłby, gdyby oczywiście znał francuski.
- Psiajucha, nie śpieszy im się, zakutym pałom – powiedział zamiast tego, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Brama wydawała się teraz odległa jak wrota raju dla bogacza.
Godzinę później stała przed nim już tylko jedna osoba. Była to długa godzina, wypełniona słońcem na bezchmurnym niebie i coraz silniejszym wspomnieniem dwóch piw. Kiedy bowiem ludzie mówią, że dwa piwa to nie dużo, mają na myśli niemal zawsze jedynie efekt odurzający.
- Więc mówicie, że krowa sąsiada...
- Koza, panie strażnik.
- ...koza waszego sąsiada, pana Masztalerza...
- Un się zwie Tryparz, panie strażnik. Ale jest masztalerzem.
- ...pana Tryparza, masztalerza, spo-wo-do-wa-ła szkodę... – strażnik przerwał nagle, uniósł głowę znad księgi rejestrowej i zmęczonym wzrokiem spojrzał na stojącego przed nim chłopa. – Masztalerz? To jego zawód?
- Tajes, panie strażnik.
- Znaczy, chodzi i pyta ludzi czy im nie brakuje talerzy?
- Pewnikiem pomocnik garncarza – domyślił się drugi z pilnujących bramy. Sądząc po prędkości, z jaką wypowiadał kolejne słowa, w poprzednim wcieleniu był chorym leniwcem.
- Nie, panowie strażniki, un w stajniach robi. Un koni podjeżdża, i ich dopatruje.
- Myślałem, że to robota stajennego.
- Stajenny dba o stajnię, panie strażnik.
- No a koniuszy?
- A koniuszy – chłop wyraźnie poweselał - to ich ino opierdziela, jak cuś spartolą, panie strażnik.
- Do kroćset, kto to wymyślił – sarknął strażnik A, kręcąc głową. – A ty, niech zgadnę, pewnieś jaki dajpółkarz, czy inny czort.
- To chyba byłby pułkownik – zgadywał strażnik B, urodzony myśliciel.
- Skund – sprostował chłop. – Ja garbuję. Znaczy, skóry wyprawiam.
- To pewnie jesteś sk...
- Dobrze, dobrze, starczy tego! Krowa, to znaczy koza pana Tryparza weszła wam w szkodę, bo...?
- Bo się z postronka zerwała i całe rano najlepszy garbnik z beczki wyżerała! A wiecie, ile taka koza zeżreć potrafi?
- Dużo – bardziej stwierdził, niż spytał, strażnik A.
- W p... oj, dużo, panie strażnik! Szysko prowie zeżarła, a zanim mnie nowy zapas dowiezo, to mi się moje skóry zmarnujo, bo ja skóry wyprawiam...
- Tak, tak, mówiliście – A machnął ręka i powrócił do księgi. – Rozumiem. Tedy jeśli się z panem masztalerzem Tryparzem jakoś nie dogadacie... – przyłożył palec do kartki i zaczął czytać, bezgłośnie poruszając ustami – to, em... przyjdziecie tu obydwaj w czwartek, o pierwszej godzinie po południu, by rozstrzygnąć sprawę. No – otarł pot, perlący się na czole.
- To był znakomity garbnik.
- Tak, na pewno, miękki i pachnący. Przyjdźcie w czwartek.
- Taki garbnik nie wyrasta z ziemi jakby nigdy nic – mamrotał producent skór, jakoś nie mogąc się zdecydować na opuszczenie tego miejsca całym ciałem. – Taki garbnik...
- Pewnie go z dupy piekieł wydzieracie – warknął strażnik tonem sugerującym możliwy, lecz potencjalnie nieciekawy dalszy ciąg rozmowy. – Zjeżdżać stąd! Kolejkę blokujecie! Myślicie, ze tylko dla was dziś tu jestem? Następny!
Nareszcie, nareszcie, biły dzwony na wieżach umysłu Barnavy. Podszedł do niewielkiego biurka, za którym siedział strażnik A, skrobiący coś gęsim piórem w księdze.
- Diabli nadali – mruczał ten do siebie. – Dyżur przy bramie, piekło i demony, naprawdę bardzo śmieszne, zobaczymy, zobaczymy... Imię, nazwisko, skąd, w jakiej sprawie? – spytał, podnosząc wzrok ku kolejnemu człowiekowi, który za cel obrał dziś sobie uprzykrzanie mu życia.
- Barnava jestem, młynarz, z Krapowic – rzekł zgodnie z prawdą, kładąc swój pakunek na blacie biurka. – I, tego, znalazłem takie coś.

Kilka minut później został wprowadzony do gabinetu komisarza Rothilda. Za plecami miał dwóch strażników, ci jednak nie przypominali poczciwców przy bramie. Wyglądali tak, jakby świetnie wiedzieli jak należy używać ostrych przedmiotów, które mieli przy sobie. I że chętnie zrobią z tej wiedzy użytek, jeśli tylko ktoś postawiony dostatecznie wysoko ich o to poprosi.
Gabinet był ogromny, ale przeróżne graty, bibeloty*, ciężkie zdobione meble i regały wypchane niezliczoną ilością ksiąg zachłannie pożerały przestrzeń.
----------------------------------------------
* Czyli: wypchane głowy martwych zwierząt, tarcza ze skrzyżowanymi włóczniami, szabla, ryba-miecz, lichtarz ciężki od nakapanego wosku, portrety przodków, sztuczny krokodyl, teleskop, klepsydra i globus. Oraz zwykłe śmiecie. Gdyby akcja miała miejsce nieco dalej na autostradzie dziejów, doszłaby jeszcze mapa Afryki. Niektórzy ludzie są po prostu chorobliwie nieoryginalni
-----------------------------------------------

Mimo słonecznego dnia, był ciemny i chłodny – wielkie okno naprzeciwko drzwi zasłonięte było ciężkimi kotarami. Skutecznie blokowało też dźwięki dochodzące z podwórza. Powietrze pachniało kurzem i skarżyło się na rzadkie wietrzenie. Ktoś chyba siedział w wielkim, zwróconym tyłem do wejścia fotelu za potężnym biurkiem. Musiał, chyba że drzwi w tym zamku same mówiły ‘wejść’.
- Dajcie mi to – odezwał się fotel, wykształcając rękę. Barnava nie widział jej dokładnie w tym półmroku. Jednak głos, który wypowiedział to zdanie, choć stary i nie tak już dźwięczny, był głosem nawykłym do posłuszeństwa słuchających.
Jeden ze strażników podszedł do fotela i wręczył wyciągniętej dłoni pakunek z księgami. Dłoń ledwie widocznie ugięła się pod ich ciężarem, po czym na powrót zniknęła za oparciem. Przez parę chwil słyszeli tylko ciche, niewyraźne mamrotanie i szelest przewracanych stron. Wreszcie rozległ się głuchy huk zatrzaskiwanej księgi – i powróciła cisza.
- Łatwo poszło, łatwo przyszło – odezwał się po fotel chwili, nieco głośniej.
Po czym obrócił się, ukazując postać Rothilda.
Nie był to, ogólnie rzecz biorąc, najlepszy z widoków. Pierwszą rzeczą, jaka nasunęła się wtedy na myśl Barnavie było podejrzenie, że człowiek ten umarł wiele lat temu, ale jeszcze tego nie zauważył. W fotelu siedział starzec będący niegdyś zapewne dobrze zbudowanym mężczyzną, lecz teraz jakby przygniecionym przez ciężar własnych lat, wymiętym w bębnie pralki czasu i zapadniętym w sobie. Zmierzwione resztki siwych włosów również nie wyszły na tym najlepiej. Skóra, naciągnięta na kości jak za ciasne ubranie, była poryta zmarszczkami niczym stare pasmo górskie, które wiele już przeszło, dodatkowo cierpiące na nadmierne opady atmosferyczne, notoryczną erozję oraz plagę kretów jednocześnie. Była żółtawa i przy każdym ruchu właściciela zdawało się, że zacznie pękać. Z kolei oczy i usta niemal całkowicie zaginęły wśród bruzd i rozpadlin twarzy, sprawiających, że przypominała bardzo stary i nieco przysmażony naleśnik. Twarz, żylaste dłonie i splecione razem kościste palce – cała reszta skryta była pod znoszonym już, wyblakłym i nieco rozciągniętym mundurem paradnym, zaopatrzonym w imponującą liczbę orderów i medali, typową dla ludzi pijanych swą władzą i rzadko wychodzących na świeże powietrze.
Ledwie widoczne ze swej wiekowej kryjówki, ciemne jeziorka oczu błysnęły zimnym lśnieniem.
- Skąd to masz, chłopcze? – ten głos... kojarzył się ze wschodnią przyprawą. Suchy i lekki, lecz zaskakująco mocny.
- Ja... – Barnava przełknął głośno. Sam wygląd tego człowieka mógł przestraszyć. – Znalazłem to w lesie, wasza miłość. Przy ciele kuriera. Ktoś go zamordował.
- I przynosisz to do mnie.
- Chciałem odszukać tego Magnusa, ale powiedziano mi, że miał wypadek. Nie było też żadnej rodziny – odkaszlnął. – Więc przyniosłem to tutaj, panie. Wyglądają na jakieś ważne księgi, a mnie się przecież nie przydadzą... może wy będziecie wiedzieć, co z nimi zrobić.
- Oczywiście, że wiem.
Przez chwilę – długą jak Odra, zdawało się Barnavie – Rothild wpatrywał się w niego uważnie, jakby podejrzliwie. Coś w jego wzroku wróżyło nieciekawy rozwój wypadków. Był to wzrok, jakim przedstawiciele pewnych gatunków witają dobrowolnie włażące im do klatki drugie śniadanie.*
- Nikomu tego nie pokazywałeś, prawda? Nikt o tym nie wie, poza tobą?
- Nie, panie. Po cóż miałbym o tym rozpowiadać? Nie ma po temu powodu – przekonywał Barnava. A przynajmniej bardzo tego pragnął.
- Oczywiście, że nie.
Komisarz zmrużył oczy, co w jego wypadku było nie lada wyczynem. Mruknął coś pod nosem, po czym powoli, niczym wyspa wypychana przez siły tektoniczne nad powierzchnię morza, wstał z fotela i zbliżył się do Barnavy. Był trochę niższy, niż mogło się wydawać; gdy już stanął przed nim, spojrzał mu w oczy i zapytał:
- I nawet ona o niczym nie wie?
------------------------------------------
* Z reguły trzymające w dłoni aparat i krzyczące do kogoś na zewnątrz: „To zajmie tylko sekundkę!”
------------------------------------------

Szlag...
- Ona, panie?
- Ona.
- Nie wiem, o kim mówicie, panie.
- Oczywiście, że nie.
Uderzenie w żołądek kolczą rękawicą odebrało mu na chwilę oddech, zostawiając przed oczami małe fioletowe kropki. Barnava zgiął się wpół z płytkim stęknięciem, jednak drugi strażnik mocno go trzymał.
- Durniu – odezwał się Rothild z nieskrywaną złością. – Za kogo ty mnie masz? Naprawdę myślałeś, że choć przez moment ci uwierzę? – nachylił się ku niemu. – To ta suka cię przysłała i nawet nie próbuj temu zaprzeczać. Tylko ona mogła to wymyślić. Ha! – prychnął pogardliwie, prostując się. – Naprawdę, myślałem, że będzie sprytniejsza. Po co cię przysyła? Na Conana to mi nie wyglądasz, chłopcze. Gadaj!
Kolejny cios wymierzony był w to samo miejsce z iście chirurgiczną precyzją. Głos Rothilda odzyskał już swój lodowaty spokój.
- Jeśli to nie ona macza w tym swe plugawe palce, to prędzej zeżrę własne portki. Wyczuła cię na długo zanim dotarłeś do miasta, naiwny głupcze, ale po coś tu przylazł?
Barnava myślał gorączkowo. Tego plan nie przewidywał... a przynajmniej ty nie przewidziałeś, odezwał się z przekąsem jakiś głosik w jego głowie. I jak ci się to podoba?
- Ona... – sapnął, próbując złapać oddech. – Macie rację, panie. To miało być dla was ostrzeżenie... macie wiedzieć, że was przejrzała.
- Oh, jakże się przeraziłem – gdyby Rothild powiedział to w piwnicy, uczyniłby z niej doskonałą lodówkę. – Zaprawdę, okropnie się składa. Olaboga, retyrety. Ostrzeżenie, powiadasz? Świetnie. W takim razie zakładam, że wiele ci powiedziała. Mogę więc to wszystko potraktować jako świadomy współudział w spisku na moje życie – z satysfakcją patrzył, jak pod Barnavą uginają się kolana. – Wtargnąłeś tu, będąc na jej usługach, i przynosisz mi jakieś zbójeckie, aroganckie ostrzeżenie? Próbujesz mnie zastraszyć? Może chcesz jeszcze stawiać warunki, co?
- Ale, przecież ja...
- Milcz, kmiotku! Myślałeś, żeś taki sprytny? Mnie zastraszysz, i z nią użyjesz? Wiesz, ile warte są jej obietnice, chłopcze? Chcesz przynajmniej wiedzieć, za co spłoniesz? – ostatnie słowa wysyczał mu niemal do ucha.
Uśmiechnął się paskudnie, aż zimny pot oblał Barnavę. Jeśli dotąd przestawało mu się to wszystko podobać, to teraz zastępy neuronów jego umysłu z gwizdem obrzucały scenę rzeczywistości nieświeżą żywnością.
- Nie wiesz nic, oczywiście – mówił dalej Rothild, z nutką satysfakcji i pogardy w głosie. – Zakręciła ci tyłkiem przed oczami i już się zgodziłeś, co? No to tym gorzej dla ciebie. Czy ty w ogóle wiesz, kim ona jest? – Stanął przed swoim wielkim biurkiem i wyprostował się, patrząc w ścięte lękiem oczy Barnavy. – Popatrz na mnie, chłopcze. Przypatrz się uważnie! – krzyczał, zaciskając pięści. – Widzisz jak wyglądam? Widzisz?! To ta dziwka tak mnie urządziła!
Podszedł do niego, powoli, jak drapieżnik zachodzący swoją ofiarę, dopóki swym haczykowatym nosem niemal dotknął jego twarzy.
- Od czterdziestu dwóch lat dybie na mą duszę. To nie przenośnia, chłopcze. Prześladuje mnie, męczy i poi swą trującą magią. Mojej śmierci wygląda jak kania dżdżu, by porwać mnie ze sobą do piekła. Założę się, że tego nie oczekiwałeś. Domyślasz się prawdy?
Coś w jego głosie sugerowało, że mimo beznadziejności całej sytuacji unikanie odpowiedzi byłoby niemądrym posunięciem.
- To... wiedźma? – wychrypiał Barnava głosem, który musiał należeć do kogoś innego.
- Wiedźma – powtórzył ze złością Rothild. – Gdyby była wiedźmą, już dawno kazałbym ją spalić i pozbył się problemu. Nie, chłopcze, to nie takie proste. Ta suka to diabelstwo wcielone. – Przerwał na moment, by sens tych słów zdołał wbiec na szczyt krętych schodów awaryjnych umysłu Barnavy. Wiedział bowiem doskonale, że winda już od pewnego czasu nie ma zasilania. Gdy podjął na nowo, chłodny spokój znów dał się słyszeć w jego głosie.
– Przylazła tu z samego piekła i uwzięła się na mnie! Myślisz, że mam ochotę podarować jej mą duszę? To dlatego żyję i żyję, i wyglądam jak własna mumia. To ta jej parszywa magia. A teraz i ty wpadniesz w jej ręce, gdy już się tobą posłużyła. Wiesz, jak łatwo mogłeś tego uniknąć, co? Wiesz jak można prostym sposobem rozpoznać diabelstwo? – nachylił się i wyszeptał mu coś do ucha. – Proste, prawda? Gdybyś tylko wiedział – rzekł, patrząc na powrót w przerażone oczy Barnavy. Patrzył, i uśmiechał się z mieszanką tryumfu i pogardy – tak patrzą ludzie gotowi jednym skinieniem dłoni puścić z dymem całe wsie. – Niestety, nie będziesz już mógł tego sprawdzić. I nie łudź się, że przyjdzie cię ratować. Nawet gdybyś coś ją obchodził, nie pokona magii chroniącej ten zamek. Wpadłeś, chłopcze, do brudnego dołu – dodał jeszcze, kładąc mu rękę na ramieniu. – Ale nie martw się. Ogień skutecznie oczyści twą duszę.
Odpowiedz
#9
Widzę, że ktoś tu ostatnio Pratchetta czytał i odnośniki mu się spodobałyBig Grin a i Barnava jakiś takiś do Rincewinda podobny... Żebyś tylko ŚMIERCI nie wprowadził, bo to już plagiat będzieBig Grin Opowiadanie bardzo fajne. Miło się czyta.
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz
#10
Przez maleńkie zakratowane okno wpadała wąska smuga ciepłego, popołudniowego słońca. Ten promyk nie mógł w żaden sposób rozjaśnić ciemnej, zimnej i wilgotnej celi, a okienko było umieszczone zbyt wysoko, by dało zobaczyć się przez nie coś więcej niż skrawek błękitnego nieba. Trochę przegniłej słomy, rozrzuconej na podłodze, pełniło rolę wykładziny; większa jej ilość, złożona w kącie, miała zapewne udawać łóżko, a pordzewiała kratka na środku podłogi toaletę. Były jeszcze, naturalnie, drzwi. Ciężkie, okute drzwi, z dębowych desek pociemniałych na przestrzeni lat. Te drzwi zamykane były na solidny zamek i wzmacniane dwoma solidnymi metalowymi sztabami. I gdyby klucz do zamka oraz sztaby znajdowały się po tej stronie celi, można by poczuć się w niej niemal bezpiecznie.
Barnava siedział otępiały w kącie i starał się myśleć. Do przemyślenia miał wiele, ale w centrum analitycznym jego mózgu światła były pogaszone – wszyscy udali się na chorobowe. Został tylko podstarzały wartownik, troszczący się jedynie o pompy i wentylację.
Nie chciał wierzyć, że Lavenda posłużyła się nim jak narzędziem, które trzeba wepchnąć w tryby wielkiej maszyny, by ją zatrzymać, ale potem można już tylko spisać je na straty. Czy naprawdę wiedziała, jak to się skończy? Nie, nie mogła... Rothild nie może mieć racji. Ten człowiek jest obłąkany. Statki jego umysłu pływają po zupełnie innym morzu. Co on mówił? Że Lavenda chce porwać jego duszę? Że przybywa z piekieł? Dlaczego mówił o czterdziestu dwóch latach, skoro ona ściga go od dwunastu?
No właśnie. Od dwunastu... a sama wygląda na osiemnaście. Wersję o tym, że chodzi o łopatkę zabraną jej kiedyś w piaskownicy można chyba odrzucić. Właściwie to skąd tyle o nim wie? Czy naprawdę na niego czekała? Czy rzeczywiście był tylko pionkiem w jej grze? Dlaczego się nim interesowała? Ile prawdy było w tym, co powiedział Rothild...
Nie, to nie ma sensu. W ten sposób do niczego nie dojdzie. Poza jednym – obydwoje nie mówili mu wszystkiego. Obydwoje coś ukrywają, przedstawiają swoją wersję prawdy. Obydwoje są tymi pokrzywdzonymi...
A tymczasem to on ma rano spłonąć za współudział w czarach i grożeniu królewskiemu urzędnikowi. Gdzie dwóch się bije, tam i trzeciemu dołożą... jeśli jakimś cudem wyjdzie z tego żywy, będzie do końca życia trzymał się z daleka od wszelkich turniejów. W pustych biurach jego głowy wciąż brzęczały uparcie muchy słów wypowiedzianych przez Rothilda. Sposób na poznanie diabelstwa... czy naprawdę mógł być tak prosty? Czy ten staruch z niego nie kpił?
Jakie to miało teraz znaczenie... kara za czary jest oczywista i powszechnie znana. Stos suchego drewna polanego olejem, pośrodku pal, parę łokci liny – oto przepis na doskonałe ciasto dla gawiedzi, a i tak ktoś będzie marudził, że tu i tam się przypiekło.
Nadszedł wieczór, błękit w okienku ustępował powoli miejsca granatowej nocy. Zrobiło się dużo chłodniej, i może właśnie to wyrwało Barnavę z otępienia. To, a także pragnienie i ssanie w żołądku. Rozejrzał się po celi, nie było w niej jednak nic poza podgniłą słomą. Miał oczywiście jeszcze butelkę, tą feralną butelkę, którą zdołał napełnić niedługo po tym, jak go tu wtrącono, zanim jego umysł wyłączył przegrzane receptory rzeczywistości. Zabrali dokumenty, ale pusta butelka nie wzbudziła ich podejrzeń.* Nawet go nie przeszukali. Przez krótką chwilę miał ochotę roztrzaskać ją o ścianę, wypowiadając przy tym coś w stylu “Radź sobie teraz sama, cwana babo”, ale pomijając raczej nieciekawe walory zapachowe takiego posunięcia... po prostu nie chciał wierzyć Rothildowi. Chciał za to stąd wyjść, odnaleźć ją i poważnie z nią pomówić.

------------------------------
* Oczywiście istniało ryzyko, że więzień rozbije ją i ostrymi kawałkami szkła podetnie sobie żyły. Wszyscy byli świadomi takiej możliwości. Oznaczała szansę na zaoszczędzenie sobie wysiłku przy układaniu tego stosu…
-----------------------------

Co mogła robić teraz Lavenda? Czy próbowała jakoś dostać się do zamku, mimo jego magicznej zapory? Już dawno musiała się zorientować, że coś poszło nie tak. Raz jeszcze spojrzał przez kraty w niebo, na którym migotały już pierwsze gwiazdy. Hej, zdawały się mówić, mrugając do niego, myślisz, że to ty masz kłopoty? Spróbuj urosnąć do naszych rozmiarów i płonąć przez eony żarem miliarda pieców, wiedząc, że na koniec zapadniesz się w sobie i zmienisz w czarną dziurą czy innego karła, wtedy porozmawiamy.
Coś w tym było. Barnava wciąż żył. Wciąż miał ze sobą swoją torbę, ale po krótkiej inspekcji nie znalazł tam niczego, co mogłoby się teraz przydać. Co by tu jeszcze... krata w oknie była zapewne solidna, a i tak nie miał drabiny żeby jej dosięgnąć. Ale kratka w podłodze... Barnava podszedł do niej na czworakach. W mroku pod nią dojrzał małe, ruchliwe piszczące cienie. Była gruba, a pod wpływem rdzy zmieniła kolor i kształt ze smukłych metalowych prętów na coś, co można by znaleźć pod warstwą rafy koralowej. Była jak bank w czasie szalejącej inflacji; okres solidności minął bezpowrotnie. Chwycił ją mocno obiema dłońmi: zimną, wilgotną i pokrytą wieloma oprócz rdzy substancjami, które nadawały jej pewną miękkość w dotyku, a o genezie których Barnava wolał nie myśleć. Kto wie, może zmiażdżył dłońmi jakąś obiecującą cywilizację.
Nabrał tchu i pociągnął z całej siły. Kratka okazała się luźno osadzona, a zaprawa ją trzymająca też widziała lepsze czasy. Zamek Rothilda rozpadał się nie tylko z zewnątrz. Zaczął poruszać nią energicznie, patrząc na łupież zwietrzałego spoiwa i słuchając zgrzytania metalu. Po chwili raz jeszcze zaparł się i szarpnął. Już prawie... wstał i z całej siły nadepnął na kratę. Raz, drugi, trzeci - wreszcie coś strzeliło, większy obszar zaprawy skapitulował; jej fragmenty poleciały w dół, wywołując serię przerażonych pisków u mieszkańców niżej położonych rejonów. Krata trzymała się teraz na ostatnim pręcie; Barnava schylił się i wyszarpnął ją z otworu. Ciekawe, pomyślał, kto by przypuszczał, że zamki są w tej okolicy tak marnie budowane. W dziurę powstałą po wyrwaniu kraty z trudem mógłby wcisnąć głowę; jednak teraz miał w ręce coś ciężkiego, i było mu z tym lżej.
I wtedy, zupełnie jakby nad wszystkim czuwał niewidzialny Reżyser z dość sztampowym wyczuciem konwencji i scenariuszem kupionym w bombowej przecenie, za drzwiami lochu rozległy się kroki.

* * *

Lavenda była w pobliżu. Przynajmniej na tyle blisko, na ile mogła zbliżyć się do zamku, nie ryzykując poważnych oparzeń. Ukryta za drzewem, obserwowała bramę warowni Rothilda z odległości około dwustu kroków. Tutaj tylko lekko swędziała ją skóra, a włoski na karku jeżyły się, jak od zimna. Widziała stąd jak ostatni petenci wracają do miasta i rozgrywek, jak parę godzin później wychodzi z zamku wieczorny patrol; jak zachodzi nad nim słońce, a wstaje księżyc, i wreszcie jak brama zostaje zamknięta i tylko w małym okienku dyżurki na barbakanie pali się jeszcze mdłe światło.
A on wciąż nie wychodził.
Coś musiało się stać, to oczywiste. Coś niedobrego. A ona nie mogła nic z tym zrobić!
Zaczynało ją to niepokoić. Nie, nie to, że jakieś nieprzyjemne zdarzenia mogą mu się przytrafić. Dziwne było to, że zaczyna się tym przejmować. Pojawiały się delikatnie wyrzuty sumienia, niczym nowe formy życia wypływające nieśmiało z głębin jej umysłu na płytkie wody wokół plaży świadomości. Zaczynała się o niego martwić, a to nowe uczucie kiełkowało w niej jak idea koła u jaskiniowca, któremu widok toczących się po zboczu głazów nasunął pewną myśl, niejasną jeszcze i zupełnie zwariowaną, ale nie dającą spokoju mimo upływu czasu. I to właśnie było niepokojące.
Nigdy przedtem bowiem się to nie zdarzyło.

* * *

Są takie chwile w życiu każdego człowieka, kiedy ciało w ułamku sekundy podejmuje decyzję bez konsultacji z tą szarą masą w czaszce. W jednej chwili ktoś spokojnie ogląda wieczorne wiadomości, by zaraz potem kryć się za kanapą z rondlem na głowie i zastanawiać się, gdzie schował bagnet po dziadku.
Istnienie tej uniwersalnej prawdy objawiło się Barnavie w momencie, gdy kroki na zewnątrz ucichły tuż pod drzwiami jego celi, a on sam odkrył, że nie wiadomo kiedy zakopał się w sianie. Nie było jednak czasu na filozoficzne rozważania; brzęknęły klucze i niewielka klapka w drzwiach uchyliła się do środka. W mdłym świetle marnej pochodni zamajaczyła jasna plama czyjejś twarzy...
- Przynoszę ci twą pahszywą sthawę, skazańcze – dał się słyszeć skrzekliwy głos, a do środka zajrzało brudne oblicze, wykrzywione w grymasie obrzydzenia i częściowo zakryte przez brudny, zasłaniający oczy kaptur. Niewielka miska wylądowała na klapce, a... dozorca, bo to na pewno był dozorca, tłumaczył sobie Barnava, może jakiś nieszczęśnik dorabiający do emerytury*, rozejrzał się uważniej po celi. Sprawiał przy tym wrażenie, że musi stawać na czubkach palców i zadzierać głowę, by zajrzeć do środka.
- Skazańcze? – zacharczał, wodząc wzrokiem po wilgotnych ścianach. Te jednak z oczywistych przyczyn mu nie odpowiedziały.** Dozorca stęknął i mamrocząc coś pod nosem, zatonął ponownie w mroku korytarza; blada dłoń zabrała miskę z jedzeniem i zamknęła klapkę. Znów zabrzęczały klucze i Barnava napiął wszystkie mięśnie, gotów do skoku gdy tylko otworzą się drzwi...
Które jednak wcale się nie otworzyły.
Najzwyczajniej w świecie ani drgnęły.
Nie stanęły otworem, nikt się w nich nie pojawił.
Nie zobaczył przez nie korytarza, oświetlonego podłą pochodnią trzymaną przez odrażającego dozorcę.
Jeśli w tym zamku gdziekolwiek otwierały się teraz jakieś drzwi, to zdecydowanie nie były te.
Usłyszał za to stłumione skrzypnięcie pordzewiałych zawiasów w okienku drzwi naprzeciwko, i równie wyciszone***, ale szczere kasłanie.
- Khe khe kheeearrrghh, skazańcze – wołał dozorca. – Tutaj jesteś? Przynoszę ci khhhhaarrgh ghh, przynoszę sthawę... szlag – dodał po chwili – tu też go ni ma?
Kroki zaszurały ponownie, tym razem jednak zaczęły się oddalać. Dozorca mamrotał coś do siebie, charcząc i kaszląc, podzwaniając kluczami. Po chwili uszu Barnavy dobiegł tylko odległy zgrzyt głównych drzwi podziemia, gdy dozorca je otwierał, i głuche dudnięcie, kiedy je zamknął.
Został sam, w ciszy, ciemności i wilgoci zatęchłego lochu. Gdzie ten stary ramol polazł, u demona? Miał otworzyć drzwi i wejść do środka, a wtedy Barnava obezwładniłby go i wyrwał się na wolność, wydostałby się z zamku i... w każdym razie, wydostałby się z zamku. Miał już zamiar wygrzebać się ze swej kryjówki, gdy jego uszu ponownie dobiegł dźwięk otwieranych drzwi. Szczęknęły rygle, a w dół korytarza popłynęły dźwięki rozmowy.

-------------------------------------
* Co tylko dowodzi tego, że istnieją pewne uniwersalne prawa rządzące wszechświatami; niezależnie od tego, w jakim akurat układzie współrzędnych przebywacie, na pewno znajdziecie tam jakieś ważne obiekty przemysłowe lub znakomite muzea, pilnowane przez dorabiających do emerytury nieszczęśników. Nikt jak dotąd nie odkrył, na czym dokładnie polega ich zadanie.
** Ściany mają uszy, to powszechnie znany fakt. Gdyby miały jeszcze usta i potrafiły mówić, przemysł budowlany stanąłby… no, na głowie. Której oczywiście nie ma.
*** To przez te drzwi, wiecie. Drzwi tłumią dźwięki. Szczególnie zamknięte, nieotwarte drzwi.
--------------------------------------

- Jak to ni ma? – mówił niski głos, wyraźnie należący do człowieka zdenerwowanego, że zawraca mu się głowę takimi bzdurami.
- Nie ma! Jego cela jest pusta! – charczał drugi, jakże znajomy.
- Pusty to mosz łeb, kiepie!
- No ale...
- Wyprostuj się i przestań udowoć, że mosz suchoty! Ile razy żem ci mówił!
- Wcale nie udaję! - głos nagle jakby znacznie odmłodniał.
- Masz dopiro szesnoście lat! Dlaczego myślisz, że strażowanie polyga na... – głos załamał się i zamilkł; odezwał się ponownie spokojniejszy, jakby zmęczony. - Porozmawiamy sobie jeszcze o tym, dobrze? A teraz otwórz te przeklynte drzwi.
Barnava tak się zasłuchał, że w ostatniej chwili zdążył ponownie skryć się w sianie. Mgnienie oka później drzwi otworzyły się i do celi wkroczył postawny, zarośnięty człowiek, w jednej ręce ściskający zabrudzony hełm, a w drugiej pęk kluczy. Do pasa przytroczoną miał solidną, drewnianą lagę. Szybko rozejrzał się po celi czarnymi, patrzącymi spod krzaczastych brwi oczyma. Toś się zdziwił, pomyślał Barnava w swojej zmyślnej kryjówce.
- A w sianie żeś sprawdził?
I znowu wydarzenia potoczyły się bez udziału świadomości Barnavy. Oto zdało mu się, że stoi z boku i z bezpiecznej odległości, lekko rozbawiony, ale i zaciekawiony, widzi samego siebie wyskakującego z krzykiem – i słomą - na ustach z czeluści swego podgniłego schronienia. Widzi zaskoczenie malujące się na twarzy brodatego człowieka, wynikające z przyzwyczajenia do dalece bardziej defetystycznego i biernego zachowania spotykanych tu osób. Widzi, jak metalowa kratka, trzymana w prawej ręce, szerokim łukiem zdąża na spotkanie z jego lobus temporalis; ma wrażenie, że to wszystko dzieje się nieskończenie wolno; w tempie, w jakim rzeki żłobią kaniony, a wiatr rzeźbi góry – powolnym, lecz nieubłaganie prowadzącym do celu. Usta tamtego formują się w okrągłe „O” zdziwienia, wydobywa się z nich nawet jakiś dźwięk – niski, zniekształcony, jakaś potworna imitacja ludzkiej mowy, ucięta zaraz przez cios metalowym przedmiotem. Zamiast dźwięcznego „brzdęk”, dobiega Barnavę stłumione, zabrudzone klaśnięcie, zupełnie jakby pierwotne brzmienie upiło się i zmierzając zygzakiem do jego uszu, szurało sandałami po zasypanej piaskiem, kamiennej posadzce.
I wtedy ktoś podał pomocną dłoń Rzeczywistości, wyciągając ją z ciężkich, krępujących ruchy wód rzeki Czasu i sadzając na bezpiecznym brzegu Przestrzeni, po którym mogła jak dawniej biec swym zwykłym tempem.
Barnava odczuł to ostrym bólem prawego nadgarstka, co nie było aż tak poetyckie, ale on sam nigdy nie twierdził, że życie jest wierszem.
Człowiek z brodą zachwiał się, zabawnie zezując na czubek nosa, po czym z cichym jękiem i gracją nieociosanej kłody zwalił się na podłogę. Drugi strażnik, do tej pory patrzący na wszystko z opuszczoną szczęką i wyrazem twarzy godnym opisania w jadowitym paszkwilu na życie wiejskie, stworzonym przez zadufanego w sobie i kierującego się złośliwymi, powszechnymi na ów temat stereotypami mieszczucha, w okamgnieniu odzyskał zdrowie i żywo wybiegł na korytarz, bez charczenia już, szurania, drzwi za sobą nie zamykając.
Droga na zewnątrz – a przynajmniej na drugą stronę więziennych wrót – stała przed nim otworem.
Odrzucił precz oślizłe żelastwo i podniósł broń strażnika. Od razu poczuł się pewniej. Chwycił swoją torbę, wyszedł z celi i ostrożnie, nasłuchując co parę kroków, czy kto nie nadchodzi, począł wspinać się schodami prowadzącymi do strażniczej kantyny. Jednak ani tam, ani dalej, aż do wyjścia z piwnicznego poziomu, żywej duszy nie napotkał. Jedynie ze stołu w kantynie, niemiłosiernie poplamionego, poobijanego i fantazyjnie pociętego najróżniejszymi ostrzami wziął nóż, niewiele większy od kozika do obierania ziemniaków. Tak uzbrojony doszedł aż do drzwi z grubej, żelaznej kraty – ostatniej bariery pomiędzy wilgotnym światem podziemi a mniejszym dziedzińcem zamku. Również i ta krata była otwarta – zapewne ów młodzik, uciekając, mało butów nie pogubił, to też i nie zajmował myśli pamięcią o zapobieganiu przeciągom.
Barnava, wciągnąwszy w płuca świeże powietrze nocy, wyjrzał ostrożnie zewnątrz, na skąpany w mdłym blasku księżyca dziedziniec, na mury warowni niewyraźnie odznaczające się na tle ciemnego nieba. Było cicho, spokojnie i gorąco, słyszał jedynie własny oddech i cykanie świerszczy. Przebiegł przez niewielkie podwórze i przylgnął do chłodnej ściany zamku. Znalazł się w zaułku – mógł się stąd wydostać jedynie na główny dziedziniec warowni, oświetlony przez księżyc, pochodnie, obserwowany przez straże. Była oczywiście jeszcze jedna droga, z powrotem do lochów, ale Barnava wyznawał w życiu zasadę niestąpania po raz wtóry ścieżką, którą dotarł do określonego miejsca. Ta jakże praktyczna na szlakach turystycznych dewiza również teraz wydawała się rozsądną alternatywą. Sprawiała jednak – z drugiej strony – że jego sytuacja kwalifikowała się do określenia jako 'patowa'.
Jednak, jak już zostało powiedziane, scenariusz tej historii nabyty został po dość mocno promocyjnej cenie, w miejscu stawiającym raczej na ilość niż na jakość przez człowieka mającego dość specyficzny talent do robienia jednego interesu życia za drugim. Innymi słowy było oczywiste, że w następnej scenie nie wydarzy się nic bardziej wyrafinowanego niż otwierające się z hukiem okno, z zaskakująco wygodnym parapetem na wysokości pozwalającej na dogodne podciągnięcie się i wejście w ten sposób do kuchni, w której akurat nikogo nie będzie.
Tak też się stało.
Zupełnie niespodziewanie, tuż nad głową zaskoczonego Barnavy trzasnęły okiennice, a on sam w ostatniej chwili zdążył jeszcze bardziej przylgnąć do muru. Doleciały go jeszcze strzępki rozmowy, niewyraźne, szybko znikające wraz z odgłosem kroków gdzieś w głębi budynku. W pomieszczeniu zgasło światło. Znów zapadła cisza.
Odczekał jeszcze chwilę po czym ostrożnie, by nie wzbudzić żadnego hałasu, wybadał rękoma parapet. Okazał się on pusty i, kto by pomyślał, znajdował się na tyle nisko, aby łatwo było go pokonać i wskoczyć do pomieszczenia, ni mniej ni więcej tylko tego, którego był parapetem.
Pomieszczenie to okazało się być kuchnią. Szczęśliwie, nikogo w niej nie było – nikt nie wrócił się po zapomniany szpikulec do lodu ani nic podobnego.
Najciszej jak mógł, wstrzymując przy tym oddech, uważając by nie potrącić żadnego zapomnianego garnka, przeciągnął się przez parapet i zeskoczył na deski podłogi. W mroku kuchennej jaskini pod ścianami przyczaiły się ciemniejsze kontury stołów, pieców i szafek, same ściany zaś skolonizowane zostały przez przeróżne gatunki narzędzi i pomocy kuchennych. Z sufitu, niczym nowa odmiana nietoperza - chiroptera gastronomicus, zwieszały się chochle i patelnie, wspólnie przeczekujące noc w przytulnych ciemnościach.
Deska w podłodze zaskrzypiała zdradziecko pod stopą Barnavy.* Ruszył ostrożnie naprzód, wyciągając przed siebie dłonie, by nie wpaść po ćmicy na żadną przeszkodę. Kilkanaście kroków przed nim rysował się prostokąt wyjścia, oświetlany jakąś odległą pochodnią, będący raczej czymś na kształt plamy nieco mniej intensywnej ciemności na tle panującego w kuchni mroku. Barnava szedł wpatrzony w widoczny w nim fragment korytarza pogrążony w słabym, dyskretnym blasku, cudownie pusty i cichy...
Naturalnie, nie tak miało się to skończyć.
Był już prawie przy wyjściu, wyciągnięta ręka już prawie znalazła się za progiem kuchni... i w tym momencie jego prawa stopa nadepnęła na coś cienkiego. Miękkiego. Futrzastego.
Głośnego.
Właściwie, pomyślał Barnava wsłuchując się w narastający kociokwik, to przecież nie mogę go za to winić. To nie on nadepnął sobie na ogon.
Szarobury pocisk wystrzelił spod jego nóg i wściekle prychając, wskoczył na kuchenny blat. Dalszy rozwój wypadków był do przewidzenia: potrącony kubek wpada na stojak ze sztućcami, który wysypują się na ułożone w stosik patelnie, które zanim spadną na podłogę zahaczają jeszcze o słupek umytych niedawno talerzy, które... i tak dalej, wśród nocnej ciszy i kamiennych ścian.

-------------------------------
*Nie mówcie tylko, że się tego spodziewaliście.
-------------------------------

W tych okolicznościach Barnava pozwolił instynktowi przejąć kontrolę nad ciałem; dzięki temu, gdy echa kuchennej apokalipsy wreszcie przebrzmiały, on był już dość daleko stąd. Zanim ktokolwiek zdołał tam wrócić, by zbadać przyczynę hałasu, pobiegł w prawo krótkim korytarzem, na końcu którego znajdowały się prowadzące w górę schody. Schody były kręte i po kilkudziesięciu stopniach doprowadziły go do przestronnego, oświetlonego jedną marną pochodnią korytarza. Podłoga wyłożona była cienkim, zniszczonym chodnikiem bliżej nieokreślonego koloru. Na prawej ścianie wisiały jakieś stare, zakurzone portrety i pordzewiałe tarcze; po drugiej stronie, tchnąc ciemnością wiekowego drewna, czerniły się prostokąty trzech par drzwi. Co było dalej, Barnava nie mógł dostrzec – mdłe światło przegrywało tam z ciemnością. Chociaż... nie do końca. Gdy nie patrzył wprost przed siebie miał wrażenie, że kątem oka, gdzieś na granicy pola widzenia dostrzega subtelny, karminowy poblask, chowający się w mroku jak małe dziecko pod matczyną spódnicą.
Tymczasem z dołu dobiegły go czyjeś stłumione głosy, najwyraźniej ktoś już dotarł do kuchni, zwabiony hałasem. Nie było co tracić czasu; Barnava ostrożnie ruszył przed siebie. Na szczęście chodnik tłumił odgłosy jego kroków, a żadna zdradziecka deska nie mogła zaskrzypieć, bo zwyczajnie żadnej tu nie było.* Również zza drzwi nie słychać było nic niepokojącego, wyjąwszy czyjeś fantazyjne chrapanie. Korciło go trochę, by je kolejno otworzyć i poszukać za nimi jakichś skarbów czy zniewolonych dziewic, lecz póki co ciepłe przyjęcie zaproponowane przez Rothilda skupiało jego uwagę na innym zagadnieniu: wydostać się z zamku.
-----------------------------------
* Pożałowania godne niedociągnięcie scenarzysty.
-----------------------------------


Minął szybko komnaty, przez nikogo nie niepokojony. Wkroczył w mrok poza zasięgiem blasku pochodni i wtedy zauważył, że ciemność po lewej stronie jest rzeczywiście jakby delikatniejsza. Jakby rozrzedzona...
Ściana kończyła się tutaj, a korytarz przechodził w galeryjkę biegnącą wzdłuż obszernego hollu. Pomieszczenie było oświetlone jedynie paroma ustawionymi w rogach świecznikami, które tylko potęgowały spowijający je mrok. Barnava miał wrażenie, że patrzy w bezdenną otchłań, w której małe błędne ogniki świec krążą od wieków, bezskutecznie próbując się z niej wydostać. Otchłań wypełnioną dziwną, rubinową poświatą, dostrzegalną z trudem, ale jednak obecną. A pośrodku tej otchłani, niczym jakaś diabelska strażnica, wznosiła się kamienna wieża, której zwieńczenie łączyło się wysoko ze sklepieniem sali, a dół ginął w ciemności.
Odpowiedz
#11
Rośnie w takiej jakby wieży w środku zamku, przypomniał sobie słowa Lavendy. A więc to musiało być to! Szybko rozważył swoją sytuację: mógł się stąd wydostać na dwa sposoby. Jeśli udałoby mu się znaleźć komnatę przy zewnętrznej stronie zamku, która akurat miałaby okno dość duże, by mógł się przez nie przecisnąć, i do tego udałoby mu się znaleźć gdzieś po drodze linę dostatecznie długą by sięgnęła ziemi, to, zakładając, że komnata nie byłaby zamknięta na klucz, nikogo by w niej nie było, a on sam najlepiej stałby się na pewien czas niewidzialny – to miał realną szansę na... dobrze, był jeszcze drugi sposób. Zniszczyć eukookalippituosa i mieć nadzieję, że Lavenda istotnie o nim nie zapomniała. Prawie na pewno nie była człowiekiem, wpadł przez nią w kłopoty po czubek głowy i do tego czuł się podle wykorzystany, ale jednak... jednak miał przeczucie, że pierwszy sposób może się nie udać.
Ruszył dalej; po około dwudziestu metrach galeryjka znów przechodziła w zwykły korytarz, lecz tym razem po prawej stronie ukazało się jeszcze wąskie przejście, a za nim strome schody, znowu prowadzące w górę. Po kolejnych kilkudziesięciu stopniach poczuł wreszcie na twarzy lekki, ciepły powiew... schody kończyły się otworem w sklepieniu, przez który wesoło mrugały do Barnavy niezliczone gwiazdy.
Podszedł cichutko jeszcze parę kroków i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Znalazł się na szczycie niewielkiej baszty bez żadnych flanek, dzięki czemu nawet teraz, z poziomu de facto podłogi, widział dziedziniec zamku, mury obronne i światła miasteczka za nimi. Nie licząc bladej poświaty księżyca, dziedziniec, podjazd, stajnie i mury wokół nich były niemal całkowicie pogrążone w ciemności, jedynie tu i tam pełgał płomyk lichej pochodni, bardziej niż do źródła światła podobny do wiercącego się, żółtego robaczka na czyimś czarnym surducie. Co za przeklęty skąpiec, pomyślał Barnava, śpi na złocie, a żałuje na świece, na remonty, na wszystko! Ogarnęło go autentyczne wzburzenie, chociaż z oczywistych względów ciemność była mu teraz na rękę.
Spojrzał za siebie i wśród wyraźniejszej teraz, rubinowej mgiełki dostrzegł jeszcze trzy podobne wieże; razem z tą, na której się znajdował tworzyły kwadrat połączony murem, nad którym nieco górowały. A pośrodku niewielkiego podwórca, skryty przed niepożądanymi gośćmi, zawistnymi spojrzeniami i knowającym szpiegostwem, bezpieczny we wzmacnianej stalowym rusztowaniem szklanej kopule, rósł sobie spokojnie eutzlotzlahliphphitquoaesh, chociaż Barnava wciąż używał krótszej wersji jego nazwy. Krwista poświata biła właśnie od niego, załamując się na szkle, skrząc się i tańcząc po jego powierzchni niczym nieuchwytne wspomnienie. I rzeczywiście, można było samemu się domyślić, jak wygląda wielki banan. Z delikatnym czubkiem.
Barnava wyszedł z ukrycia i, nikogo nie dostrzegając, zeskoczył na mur poniżej. Właściwie to, że nikogo jeszcze nie napotkał, zaczynało go już trochę niepokoić. Szło mu tak jakby za łatwo. Czyżby Rothild był aż tak pewny siebie? Ataku z wewnątrz mógł się raczej nie spodziewać, ale ta pustka na korytarzach była wręcz zuchwała.
Nikt jednak nie zdawał się interesować jego skromną osobą. Dlatego stanął na krawędzi muru i wyjął z torby przeklętą butelkę, od której to wszystko się zaczęło. Czas się od niej wreszcie uwolnić! Niestety, gdy uważniej spojrzał na szklaną kopułę dostrzegł, że wszystkie okna, o których wspominała Lavenda, są zamknięte. Szlag, zaklął w duchu. Diabli! Zamknęli je na noc, to było do przewidzenia! Jedynie u samej góry otwarte były cztery niewielkie lufciki, jednak – chociaż dzieliło go od nich nie więcej niż pięć metrów - niewielka była szansa na to, by celnie trafić do środka – po ciemku, i za pierwszym razem. Wychylił się jeszcze, przymierzył do rzutu tylko po to, by się upewnić, i wtedy zauważył...
...że nie zwrócił na coś uwagi. Oto umilkł świerszcz, grający gdzieś niedaleko, a faktura pustki za plecami Barnavy uległa delikatnej zmianie, sugerującej jakiemuś szóstemu zmysłowi, że już taka pusta nie jest. A może chodziło o to coś ostrego i chłodnego, co delikatnie, ale stanowczo dotknęło jego karku.
- Mógłbyś wyświadczyć sobie przysługę i skoczyć z tego muru głową w dół – dobiegł go zza pleców chrapliwy głos. – Ale myślę, że nie masz na to dość odwagi, co?
Nieprzyjemne śmiechy za plecami sugerowały, że właściciel ostrego przedmiotu nie jest sam.
- Odwróć no się powoli, i bez numerów. Dobra, mamy go!
Na ten okrzyk na dwóch sąsiednich basztach pojawili się łucznicy, a kilku kolejnych żołnierzy z chrzęstem i stukiem ekwipunku wybiegło na plac pod nimi.
- Wpadłeś, bratku! – ostra rzecz okazała się mieczem, a jego posiadacz niewysokim, krępym typem z gębą krzywą, w hełmie trochę za dużym i z nastroszonym wąsem przypominającym emerytowaną miotłę. Za nim stał oddział zamkowej gwardii; broń i pancerze połyskiwały efektownie w świetle księżyca. – Myślałeś, że cię tak tu dopuścimy, co? Że pewnie nawet nie wiemy, że uciekłeś, co? I że tak ci pozwolimy się tu szwendać, na pewno, do kroćset, i łazić po zamku, i zmajstrować co tam chciałeś, co?! – kiedy tak krzyczał, przypominał marszowy werbel – kilka bardzo szybkich uderzeń, pauza, znów tremolko, i znowu przerwa. Ekscytował się przy tym co niemiara, skutkiem czego hełm co i raz lądował na nosie. – Bo pewnie masz nas za wiejskich głupków, co?
- Gdzieżbym śmiał powziąć taki zamysł, mospanie – wypalił Barnava szybciej, niż zdążył pomyśleć.
- Co?
- Mówiłem, że...
- Żem tam słyszał, coś powiedział! Ręce trzym w górze, i puść to to, co tam trzymiesz! – pomimo okropnej składni, Barnava polecenie zrozumiał. Zaczął powolutku, by nikogo nie sprowokować, schylać się, jakby chciał butelkę postawić pod nogami.
- Chciałem tylko powiedzieć, panie...
- Co? – zaskoczył wszystkich słownictwem strażnik.
- ...gacie wam spadły.
- Css...?!
Była to dosłownie sekunda, w dodatku okupiona wierutnym kłamstwem, lecz Barnava wykorzystał ją doskonale bez cienia skrupułów. Gdy kurdupel zakłopotany opuścił wzrok, wybił się mocno z lekko ugiętych nóg i poszybował w tył...
- E! On kłamał! – doleciał go jeszcze krzyk gwardzisty. – Łapać go!
Jeśli przeżyję, myślał lecąc w dół, znajdę sobie spokojną, normalną żonę, założę spokojną, normalną rodzinę i będę odtąd wiódł spokojne, normalne, może nawet nudne życie. I będę szczęśliwy. A jeśli zginę, zostanę spokojnym, normalnym umarłym. Odprawią mi spokojny, normalny pogrzeb...
Trafił w sam środek dużej tafli szkła. Rozpadła się na tysiące odłamków, które skrząc się i migocząc w krwawej poświacie, deszczem rubinów opadły wraz z nim ku niewielkiemu trawnikowi, zadbanemu jak córka lorda na wydaniu. Barnava zdołał jednak w locie się obrócić, tak że zamiast spaść wprost na szmaragdową murawę, wylądował na pniu eukookalippituosa, obejmując go niezgrabnie rękami i nogami. Na moment odebrało mu dech, po czym osunął się powoli w dół, żłobiąc palcami głębokie bruzdy w miękkiej jak ciasto egzotycznej roślinie. Gdzieś obok świsnęła strzała, ale ktoś w górze krzyknął:
- Nie strzelać! Uszkodzicie roślinę! Biegiem na dół, szybko!
Barnava tymczasem dość niezgrabnie wylądował na ziemi. Fragment zieleni, na którym rosła magiczna roślinka, był kołem o średnicy około sześciu metrów – był to naturalnie szczyt wieży, którą zauważył na piętrze poniżej. Wyrastał dobre pięć metrów nad poziom dziedzińca, więc zgromadzeni poniżej strażnicy dużo krzyczeli i brzęczeli żelastwem, ale póki co nic nie mogli mu zrobić.
- Drabinę! Prędko! Łapać go, niecnoty! – darł się z góry posiadacz wąsów. Barnava wiedział, że czasu ma mało. Butelka wypadła mu z rąk, gdy lądował na pniu, i rozbiła się chyba nie dość blisko, by zaszkodzić przedstawicielowi zagranicznej flory. Jednak miał wrażenie, że czerwony poblask mimo wszystko jakby osłabł. Zapewne skutkiem ran, jakie eukookalippituos odniósł podczas jego podróży w dół.
Nie było co zwlekać; paru strażników rozbiegło się już w poszukiwaniu drabiny. Wyjął zza paska nóż, który zdobył uciekając z lochu, i bez litości zaczął piłować nim pień rośliny. Piłował zapamiętale, śpiesząc się jak diabli, co chwilę zerkając ku krawędzi trawnika, czy już ktoś się doń nie wspina – czas uciekał, a jedyną nadzieją na doczekanie jutrzenki była ewentualna interwencja Lavendy... spływały po nim kolejne strużki potu, ramiona zaczynały boleć, ale piłował, dźgał i kroił, jakby słońce miało więcej nie wstać – co w odniesieniu do niego, w pewnym sensie, było prawdą. Jeśli jednak roślina była tak wrażliwa, jak mówiła dziewczyna, lada chwila powinno być już po niej.
Ktoś przystawił do kopuły pierwszą drabinę; Barnava zaczął ciąć jeszcze szybciej. Nie chciał tracić czasu na wybijanie kolejnej szyby i odpychanie drabiny, a był już tak blisko końca...
- Szybciej! Łapcie go szybciej, dorwijcie go, wy powolne bydlęta! – krzyk dochodzący z góry był tak przepełniony wściekłością, że momentami przechodził w falset. – Nakarmię wami świnie, do jasnej cholery! Posiekam i spalę! Ruszacie się, jakbyście kim byli, co? Co?!
Barnava podniósł się z klęczek. Widział już hełm pierwszego żołnierza wspinającego się ku niemu, pojawiły się również kolejne drabiny. Jeszcze miał szansę! Z całych sił naparł na osłabiony, podpiłowany pień eukookalippituosa, w tym samym momencie pierwszy ze strażników rozbił mieczem szybę i zaczął gramolić się do środka. A za nim szli następni. Pchnął mocniej...
- Nieee!!! Patrzcie co on robi! – kwiczało z góry. - Zatrzymać go, zatrzymaaać! Aaach!
...i gruby, zielonkawy pień złamał się, przechylił i powoli, majestatycznie, jakby wyczuwając dramatyzm chwili, osunął w dół, w połowie drogi ku swojemu końcowi zahaczając czubkiem o metalowe rusztowanie kopuły – i zatrzymując się. Zapadła cisza; wszechobecna, pełna wyczekiwania cisza, a wszyscy zamarli tak, jak stali – biegnąc, wspinając się czy tłocząc na dziedzińcu. Umilkły krzyki, rozkazy, chrzęst pancerzy, stukot obcasów, nawet nocne ptactwo. Strażnicy z niedowierzaniem, szeroko otwartymi ze strachu oczyma patrzyli na przekrzywiony pień. Znieruchomiały uniesione miecze, opadły szczęki, serca przestały bić, a płuca oddychać. Wszyscy czekali na kolejny ruch Przeznaczenia. Gdyby w tym momencie na niebie rozgorzały ognie Apokalipsy, a aniołowie zadęli w złote trąby, prawdopodobnie nikt z zebranych nie zwróciłby na to uwagi. A gdyby znalazł się wśród nich ktoś obdarzony wyjątkowo czułym słuchem, jego uszu doleciałby cichutki, krótki, pełen boleści pisk, i mógłby pomyśleć, że to jakaś przerażona myszka biada nad tym, co się właśnie stało. Ale to nie była żadna myszka.
Żadna myszka nie ma takich wąsów.
Z zastoju pierwszy ocknął się Barnava, postanawiając dopełnić dzieła – przyskoczył do pnia i zaczął kopać, z całych sił próbując przełamać go na pół. Niemal w tym samym momencie z góry dobiegł opętańczy krzyk:
- Strzelać! Strzelaaać! Zabić go, obedrzeć ze skóry, aaarrghh! Wbić na paaal!
Świat wrócił do gry. Strażnicy wznowili bieg, a Barnava kątem oka dostrzegł pierwsze trzy strzały, zmierzające ku niemu ze swym zabójczym przesłaniem, cisi posłańcy śmierci – i zdążył jeszcze pomyśleć, że takie szczegóły zauważa się podobno jedynie tuż przed zgonem. I że chociaż umysł to dostrzegł, ciało nie zdąży już zareagować. Że to już koniec...
I wtedy ktoś krzyknął donośnie:
- Tehul, metep, iskernel!
Znowu wszystko ucichło, jak makiem zasiał. Wszelkie dźwięki urwały się nagle jak marne podwiązki. Barnava, nie doczekawszy śmiertelnego ciosu, w końcu odważył się otworzyć oczy – a od tego, co ujrzał, miał prawo nabawić się solidnego bólu głowy.
Kolory nagle gdzieś wyparowały, pozostawiając po sobie jedynie różne odcienie szarości niczym własne widma, słabe, niewyraźne i dalekie. Martwa cisza, niczym ciężka, czarna kotara otuliła świat całkowitym przeciwieństwem brzmienia; był to coś, co znajdowało się na rewersie monety, którą dzieliło z dźwiękiem. Ludzie zastygli w ruchu jak namalowani, jak posypane szarym popiołem doskonałe posągi wykute ręką samego Boga, dzierżącego dłuto stworzenia. Ale najdziwniejsze chyba były strzały, które zawisły w powietrzu zaledwie kilka grubości palca od twarzy Barnavy, niczym patyczaki, które ukradły pająkom sekret przędzenia niewidzialnych nici.
Mówiąc krócej, ze światem stało się coś naprawdę niecodziennego.
Ale zanim zdążył się naprawdę zdziwić, w obłoczku czarnego dymu, z cichym puknięciem niespodziewanie pojawiła się ona. Dyszała z wściekłości – ale była to wściekłość tego typu, jaką odczuwa się z radości, że w końcu można zrobić coś naprawdę brzydkiego komuś, kto już dawno na to zasłużył.
- Zaczekaj tu na mnie! – krzyknęła głosem, któremu raczej nie należało się sprzeciwiać. – Zaraz wracam!
Po czym wyszła tak, jak weszła. A po niecałej minucie, podczas której Barnava z niedowierzaniem przyglądał się szaremu światu, znów rozległ się odgłos podobny do wyciąganego korka szampana i Lavenda stała już przed nim, z wyrazem tryumfu na twarzy. Tuż obok niej stał komisarz Rothild, którego trzymała za kark – tak samo szary i znieruchomiały jak i cała reszta. Usta miał otwarte, twarz zaniepokojoną, lewą ręką coś komuś wskazywał, a w prawej trzymał wysokie buty. Na tle swoich strażników wyglądał nieco komicznie w nocnej koszuli i czepku na głowie.
- Uwierzysz? – zawołała dziewczyna. – Już, kanalia jedna, próbował mi uciec! A taki był niedawno odważny, że o!
- Lavendo! – krzyknął Barnava. – Co to wszystko ma znaczyć? Ty to zrobiłaś? – zapytał, wskazując ręką na szary świat. – Kim naprawdę jesteś?
- Och... – znów uśmiechnęła się, przywołując na twarz wyraz tak niewinny, że Święty Piotr wyglądałby przy niej jak kryminalista. – Już ci mówiłam, skarbie... po prostu mam kłopoty i...
- Nie kręć! Rothild zdążył jeszcze powiedzieć mi parę ciekawych rzeczy o tobie! Przyznam, że niesamowitych. Mów prawdę sama, albo cię zmuszę!
- Ohoho! – wzięła się pod boki i zadarła nosek. – A niby jak?
- Powiesz mi, dziewczyno... – rzekł powoli – ...ile jest trzy razy sześć?!
W jednej chwili cała hardość zniknęła z oblicza Lavendy, brwi uniosły się w nieskończonym zaskoczeniu, a w oczach obok początków paniki pojawiła się złość. Jednocześnie coś dziwnego zaczęło się dziać z jej ustami – zaczęła je krzywić, zamykać i otwierać, prychać, warczeć, coś tam jąkać, próbowała nawet zamknąć je obiema dłońmi – na próżno. Po chwili zaczęła jeszcze zginać się, podskakiwać i zataczać, jakby całą jej krtań wypełniała armia hiperaktywnych żab, za wszelką cenę próbujących wydostać się na zewnątrz.
- Sz... szp... mnmmm... yychmmn... zzzieeezzmnn... – z każdym kolejnym stęknięciem robiła się coraz bardziej czerwona na twarzy. – Zzzszsz... sześć, sześć, sześć! – nie wytrzymała wreszcie. - Ach, dlaczego to zrobiłeś?! Przecież bym ci powiedziała!
- Tak? No to właśnie masz okazję!
Przez moment mierzyli się wzrokiem. A potem Lavenda oparła się plecami o sztywnego Rothilda i mimo widocznego zmęczenia uśmiechnęła się filuternie.
- No to słuchaj – zaczęła. – Chciałam ci wszystko wyjaśnić w bardziej spokojnych okolicznościach, ale skoro już tak się porobiło... a więc owszem, masz rację, powiedział ci ten stary pierdziel, i pewnie sam to zauważyłeś. Jakby to tak łagodnie... a tam, powiedzmy to szczerze, jestem diabelstwem. Rozumiesz? Nie, chyba nie do końca... no wiesz, pochodzę stamtąd, z dołu, wieczne płomienie, kotły z wrzącą oliwą, i takie tam. Nie patrz tak na mnie, dziubuś. Oryginalnie mam różki, kopytko i ogonek, i cerę w kolorze między bordo a dobrym czerwonym winem. Dopiero byś się zdziwił! A co tutaj robię, pewnie chcesz wiedzieć? No więc uganiam się za tym tu – ruchem głowy wskazała komisarza, służącego jej chwilowo za podpórkę. – Nie myśl, że się nad nim znęcam, że wiesz komu ducha winnego biedaczka do smażenia chcę porwać. Pewnie ci naopowiadał, jaki to pieski żywot mu przypadł za moją zasługą, co?
- A owszem – odparł Barnava, lekko oszołomiony wyjawioną prawda. – W istocie, oszkalował cię okrutnie, wszystkie winy na ciebie zwalił, a mnie przy okazji posądził o współpracę i zamiarował z samego rana spalić przykładnie na stosie. Tobie ku przestrodze – dodał z lekkim wyrzutem.
- Ach... – zatroskała się diablica. – To dlatego tak strasznie długo ci tu zeszło! Właśnie miałam pytać... och, skarbeńku, jak ty dla mnie ryzykowałeś! – spojrzała nań czule, i w jednej chwili wszelki żal mu minął. – Widzisz, trochę racji miał. Tyle, że uganiam się za jego duszą. Ale posłuchaj, jak to się zaczęło! Czterdzieści dwa lata temu Rothild postanowił zaspokoić swój głód władzy za wszelką cenę. Wciąż było mu mało; mało uprawnień, mało możliwości, mało pieniędzy. Był niespotykanie chciwy i bezwzględny, do tego stopnia, że postanowił na swego sprzymierzeńca zawezwać samego diabła! Ha, cóż, jak umyślił tak zrobił, a trafiłam mu się ja – uśmiechnęła się szeroko. – Zawarliśmy jasny, uczciwy układ, na który się zgodził i który z własnej wolnej woli krwią swoją podpisał. O, tu go mam – sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej przewiązany czerwoną wstążeczką zwój papieru, pożółkły nieco i poszarpany na rogach. – Trochę się podniszczył, ale nieważne. Masz, obejrzyj sobie. No więc układ był taki: przez trzydzieści lat Rothildowi w jego gierkach sprzyja szczęście; wspina się coraz wyżej, umacnia pozycję, zdobywa władzę, konkurencję wykasza, i tak dalej, wiesz, standardowo. W zamian za to, po tych trzydziestu latach, miał grzecznie kopnąć w kalendarz i oddać swoją duszę do mojej wyłącznej dyspozycji na lat trzysta. A tu figa! Spieprzył, dziad, gdy go tylko na chwilę z oka spuściłam...
- Zaraz, zaraz – przerwał Barnava, przejrzawszy cyrograf. – Tylko na trzysta lat, nie na wieczność? I właściwie, dlaczego ty... to znaczy, nie sądziłem, że kobieta...
- Och, nie sądziłeś! – obruszyła się Lavenda. – Doprawdy? Więc musisz wiedzieć, że do piekła też dociera duch czasu i my, kobiety, też postanowiłyśmy być nowoczesne! A bo co, to wiecznie mamy diabełki niańczyć i smołę w garach gotować? Takiego! Chcemy być aktywne i traktowane na równi z mężczyznami. Postęp jest nieunikniony, a związane z nim nieuchronne zmiany obyczajowe...
- Dobrze, dobrze, przepraszam! – uspokoił ją. – Starczy, rozumiem. Nie chciałem urazić! Mów dalej, proszę.
- No. Więc każdy z nas, żeby stać się pełnowartościowym, znaczy takim prawdziwym diabołem, musi przejść taki jakby egzamin cechowy, no wiesz, wykazać, że jest już dorosły i gotów do samodzielnej pracy. No i mnie został przydzielony Rothild. Kiedy mi uciekł, byłam całkiem spanikowana, wiesz? Już widziałam, jak wracam do piekła z pustymi rękami, a wszyscy się ze mnie śmieją, i powtarzają tylko, że czego się można spodziewać po babie! Uff – prychnęła z oburzeniem. – Nie miałam wyboru, musiałam za nim ganiać. I widzisz, dwanaście lat mi zeszło na ściganie go po świecie. Kiedy w końcu po raz kolejny go odnalazłam, był już tutaj, siedział sobie bezpieczny w tym swoim zamczysku i śmiał mi się w twarz. Spóźniłam się, nic nie mogłam mu zrobić. Resztę już znasz – Magnus, nasz plan, a zaraz potem sam się pojawiłeś.
- A jak to możliwe, że tyle lat ci uciekał?
- Omm... – Lavenda zmieszała się jakby, zerkając z zaciekawieniem na swe buty. – Już ci mówiłam, jestem początkująca... nie jestem jeszcze jakąś tam nie wiadomo... jeszcze! – spojrzała mu dumnie w oczy. – Trochę się pogubiłam, tyle. Ale w końcu go mam! Z twoją wydatną pomocą, mój ty cukiereczku, nie czujesz się chyba wykorzystaanyy? – zatrzepotała rzęsami, przybierając minkę słodką jak arabska herbata.
- No... może... może troszeczkę tylko, ale teraz to nawet rozumiem...
- Och, to wspaniale! Nie wybaczyłabym sobie, gdybyś się pogniewał. A jestem z ciebie taka dumna! Mówisz, że obiecał ci stos? Już ja go tak przypalę, że będzie się modlił, żeby ktoś mu wsadził kostkę lodu w... jako dama nie dokończę.
- Czyli zwyczajnie porwiesz go do piekła? – pytał Barnava ze swego rodzaju zainteresowaniem. – Co właściwie robicie z takimi jak on?
- Och, to tajniki zawodowe! Nie mogę ci wszystkiego zdradzić. No wiesz, słyszałeś pewnie to i owo, ale ogranicza nas jedynie nasza własna fantazja... ale dla niego przygotuję coś ekstra! – dodała cierpkim tonem.
- Coś równie wyjątkowego jak takie zatrzymanie czasu? – spytał, wskazując głową na nieruchomych strażników.
- A tam, zatrzymanie. To tylko Chwilowe Strefowe Spowolnienie Temporalne. Przypatrz się uważnie, widzisz?
Barnava spojrzał na wiszące przed nim w powietrzu strzały. Rzeczywiście – sunęły do przodu z prędkością ślimaka na niedzielnym spacerze.
- To akurat łatwa sprawa. Tak samo jak moje szybkie pojawienie się tutaj, kiedy już zniszczyłeś eukookalippituosa. Swoją drogą, widzę, że podszedłeś do sprawy ze sporym zaangażowaniem, hm? Nieważne, później mi opowiesz. Później... – rozłożyła ramiona i przeciągnęła się rozkosznie. Wiele myśli mogło zaatakować umysł człowieka, który widział takie przeciąganie. – Teraz jeszcze jedna rzecz do załatwienia... kern'hon! – krzyknęła, znowu w tym niezrozumiałym, chrapliwym języku.
Na to zawołanie po obu jej stronach, w znanym już Barnavie czarnym obłoczku, pojawiło się nagle dwóch dobrze zbudowanych jegomości. Ci już nawet się nie maskowali – otwarcie demonstrowali rogi i ciemnoczerwoną cerę. Jeden był kompletnie łysy, drugi zaczesał kruczoczarne włosy do tyłu, torturując je wcześniej nieziemską ilością brylantyny. Obydwaj odziani byli w dziwnie skrojone, czarne surduty, spod których w rozcięciu na piersi widać było białe koszule, na szyjach zawiązanie mieli eleganckie pasy czarnego materiału, a na oczach czarne szkiełka, które za pomocą cienkiej metalowej ramki opierały się na ich nosach i uszach. Budzili swym wyglądem respekt i uśmiechali się z nieprzyjemną satysfakcją.
- Się masz, Lafheende – zamruczał łysy.
- Ach, witajcie, braciszkowie! – ucieszyła się dziewczyna. – Zobaczcie, jakiż to ptaszek dzisiaj w sidła me zabłądził! – Tanecznym krokiem podeszła do wciąż sztywnego jak czarownik w transie Rothilda i poklepała go czule po policzku. – Dziś na kolację pieczony drób, co wy na to, chłopcy?
- Zaiste, pysznie – zahuczał brunet. – A jakie ma ładne buty. Cwany był, ale na większego cwaniaka trafił.
- A to to, lepiej bym tego nie ujęła – zaszczebiotała radośnie. – Odbiorę sobie wszystko z odsetkami, ile to będzie...? Podstawa trzydzieści lat plus uchylanie się od zobowiązań przez kolejne dwanaście... ach, potem sobie to obliczę. Zróbcie coś dla mnie, braciszkowie, proszę. Zabierzcie ze sobą moją znajdę i przechowajcie ją dla mnie przez chwilę, niech już się przyzwyczaja do nowych warunków bytowych... ja mam tu jeszcze coś do załatwienia i zaraz wracam do domu, dobrze?
- Się robi – łysy położył ciężką czerwoną łapę na ramieniu komisarza. – Zadbamy o niego jak o swojego, prawda, bracie?
- Nie inaczej – odrzekł zapytany. – Baw się dobrze i wracaj szybko, wszyscy na ciebie czekają!
- Będę migiem, wy łobuzy. Pa!
Diabły i komisarz zniknęli z cichym puknięciem. Czarne obłoczki rozwiały się szybko, zupełnie ignorując chwilowe spowolnienie rzeczywistości.
- Ach, rodzina... na nich zawsze można polegać – Lavenda odwróciła się i powoli podeszła do Barnavy. – No więc teraz, gdy obowiązki mamy już za sobą, opowiesz mi wszystko od początku, co? – wdzięcznym gestem zarzuciła mu ręce na szyję. Barnava poczuł coś, co mógłby opisać jako elektryczność, gdyby wiedział, co to takiego. – Powiesz mi, jaki byłeś dzielny, tygrysie... – zamruczała, a on odniósł wrażenie, że topi się jak woskowa kulka nad ogniskiem. Objął ją, wdychając jej cudowny, zmysłowy, nieziemski wprost zapach, a wtedy ona pocałowała go ustami słodkimi jak miód. Diablica, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim zapadł się w ciepłą, miękką nicość. Najprawdziwsza diablica! Zamknął oczy...

* * *

...a gdy je otworzył, uderzył go blask dziennego światła, w uszy wdarł się gwar rozmów, a w nozdrza zwykłe zapachy oberży pełnej ludzi. Siedział przy stoliku w Zdeptanej Meduzie i przez moment, kompletnie zdezorientowany, rozglądał się na boki jakby nagle znalazł się na innej planecie. Był tak skonfundowany, że w pierwszej chwili nie zauważył nawet kobiety siedzącej naprzeciwko niego. Była piękna – jak z marzenia. Miała czarne, raczej krótkie włosy, rozrzucone w kuszącym nieładzie, oczy zielone jak wiosna, a usta w kolorze ciężkiego, szlachetnego wina, gładką, brzoskwiniową cerę, i tatuaż na lewym pośladku...
Zaraz. Tego przecież nie mógł wiedzieć, prawda?
- Słucham? – zapytała uprzejmie, obracając się w jego stronę. Zaniemówił zupełnie, i musiał wyglądać rzeczywiście głupio, bo nieznajoma wybuchnęła szczerym śmiechem.
- Chyba powiedziałeś, że chciałbyś, żeby już było po wszystkim?
- Tak? – Barnavie nic bardziej sensownego nie przyszło w tym momencie do głowy. – Ja... właśnie... chyba niezupełnie to chciałem powiedzieć...
- Mam taką nadzieję – odrzekła, patrząc na niego jakby kpiąco. – Przecież dopiero co się tu zjawiłeś, prawda? I zamierzasz wykorzystać to diabelnie dobrze – zmrużyła oczy w filuternym uśmiechu, po czym wstała i strzepnęła z płaszczyka niewidoczny pyłek.
- Baw się przednio. Ach, i jeszcze gratuluję wygranej, oczywiście.
Ruszyła ku wyjściu.
- Wygranej? – wydukał Barnava, nic nie rozumiejąc. – Ja... jakiej wygranej?
- Och, to przecież ty postawiłeś wczoraj wszystkie pieniądze na drużynę, która miała odpaść już w pierwszej rozgrywce? Nie pamiętasz? Moja rada, kochaniutki, postaw na nich znowu wszystko, co masz. Pa! – to rzekłszy, odwróciła się i zniknęła za drzwiami. Patrzył za nią jeszcze przez chwilę, zanim dotarło do niego, co właśnie powiedziała. Chwycił swoją torbę, leżącą na krześle obok, i zdziwił się niepomiernie, gdy wyrwała mu się z rąk i z cichym brzękiem zleciała na podłogę. Podniósł ją, położył sobie na kolanach i otworzył...
Była pełna złota.
Była pełna złota!
Uniósł szybko wzrok ku wyjściu, chociaż wiedział, że nieznajomej już tam nie będzie. Został po niej tylko zmysłowy, kuszący zapach, jakby fiołków i lawendy.
Odpowiedz
#12
Powoli nadrabiam zaległości, na końcówkę Twojego opowiadania padło w pierwszej kolejności Big Grin Pomysł może i jak dawało się na początku przewidzieć nie jest jakoś zadziwiająco nowatorski, ale bardzo ładnie to napisane. Zacząłem czytać i okazało się, że nie mogę się oderwać… bo naprawdę opisy i porównania znakomite. Jeszcze tylko jedna uwaga (może dlatego za Pratchettem nie przepadam), ale to tylko moje odczucie… te porównania do rzeczy z poza epoki mi przynajmniej burzą świt… Jeden czy dwa razy jest to zabawne (zwłaszcza tam gdzie to wyjaśniasz – choćby jak w przypadku prądu), zbyt często zgrzyta – ale powtórzę chyba trzeci raz… to zapewne tylko ja.

To co wyłapałem poniżej:

„Niektórzy ludzie są po prostu chorobliwie nieoryginalni” - brak kropki.
„ciemne jeziorka oczu błysnęły zimnym lśnieniem.” – to błyskanie zimnym lśnieniem mi się niepodobna. Może choćby odwrotnie „zalśniły zimnym blaskiem”?
„Nie licząc bladej poświaty księżyce, dziedziniec,” – a tu chyba „księżyca”?

Ogólnie, bardzo ładnie napisane Big Grin
Just Janko.
Odpowiedz
#13
Stary! Wyłapujesz takie rzeczy jak brak kropki?! Jesteś, z całym szacunkiem, nienormalny Big Grin
Odpowiedz
#14
Nie, nie jestem nienormalnySmile Ot poprostu nic więcej nie znalazłemBig Grin A błąd to jednak jest.
Just Janko.
Odpowiedz
#15
Nooo, panie em, powaliłeś mnie tym! Ciekawie napisane, rozwój wydarzeń wyważony wyśmienicie. No i ciekawa fabula, która wciaga i nie pozwala się oderwać. Pol dnia zamiast pracować, to co chwila alt-tabowalem i wracałem do lektury Smile Duze brawa!
You'll never shine
Until you find your moon
To bring your wolf to a howl.
--- Saul Williams
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości