Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Zły
#1
Kolejne opowiadanie bardziej humorystyczne niż fantasy, więc ląduje tutaj.
Pozwolę sobie o nie wspominanie w 'Co Nowego' o kolejnych częściach, bo od razu wrzucam wszystkie. Miłego czytanka!

Zły duch nawiedza spokojny grodek w przygranicznych lasach i mieszkańców otwarcie napastuje. Kto odważy się stawić czoła wrednemu przybyszowi z zaświatów?


Był złym człowiekiem. Nigdy nikomu nie mówił dzień dobry, nie pożyczył paru miedziaków, nie ustąpił damie w drzwiach. Nie chodził do kościoła, nawet w największe święta, i nigdy nie wspierał zbiórek na potrzebujących. Nigdy chyba dobre słowo nie wyszło z jego ust, nigdy nie prosił ani nie dziękował, skąpił zapłat za wykonane usługi. Nie lubił dzieci ani dorosłych, żył samotnie i nigdy nie otwierał okien. Jeśli się odzywał, to w najlepszym przypadku zrzędził. Był jedną z tych osób, które poirytowane byle błahostką przekłuwają sąsiadom opony w samochodzie [i chociaż takich słów jak 'samochód' czy - jakże związana z przekłuwaniem - 'opona' ludzie jeszcze długo mieli nie poznać, już było im znane przynajmniej kilka zastosowań do słowa 'przekłuwać', bardzo blisko związanego z innym dobrze znanym słowem, 'sąsiad']. Nikogo do siebie nie zapraszał i nikt nie zapraszał jego. Był złym człowiekiem.
Jakiż więc niemiły musiał być jako martwy. Pewnie był strasznie poirytowany faktem, że dał się oślepić jednej z błyskawic, którymi nocna burza hojnie obdarzała okolicę. Nie mogło go pocieszyć to, że oślepiony wywinął orła pod drzwiami, uderzył głową o pierwszy stopień schodów prowadzących na piętro, a lampa, którą oświetlał sobie drogę, rozbiła się na podłodze. Skutkiem czego jego dom - i on sam - spłonęli, i nikt nawet nie pofatygował się, by gasić pożar. Patrzyli tylko długo, z rozdziawionymi gębami, a potem zaczęli krzyczeć, śmiać się i tańczyć. A to plebejskie, tępe pachoły, pomyślał. Tyle lat ich znosił, a oni takie coś. Niewesołe było również to, że ludzie, którzy przyszli po jego ciało, z o wiele większym entuzjazmem wynieśli całe złoto jakie znaleźli. Poczuł się oszukany, zdradzony i wystawiony do wiatru. No właśnie, wiatr. Z racji swej obecnej eterycznej postaci, za każdym razem, gdy zaczynało wiać, on również odlatywał. Pół biedy, jeśli w przypływie paniki udało mu się skoncentrować na tyle, by zahaczyć się na jakimś krzaku. Wtedy tylko musiał poczekać aż wiatr się uspokoi i na powrót poskładać w całość.
Przybił go do reszty jego pogrzeb, który odbył się kilka dni później. Odbył się szybko i wcale nie panowała na nim pogrzebowa atmosfera. Kiedy wszyscy rozeszli się w radości, stał długo nad swoim grobem i myślał. Myślał o tym, dlaczego wciąż tu jest. Dlaczego ci, których raczył znosić tyle lat mimo całej ich obrzydliwości i głupoty, tak mu się odwdzięczyli. Odpowiedź znalazł w pytaniu - byli głupi i obrzydliwi. Ale dlaczego miał ich znosić nawet po śmierci?!
Konkluzja nasuwała się sama. Ktoś na górze, ktoś, kto miał dostateczną moc i rozum, pozwolił mu tu zostać, by dokonał zemsty na niewdzięcznikach. Chociaż nie miało to większego znaczenia, bo nikt nie mógł go usłyszeć, zaśmiał się ponuro i szyderczo. Nareszcie ktoś go zrozumiał. Genialny plan zemsty, odpłaci im za wszystko, będą trząść portkami i żałować, że w ogóle...
Do kroćset, znowu zaczęło wiać.

* * *

Kot też był martwy. Był martwy tak intensywnie, że martwość aż od niego biła. Tak martwe może być tylko coś, co przed chwilą było równie żywe. Rzeczy martwe z natury są jakby martwe z przyzwyczajenia i nie robią z tego powodu rabanu. Ale coś, co przed chwilą wyginało się i mruczało, było martwe w sposób niezwykle pretensjonalny.
Durny kocur. Nie lubił go; nikt go nie lubił. Oprócz właściciela. Ulubiony kotek miejscowego kupca był spasiony jak tuczna locha i tak dumny i wyniosły, jak tylko dumne i wyniosłe może być coś, co nie nosi korony, bo może przez nią przejść nawet się nie garbiąc. W sumie nie żałował go; wszyscy raczej odetchną z ulgą na wieść o zejściu wrednego, śmierdzącego kocura.
Oprócz właściciela.
No, ale skąd mógł wiedzieć, że to bydle zeżre trutkę. Przecież polował chyba na myszy, czy coś w tym rodzaju, powinien był wiedzieć, że tego się nie je. Rzucił mu ją tylko dla żartu, chociaż - by oddać prawdę - przeszło mu przez głowę coś w stylu 'zeżryj to i wyciągnij kopyta, ty nadęty zapchlony degeneracie', ale przecież w sensie metaforycznym. Kiedy marzył, by życzenia się spełniały, nie do końca to miał na myśli.
A teraz proszę. Stało się. A miał tylko pilnować składziku na czas nieobecności kupca i jego pomocnika. Jeśli Herr Wazy się dowie...
Trzeba było coś zrobić. Wynieść go stąd i zakopać daleko w lesie. Albo po prostu przenieść w inne miejsce. To jedyne...
Nie usłyszał zbliżających się kroków. Drzwi otworzyły się akurat w momencie, gdy podniósł sztywnego kota i obrócił się ku wyjściu.

* * *

- Złe nas nawiedziło, panie kasztelanie. Nic, ino jaka dusza złośliwa się po okolicy pałęta. Zbawienia dostąpić nie może, i od rozsądku odchodzi.
- Myślicie, księże, martwiec jaki? Utopiec? Skąd by mógł taki tutaj wyniźć?
- Żaden martwiec ni jemu podobny - odparł zakonnik, nalewając sobie wina. Pił, bo przecież gdyby się zmarnowało, byłoby nie po bożemu. - Ci, których na myśli macie, wszyscy przecie jakie ciało mają. A nasz nie ma, jestem tego pewien. A skąd by mógł wyniźć, to przecie wiecie; nie w ziemi poświęconej złożon, albo...
- Wiem, wiem - przerwał kasztelan, siadając przy stole. Odgonił komara bzyczącego mu nad uchem. - Dziwi mnie jeno, bo przecie nikt tu ostatnio nie zszedł w ten pogański sposób.
- I mnie to dziwi - ksiądz schwycił pieczone udko kurczęcia. - Pierwszy bym o tym wiedział.
- Może z dalekich stron przybył?
- Gdzie tam. Toć to straszydła, nie podróżni. Ani smoki, żeby za jadłem się przemieszczały... zresztą duchy przecie nie jedzą - ugryzł solidny kęs mięsiwa. - i wo miejfsc ffoich som fyfiązane.
- Tedy nasz miejscowy jaki. A skąd wiecie, że on bez ciała?
Ksiądz przeżuł ze źle skrywaną rozkoszą. Kasztelańska kuchnia słynęła na okolicę. Dobrze, że mieszkał tak blisko. Bóg doceniał najwyraźniej jego pasterski trud.
- Dokonałem wywiadu wśród ludzi - rzekł. - Różnie to gadali, póki nikt go nie widział. A teraz jest już pewne, że zobaczyć go się nie da, choć tu jest.
- Czy to coś zmienia? - kasztelan poczuł się nieco zbity z tropu. - Toć dalej go nie widać.
- Tak - potwierdził ksiądz - ale teraz wiemy, że go nie widać, bo on duch, niewidoczny, choćby tu przy was na ławie siedział i na jadło się gapił. A skąd to wiem? - uprzedził pytanie kasztelana. Pociągnął słuszny łyk wina i podjął: - Ano nasz bard, Janko, parę dni temu balladę na targu nucił ku serc pokrzepieniu. Południe to było, a dyć to środek lata, więc zmiarkujcie, ciepło było jak przy piecu. I nagle, tak z niczego, wszyscy nieswojo się poczuli, a chłód powiał taki jakby zimą do piwnicy zejść! - potrząsnął udkiem, by podkreślić wagę swych słów. - Aa! A i to nie wszystko - kontynuował, obgryzając kość. - Nie dalej jak wczoraj, wystawcie sobie, młoda kowalowa do mnie przyszła... - oczy księdza zabłysły tajemniczym blaskiem. Oczy kasztelana zaszły mgłą. Ale tylko na ułamek sekundy. - Taak, więc przyszła... i co mi prawić zaczyna? Do lasu poszła, jagód a grzybów nazbierać. I wracała już, i po coś tam się jeszcze schyliła. Koszyk na ziemię postawiła, parę kroków odeszła. I co? Naraz chłód, taki jak wtedy na targu, i jak jej coś po zadku obłapiać nie zacznie, a kieckę w dół ciągnąć.
- Święty Jerzy!
- A nikogo, choć oko wykol. Przeraziło się dziewczę, i z krzykiem do grodu pomknęło - chwycił marchewkę i schrupał, podkreślając tym samym swoją wypowiedź. - Tak mówi lud.
- Nie tylko to zresztą. Co i rusz coś dziwnego się dzieje, aż okolica huczy od plotek. Trza nam z tym co zrobić, księże Bobaku, i to rychło.
- Racja, panie Mateuszu. Bo nam się tu ludek całkiem wystracha.

* * *

Kiedy następnego dnia ksiądz Bobak powrócił do kasztelańskiej jadalni, okazało się, że przybył ostatni. Wszystkie miejsca strategiczne wobec poczęstunku wyłożonego na stole były już zajęte. Trudno, pomyślał zakonnik, trzeba zacząć rozgrzewać łokcie.
Był już kasztelan, Pan Mateusz. Był kowal Młotko Morzy, zwany weselej Młotkiem, oraz miejscowa wieszczka i lekarka, Hasydka Jankielka. Obok niej siedział też bard Janko. Wszystkim udzieliła się nerwowa atmosfera oczekiwania na rozpoczęcie narady.
- A gdzie Zawojski? - zapytał kasztelan, gdy ksiądz rozsiadał się przy stole.
- Dowódca Straży? - odparł święty człowiek, wygładzając poły habitu. - Od wczoraj w lasach ze swymi ogarami. Jelenia szuka. - przysunął się z krzesłem bliżej stołu. - Jak dalej będzie tym swoim krzywym rogiem w ciapki zwierzynę wypłaszać, to pierwej sam w rzyć sobie zajrzy niźli...
- Dobrze już, dobrze księże... skoro już się zebraliśmy, przejdźmy do rzeczy. Czy wszyscy wiedzą, jaki jest cel dzisiejszego spotkania?
- Podobno mamy radzić o upiorze, co to niby nasze sioło ostatnimi czasy nawiedza - odezwała się Jankielka. Mimo wieku głos wciąż miała melodyjny, a starość obeszła się wyjątkowo dobrze z jej urodą. Również z jej skłonnością do myślenia - oraz paplania - o wielu rzeczach jednocześnie, i to często na skróty, co przy całej jej dobroci bywało uciążliwe.
- I ja o tym słyszał! - rzucił kowal, wyciągając misternie rzeźbioną tabakierę. - Tfu, że też na naszej poświęconej ziemi coś się takiego ulyngło!
- A gdzie Herr Wazy, nasz przyjaciel zza Odry? - spytał ksiądz Bobak. Wazy, Niemiec, mieszkał tutaj, w grodzie Zajazd, lecz prowadził intensywny handel ze stroną niemiecką.
- Wróci pod wieczór, z dostawą - odparł kasztelan. - On już o wszystkim wie. I was więc poinformuję, że oprócz zwykłych artykułów wiezie on również coś wyjątkowego, co zamówiłem byłem w związku z ostatnimi wydarzeniami. Więcej powiem wam później. Podstawowe pytanie jednak brzmi - co radzicie?
- Pierwej trzeba określić, kto to taki był za życia - rzekła Jankielka - i dlaczego tu został. Że to złośliwy duch, wiemy już na pewno, ale musimy też wiedzieć, co go tu trzyma.
- Racja - podjął ksiądz, skubiąc wiśnie. - Kiedy się tego dowiemy, łatwiej będzie nam go pokonać. Poznać jego słabe strony - włożył do ust trzy owoce - i, mmm, je wykorzystać, w pułapkę zwabić lub coś na tę modłę. Mmm, słodziutkie.
- Musimy się przecież dowiedzieć, do czego może być zdolny - podsumowała znachorka. - To może być szaleniec. Albo, jeszcze gorzej, duch poborcy podatków.
- Wiemy na pewno, że to ktoś, kto niedawno zszedł w okolicy - podjął Pan Mateusz. - A wiedzieć wam trzeba, szanowni zebrani, że jedynym, kto w ciągu ostatnich miesięcy zszedł w okolicy, był ten stary zrzęda Poskal. Niech się smaży w piekle.
Na moment zaległa cisza, pełna skrępowania. Zdawało się, że kasztelan głośno powiedział to, co wszyscy podejrzewali.
- Hm... - odchrząknął Młotko - jysteście pewni, panie kasztelanie?
- Sprawdziłem. To pewne.
Nikt się nie odzywał. Za oknem dzwon kapliczki, kryjący się przed upałem w cieniu pobielanej dzwonnicy, zaczął wybijać południe. Jego dźwięk, jedyny pośród martwej ciszy, brzmiał teraz jakoś inaczej. Księdza nagle naszła ochota, by ubrać kapelusz od słońca, taki słomiany, z szerokim rondem, wsiąść na konia i pojechać zrobić porządek z tym cudakiem. Ale by było, zaśmiał się w duchu.
- Trzeba by się upewnić - podjęła Jankielka. - Gdyby mieć jakiś przedmiot, który do niego należał, a który sobie miłował, mogłabym łatwo to sprawdzić.
- Systkie przedmioty sobie miłowoł - wtrącił Młotko - Nawet deski z wychódka.
- Chyba nie będzie problemu ze znalezieniem jakiegoś - rzekł kasztelan. - Ludziska wszystko rozkradli, wystarczy popytać...
- Po co pytać - odezwał się ksiądz. - Toć i stąd widzę, że te wiśnie leżą w misie z jego inicjałem.
Wszyscy spojrzeli na misę, następnie na obecnego jej właściciela. Kasztelan zachował kamienną twarz, wybełkotał coś niezrozumiałego, odchrząknął.
- Ktoś... ją tu przyniósł... - wydukał w końcu.
- Nie ulega wątpliwości - zakonnik uśmiechnął się triumfalnie.
- Nie ma więc co tu siedzieć - przerwała konfuzję Jankielka, patrząc przenikliwie na zebranych. - Wezmę tą misę i zobaczę, co mi powie. Oczywiście w przenośni, no bo misy nie mówią, hihi. Widział kto kiedy gadające sprzęty kuchenne? - wstała i delikatnie wysypała owoce na stół. - Dopiero wtedy będziemy mogli coś wymyślić. Ale jabłuszka to soczyste macie!

* * *

W południe następnego dnia ponownie zebrali się w kasztelańskiej jadalni. Ksiądz Bobak zauważył, że albo schody na piętro są coraz bardziej strome, albo jest coraz goręcej.
Upał rzeczywiście doskwierał: koło południa wszyscy porzucili swoje zajęcia i ustał codzienny gwar. Tylko dzieci nie potrzebowały kryć się w chłodnych wnętrzach domostw i biegały po grodzie wzniecając tumany kurzu, a ptacy radośnie świergolili w gałęziach drzew.
Wszyscy siedzieli, obecny był też Herr Wazy. Jedynie Jankielka stała przy oknie i wyglądała na podwórze. Ksiądz powitał wszystkich uniesionymi dłońmi.
- Upał jak diabli - rzucił, siadając na swoim miejscu. - Jak dalej tak grzać będzie, to i kamienie na polach dojrzeją. Podajcie no, panie Młotko, gąsiorek z winem. Wprost z chłodnej piwniczki, mam nadzieję?
- Nie wzywajcie, księże, diablego pomiota - rzekł kowal, podając wino. - Jeszcze un tu na zawołanie przynijdzie, a jest blisko, tegom pewien.
- Nasz swojski Lucyfer? Ano, racja. Czy już się czegoś o nim dowiedzieliśmy?
Spojrzenia wszystkich obecnych skierowały się jak na komendę na Jankielkę. Nieruchome letnie powietrze stężało jeszcze bardziej w oczekiwaniu na potwierdzenie tego, czego wszyscy się domyślali.
- A więc dobrze - powiedziała. - Słuchajcie uważnie, co bym nie miała powtarzać. Tak jak mówiłam, wczoraj o północy... a właściwie to dziś o północy... to takie śmieszne, widzicie, bo północ...
- Czczigodna - przerwał jej kasztelan - do rzeczy.
- Już się robi - Jankielka znana była ze swojej skłonności do filozofowania. Jak mówiła, to ją równoprawniło. Nikt nie wiedział co to właściwie znaczy, ale też nikt nie miał zamiaru jej tego zabraniać, dopóki nikomu ani niczemu to nie szkodziło, na przykład tradycyjnemu podziałowi ról kobiet i mężczyzn. - A więc o północy... tej ostatniej, prawda, dokonałam obrządku ujawnienia. Zjawa, która się tu pojawia, pozostawia po sobie silną dawkę ektoplazmy, pewnie nie wiecie co to jest, ale to mi się przydało, no więc położyłam tę misę na stole z magicznymi znakami. Zapaliłam magiczne zioła i wtedy dostrzegłam obydwie aury. To te z ektoplazmy. Aury misy i zjawy, oczywiście, a nie misy i stołu. Po co nam tutaj aura jakiegoś stołu, prawda? No więc obie były jednakowe.
Cisza, która po tym zapadła, zdawała się tylko czekać na swoją rolę. Musiała zapaść, nie ma co.
- No to wiemy to co wiedzieliśmy - przerwał ją ksiądz. - Powitać nam sąsiada.
- Tak, ale skoro już wiemy, że to on, możemy konkretnie coś zaplanować - rzekł kasztelan. - I zastanowić się, dlaczego pozostał tu, z nami, zamiast odejść do król... do kadzi piekielnych. Może jak się dowiemy, to odeślemy go pokojowo.
- To uczywistym jest - zgadywał Młotek - że chciwóść go tu trzymi. Tak wielka, ży nawyt po śmirci dusza jego złota pragnie, i ze swymi ziymskimi dobrami rozstać się nie może.
- Chora dusza, chciwością przeżarta - skwitował ksiądz Bobak. - Macie, kowalu, rację. Skoro to on, to tylko to może go tu trzymać.
- Co z nim zrobić? Jak takiego przegnać? - pytanie kasztelana było zwrócone do księdza, ale ponieważ ten nie kwapił się z odpowiedzią, odezwał się milczący dotąd Janko:
- Trzeba wolność mu zwrócić. Duszę jego wyzwolić od mocy ziemskiej woli, by mogła ulecieć ku niebu...
- Prędzej, mości bardzie, trąbę z rzyci zrobicie niż on do nieba uleci - parsknął zakonnik. - Ciężar jego grzechów... to tak jakby jaskółka miała unieść kokosa... on i wszystkie jego...rysy na sumieniu, że tak powiem...
- Wiecie, księże Bobaku - wtrącił Herr Wazy - byłem kiedyś w interesach w takim kraju, daleko na zachodzie, i tam mają zupełnie inne jaskółki niż te nasze, duże, silne i...
- Panowie! - kasztelan znowu zawołał o porządek. - Skupmy się na temacie. Owszem, trzeba się go pozbyć, ale jak? Czary? Egzorcyzmy?
- Na taki zatwardziały charakter moje czary nie pomogą - przyznała ze smutkiem Jankielka. - Na chochlika, złośliwego kobolda czy nawet kapryśną duszyczkę może bym i co znalazła, ale taki szkaradnik jak on... jakby z mieczykiem w dłoni twierdzę zdobywać, i nawet zakładając że mieczyk byłby dobrej jakości, a nawet, że byłby to miecz...
- Nie odbiegajmy od tematu, czcigodna. Księże?
- Ja... ee, zgadzam się z przedmówcą... to znaczy, do prawdziwych egzorcyzmów to potrzeba biskupa, a najbliższy nam biskup Polaniec do Krakowa wyjechał... no i musi być do tego kilku ludzi, sam to nikt rady nie da. Wreszcie - podsumował ksiądz - to on nikogo nie opętał. - Widząc konsternację na twarzach obecnych, zaproponował jeszcze: - Ale bramę mogę na nowo poświęcić, albo co...
- Obawiam się, że to na nic - rzekł strapionym głosem kasztelan. - Jakieś inne pomysły? Zanim biskup wróci?
- Mówiąc o Krakowie - w Herr Wazym odezwała się żyłka interesu - to może byśmy mogli zrobić z niego taką miejscową atrakcję, jak oni z tym swoim smoczyskiem co to niby księciu się pod piwnicą zalęgło?
- Trzyba by go i tak przedtem złopoć.
- I oswoić. Jak sokoła. Albo dzikiego pieska. A to by długo trwało przecież, bo nie można ot tak od razu go do ludzi, jak on taki nieużyty, że normalnie...
- A poza tym - wtrącił ksiądz pogardliwym tonem - to oni tam w Krakowie bujdę wymyślili i zwykłą malowaną makietę stawiają. Widział kto kiedy, żeby smoka owcą wysadzić?
- Nie ma - odezwał się śpiewnie Janko - sposobu nad taki, co by go w pułapkę zwabić i srebrnym grotem ugodzić! - tu zarzucił dramatycznie włosami, pakując je sobie do ust.
- Jak? - spytał Herr Wazy - Marchewkę mu pod nos podstawisz?
- Może by dół na niego wykopać?
- Albo Zawojskiego poprosić, żeby na niego jakie wnyki założył? Psami poszczuł?
- W wurek go ucopić, mówię.
- Cicho, cicho, mości państwo, przecież to wszystko zupełnie bez sensu jest, no! - uciszył ich kasztelan. - Zapominacie, że mamy do czynienia ze zjawą czystej wody: nad dołem przeleci, przez wnyki przejdzie jak powietrze przez worek. Janko ma rację, mówiąc o srebrze. Ale... - zastanowił się - chyba że by wnyki ze srebra zrobić... Ale kogo dziś stać na porządne wnyki, całe ze srebra, nie mówiąc o wielu, żeby skutecznie go łapać?
- Otóż to - rzekł ksiądz. Zapadła chwila niezręcznego milczenia. Nikt nie mógł nic wymyślić. Pan Mateusz zerknął na Herr Wazego, ten niemal niezauważalnie skinął głową.
- A więc dobrze - powiedział kasztelan. - Zebraliśmy się tu, by jakiś sposób na tego upierdliwca obmyślić. Poprosiłem was tutaj, by wysłuchać waszych propozycji. Jednak tak jak już wcześniej przewidzieliśmy to z Herr Wazym, nie doszło do przedstawienia czegokolwiek sensownego i skutecznego. Trzeba oddać rację Jankowi - spojrzał na barda, któremu oczy z radości urosły do rozmiaru pomidorów - że tylko srebro pomóc tu może. Nie stać nas jednak na proponowane już srebrne wnyki, lub coś podobnego. Dlatego - tu wyprostował się i powiódł wzrokiem po zebranych - już wcześniej przedsięwzięliśmy z naszym szacownym kupcem odpowiednie kroki i chciałbym, żebyście... tak, panie Młotko?
- Przeds... co?
- Wprowadziliśmy w życie - wyjaśnił kasztelan, sekundę tylko wcześniej się zawahawszy. - A teraz, panie Wazy, jeśli byłby pan tak uprzejmy...
Wazy ponownie skinął głową i sięgnął pod stół. Położył na nim worek, w który zapakowane było coś dużego, podłużnego z natury.
- Przewidzieliśmy wszystko wcześniej, i jak się okazało słusznie - kontynuował kasztelan. - Oto zaś nasze rozwiązanie...
Herr Wazy rozwiązał worek i wydobył z niego zawartość. Na dłuższy czas zapadła cisza; wszyscy w osłupieniu patrzyli na to, co przed chwilą jeszcze było ukryte przed ich wzrokiem.
- Toż to... - wyszeptał nabożnie Janko.
- Kusza - dokończył za niego Pan Mateusz. - Nie byle jaka. Z czarnego dębu, świetnej jakości, i przez biskupa z niemieckiego miasta Frankfurt, gdzie została wykonana, poświęcona. Ale przede wszystkim...
Kupiec wziął do ręki mniejsze zawiniątko, które razem z kuszą znajdowało się w worku.
- Bełty - powiedział. - Wodą święconą skropione, i z grotami z czystego srebra.
- Kiedy ten zmór dostanie taką strzałkę, nie będzie dla niego ratunku. Teraz już wiemy, że tylko to na niego zadziała, i to jak! Z niemiecką precyzją.
- Jest piękna - rzekł Janko. - Godna wojów ze starych ballad...
- Bla bla bla - mruknął do siebie ksiądz.
- I niepomiernie tańsza niż choćby jedne wnyki ze srebra - kasztelan czuł, że musi to powiedzieć.
Promienie słońca połyskiwały w czarnym drewnie kuszy, odbijały się w grotach z czystego srebra. Zdawały się skupiać wokół przedmiotu leżącego na stole, tworząc wokół niego jakąś niesamowitą aurę.
- Piękna - zgodził się zakonnik, dolewając sobie wina. - Ale chyba nie oczekuje pan, panie Mateuszu, że któreś z nas chwyci za to cacko i raźnie podąży w lasy szukać tego straszaka?
- Nie - odparł kasztelan. - I tu jest pies pogrzebany. Musimy znaleźć kogoś, kto się zna na tym lepiej niż my.
- ...i nagrodę temu, kto się zadania podejmie, a z niego wywięże, przyrzekać raczy. Dyć dowód na stwora ukatrupienie być przedstawion musi; żadne ustne ni pisemne gwarancyje liczone nie będą. Śmiałek zaś, ehm, który żyw wróci i dowód przedstawi, nagrodzon zostanie jako napisano wcześniej. Z woli jaśnie nam panującego pana kasztelana Mateusza!
Tłumek zaszumiał. Strażnik zaczął zwijać papier z którego czytał, a jego dwaj pomocnicy ruszyli rozwieszać ogłoszenia w najbardziej widocznych miejscach, czyli praktycznie gdziekolwiek. Spojrzał na czerwone słońce, zachodzące na borem. Cały dzień już z tym jeździł, i to wcale nie był koniec.
- Jeszcze dziś zostanie to ogłoszone w Chyżochodach Mniejszych i Jęczydołach, a jutro nawet i dalej. Więc się śpieszcie, jeżeli wam srebro miłe!
Tłumek zagderał głośniej. Ktoś podniósł głoś, rączo wymachując widłami, ktoś inny go wyśmiał.
- A co to un za jeden, ten zmór?
- A nagroda to jaka ma być konkretnie?
- Jak można go ucapić?
Strażnik sapnął z irytacją. Niech ich...
- Nie wiem - odparł, gramoląc się z beczki. - Gdyby jaśnie pan Mateusz to wszystko wiedział, to by śmiałka do roboty nie szukał. A szuka, nie?
- A nagroda?
- Nie martwcie się. Nie zrachujecie. Wysoka - mówił przepychając się przez tłum. Było to niełatwe, bo sam ledwie kapeluszem górował nad beczką, z której przed chwilą przemawiał.
- A gdzie go szukać?
- W lasach koło grodu, a niby gdzie?
- A skund un się wziął?
- A po kim?
- A w worek skórzany to się złapi?
- Nie wiem, nie wiem, nie wiemmmmgrrr....
- Jak mu po krzyżu widłami przejadę to żadyn worek nie byndzie potrzebny!
- Głupiś, przeca un z wiatru ulepiony.
- Właśnie! - krzyknęła jakaś kobieta. - Panie herold, co my z nim mamy zrobić, jak on taki powietrzny? Przedmuchać?
- Cycki se przedmuchaj - warknął pod nosem herold. Wdrapał się na konia i obrócił ku zbieraninie.
- Nie wiem, ludzie, wiedziałbym to sam bym na niego poszedł, a nie ulotki rozklejał. A rozklejam, nie? No.
I z tymi słowy odjechał, dając jasno do zrozumienia, że nie zamierza odpowiadać na dalsze głupie pytania, ani na żadne w ogóle. Pomocnicy popędzili za nim, starając się wyglądać majestatycznie i ignorancko. Składało się na to głównie zabawne dla wieśniaków agresywne eksponowanie dolnej wargi połączone z zamykaniem oczu i zadzieraniem głowy. Od razu można było poznać, mówili, z kim się rozmawia. Jeśli miał kłopoty z wymawianiem "dz" i "cz" i patrzył... no, w ogóle na ciebie nie patrzył, bo nic nie widział, to na pewno był ktoś, kto myślał, że jest ważny. Na dłuższą metę była to wiedza przydatna, bo tacy ludzie łatwo się denerwowali.
Gdy kurz zaczął opadać na głównej - jedynej - drodze we wsi, ludziska powoli rozchodzili się do domów. Zmór zmorem, ktoś rzekł, a jutro rano też trza wstać.
Tylko jedna postać, skrywająca twarz pod kapturem, patrzyła długo za odjeżdżającymi, a kiedy wszelki gwar zatonął już w objęciach mroku, podeszła do obwieszczenia i jęła czytać uważnie.

* * *

Z samego rana następnego dnia do niewielkiego kościółka w grodzie wbiegł, potykając się i dysząc, syn jednego z rolników. Ksiądz Bobak akurat sprawdzał stan wina mszalnego. Chłopak machał rękami i gadał od rzeczy, ksiądz niewiele zrozumiał oprócz tego, że na polu stało się coś niedobrego. Pobiegli więc szybko po kasztelana i ruszyli za bramę grodu.
Zdarzenie miało miejsce zaraz za palisadą, w polu dojrzałej pszenicy. Po drodze kręciło się sporo ludzi, wszyscy jakby zdezorientowani, bez żadnego pojęcia, co mają robić; pojawienie się księdza i kasztelana powitali z ulgą. Panowała cisza, wszyscy patrzyli dookoła bojaźliwym wzrokiem, niepewni każdego ruchu.
Pan Mateusz rozejrzał się, ale nie dostrzegł niczego niezwykłego.
- Co tu się stało? - zapytał najbliżej stojącego parobka. - Chłopak narobił rabanu, jakby sami diabli was tu przywitali.
- Ano, panie kasztelanie, kiedy w prawdę prawie tak było...
- Jak tylko my to zobaczyli, to zaraz my uciekli z pola na drogę... - dodała jakaś kobieta.
- Kto wie, co się stanie, jakby tam stać, panie kasztelanie, bez wody święconej?
- Prowadźcie - rzekł kasztelan. - Ksiądz Bobak jest z nami, nic nam nie grozi.
Chłop skrzywił się jak ktoś, kto doskonale wie, że jego rozmówca nie ma za grosz racji, ale nie wypada, by mu to wypominać, bo rozmówca jest też jego szefem.
- Skoro chcecie, kasztelanie...
Wszedł w pole i poprowadził ich między dojrzałymi kłosami. Nikt za nimi nie ruszył. Uszli może z piętnaście metrów, gdy nagle pszenica się skończyła.
- O - wskazał ruchem głowy parobek. - W nocy to się stało. Musiał tu zły tańcowisko sobie urządzić a diabelskie dziewki sprowadzić, nie ma co - gdy kończył mówić, głos mu się lekko załamał.
Przed nimi rozciągał się olbrzymi krąg starannie wydeptanej pszenicy. Krąg był niemal idealny, z ośmioma odchodzącymi od niego jakby korytarzami, wydeptanymi w równych odstępach.
- Kręgi w zbożu! - krzyknął trwożnie zakonnik, żegnając się. - Znaki! Na Boga jedynego, to przecież wybryk nie z tej ziemi! To może oznaczać... och, boję się zgadywać, co to może oznaczać!
Wbiegł na wydeptane pole, rozglądając się na wszystkie strony, zakrywając usta dłońmi, zaglądając w korytarze. Pan Mateusz ruszył ostrożnie za nim, patrząc uważnie pod nogi.
- Święta Klaro i Alfredzie... oooch! - ksiądz zajrzał jeszcze tu i tam i podbiegł do kasztelana. - Panie Mateuszu, to po prostu okropne! On sobie coraz śmielej poczyna! Jeszcze teraz czuję diabelski chłód, jaki po nim został...a może on tu teraz jest?!
- Spokojnie, księże. Poranek to chyba nie pora dla niego. W cieniu mu się teraz kryć. Ale dlaczego zrobił akurat coś takiego?
- Ze złości! - ksiądz był tego absolutnie pewny. - A jakże? Ludzi nastraszył, i ziarna zniszczył! Cyrk sobie tu urządza, pomiot tchórzliwego łosia, obyś się w wiadrze wody święconej utopił! W łyżce! - postąpił parę kroków naprzód i pogroził pięścią w bliżej nie sprecyzowanym kierunku. - Oj, Poskal, doczekasz ty się, doczekasz! Musimy - zwrócił się znów do pana Mateusza - po prostu musimy znaleźć kogoś kto się nim zajmie! Bez dyskusji, raz, dwa, trzy!
Kręgi w zbożu... kasztelan patrzył na nie uważnie, spod przymkniętych powiek. Im dłużej zaś na nie patrzył, tym mocniej jego myśli biegły ku niebu, wprost nie mógł ich powstrzymać, nie wiedzieć czemu. Zerknął wreszcie ku górze, na moment odpłynął w domysłach bardzo, bardzo daleko... Nie, doszedł do wniosku, akurat to nie miało sensu. Kto by w to uwierzył.

* * *

Wieczorem kasztelan posłał po zakonnika w ważnej kwestii. Ksiądz i tak się do niego wybierał, skoro sprawy przybrały tak zły obrót, a po drodze spotkał Zawojskiego, który szedł w tym samym kierunku.
- A, witajcie, Zawojski. Widzę żeście w końcu wrócili z polowania. Trafiło się coś w borach, mości myśliwcze?
- Niedźwiedzia! Dzika! Łosia! Wilka! Eh... - jego entuzjazm nagle opadł. - Pochwalony, księże, pochwalony... kiedyś, dawniej to może bym i co upolował, ale teraz to o, sami zajęce.
- A zmory żadnej tam nie widzieliście, panie Zawojski? Bo nam się tu jedna ulęgła.
- Słyszałem, dobrodzieju, słyszałem! Dopierom co z polowania wrócił, a im bliżej grodu, tym psy coraz bardziej niespokojne były! Ludzie gadają, że coś nas tu nawiedza? Pan kasztelan w tej właśnie sprawie mnie zawezwać raczył. A i ogłoszenie na grodzie widziałem, kiedym wracał.
- Śpieszmy zatem.

* * *

- Poświęciłem pole, panie Mateuszu.
- Pole? - spytał zaskoczony kasztelan, odwracając się od okna. - Całe pole? Witajcie, mości Zawojski. Nielicho się musieliście miotełką namachać, zanim żeście tak obeszli cały gród dookoła...
- Kropidłem, mości kasztelanie, kropidłem - upomniał ksiądz Bobak, człowiek odporny na sarkazm. - A co mi do zrobienia zostało? Dyć teraz ludziska przynajmniej się nie boją w pole wyjść... się mniej boją.
- I wszędzie tak, teren bezpieczny?
- Niezupełnie. Zająłem się tylko tym, na którym Zły swą obecność objawił.
- Pozostałe nie?
- Skąd. Wody by mi zbrakło.
Kasztelan pokiwał w zamyśleniu głową, kapitulując wobec oczywistych faktów.
- To i tak był duży kawałek pola - dodał ciszej, jakby do siebie, ksiądz.
- Ależ skąd, dobrodzieju... dobrze zrobiliście. Tereny wokół grodu są dosyć rozległe... nie znam co prawda zasięgu naszego straszydła, ale pewnie nie ograniczyłby się do klaskania za miedzą... a kto by do czeskiej granicy z chrzcielnicą biegał? Nie - dodał, patrząc na nich przenikliwie - tu trzeba znaleźć realne, praktyczne rozwiązanie. Mości Zawojski, któryś z waszych ludzi nie poszedłby na niego?
- Zmęczeni są, panie kasztelanie, polowaniem. A czy by się któryś z nich nie lękał, też nie wiem. Ciężko walczyć z czymś, czego nie widać.
- I dlatego trzeba znaleźć kogoś na tę noc, kiedy miesiąc będzie w pełni! Jeśli go chmury nie przesłonią, to będzie się diabliszcza dało zobaczyć.
- Herr Wazy mówił mi o broni, jaką przygotowaliście - rzekł Zawojski. - Trzeba kogoś wprawnego, kto się nie ulęknie iść nocą do lasu. I młodszego niż my, tegom pewien, z pewnym okiem i pewną ręką!
- Doświadczonego... - dodał ksiądz. - Co się zaczaić umie.
- Przebiegłego i skutecznego - podsumował Pan Mateusz. Zamyślony, patrzył na blat solidnego, dębowego stołu, a dokładniej na dziurę, wielkości monety, o nierównej, wypalonej krawędzi. Przeniósł wzrok na posadzkę, w której również widniała dziura, tym razem o krawędzi stopionej jakby od ogromnej temperatury. Już jakiś czas temu zauważył, że wieje z niej chłodniejsze powietrze; pewnie sięgała aż do piwnic. A może i jeszcze dalej.
Obie powstały całkiem niedawno, przez przypadek. Janek Hoplica, niedoszły rekrut w straży miejskiej. Kiedyś, tuż przed oficjalnym obiadem dla nowych strażników, pobiegł po przyprawę do Jankielki. Wskazała mu komórkę, w której wszelkie napoje, proszki, maści trzymała. Janek potknął się o dziurę, która została po progu* (zjedzonym przez korniki) i przewrócił jedną z półek... ale nie chciał Jankielce robić kłopotu więc szybko posprzątał i wziął to, co miał pod ręką. Na szczęście dwie krople wylały się kasztelanowi na stół zanim przyprawił swoją zupę.
Spojrzał w górę. Czarna plama sadzy na suficie wciąż tam była. Woźny miał ją wyszorować, ale po pierwszej próbie postawił warunek, że zrobi to dopiero wtedy, gdy sadza przestanie uciekać przed szmatą, jarząc się zielonkawo.
No właśnie. Janek. Janek Hoplica. Można go było posłać na środek jeziora na kawałku drewna, a niechcący by go spalił. Można mu było dać sztabkę metalu, a na pewno by ją popsuł. Gdyby go powiesili, sznur pewnie by się zerwał, a on spadł na ziemię. I na pewno spadłby na czyjeś garnki.
Niektórzy nawet zastanawiali się, czy jak go wreszcie złożą do trumny, to czy ta aby trafi do grobu. Bo z Jankiem wszystko było możliwe. Niestety, nie widzieli go niemal od dwóch tygodni. Po tym jak niechcący otruł kota Herr Wazego, musiał ratować się ucieczką. Z drugiej strony, od tego czasu zapanował jakiś dziwny spokój. Nic nie płonęło, nie zawalało się, nie tłukło. Nikt nie był ranny. Janek był ogólnie lubiany, ale te chwile wytchnienia przypadły już mieszkańcom grodu do gustu.
- Nie doszły was, panowie, żadne słuchy o naszym Janeczku? - spytał kasztelan pod wpływem wspomnień. Zawojski dziwnie gorliwie pokręcił głową, ale ksiądz Bobak szybko zgasił jego entuzjazm.
- A jakże - rzekł. - Jestem pewien, że gdzieś się w pobliżu ukrywa. Tuż obok, w Suchodajce, kilka dni temu spłonęła stodoła.
- To się zdarza, toć ostatnio gorąc ciągle… - miał nadzieję Zawojski.
- W stodole nie było siana już od dawna. Służyła jako skład marmurku wydobywanego w okolicy. Akurat była załadowana po brzegi. To było tego dnia, kiedy lało jak z cebra, pamiętają mości panowie, co to już od lat paru ulewy takiej nie było. Bez piorunów - Powiódł wzrokiem po zebranych. - Ani drzazga się nie ostała. I ani choćby kruszynka marmurku.
- I nikt nie gasił? - spytał kasztelan.
- A jakże, pobiegli - odpowiedział ksiądz. - Ale jak wybuchło, to wszyscy do tyłu polecieli, i już się więcej nie zbliżali.
- Myślałem, że tam był tylko marmurek - dziwił się bez przekonania Zawojski. - Marmurki nie wybuchają. - Zakonnik posłał mu krytyczne spojrzenie.
- Mości panowie, nie odbiegajmy od tematu - kasztelan uniósł pojednawczo dłonie. - Co radzicie? Mamy dwa dni do pełni, pełni, po której znów trzeba nam będzie cały miesiąc czekać, zanim się na tego dzwońca uda zapolować. Dwa dni, a nie ma komu w las pójść. Nie ma ochotników.
- Tedy jednak trzeba będzie kogoś na ochotnika wyznaczyć - skwitował Zawojski, odzyskując pewność siebie. - Urządzimy losowanie. Zawsze tak robię, kiedy nie ma komu objąć warty.
Kasztelan posłał Zawojskiemu spojrzenie, w którym zmieścił by się cały pociąg wątpliwości.
- No co? - odrzekł beztrosko dowódca straży - Przecież to za dwa dni, dyć zdążą odpocząć.
- Obawiam się, szanowny kolego - odpowiedział za kasztelana ksiądz Bobak - że to niezupełnie o to chodzi, czy zdążą wypocząć...
- Raczej żeby nie udali się na wieczny odpoczynek - dodał Pan Mateusz. - Mości Zawojski, nie mamy w grodzie żadnych najemnych zabijaków. A może on groźny jest? A jak całą naszą hołotę poślemy, to go tylko spłoszą, i się schowa, gołodupiec. Tu potrzeba specjalisty.
- Dobrze więc! - rzekł buńczucznie Zawojski. - Tedy sam pójdę, jeśli się do pojutrza nikt się taki nie znajdzie, co by i rękę miał pewną, i gaci nie posrał! I niech młodzi przykład ze mnie bierą, że czoła zawsze stawić trzeba, nawet jeśli kto silniejszy do muru przyprze i za szyję ucapi!
To powiedziawszy, wyszedł. Kasztelan patrzył za nim jeszcze przez chwilę, dopóki nie trzasnęły drzwi, zdając sobie sprawę, że stary myśliwy miał w gruncie rzeczy rację. Nie trzymali w grodzie rycerzy zaciężnych, bo i po co, i jeśli nikt się szybko nie znajdzie, tedy chyba tylko on będzie się potrafił gdzie w lesie na tę zjawę zaczaić. Ale to już nie te lata, pomyślał.
Zostały jeszcze dwa dni.

* * *

Słońce od samego rana przygrzewało nieznośnie. Od samego rana też kasztelan łaził bez przerwy po grodzie, był na nogach zanim jeszcze by ksiądz Bobak jutrznie zdążył odprawić, gdyby naturalnie reguła jego zakonu o takiej mówiła. Tak się jednak złożyło że jutrzni odprawiać nie musiał, tedy wstał dwie godziny przed południem i wyszedłszy z alkierza na świeże powietrze, pozdrowił pana Mateusza, który był przechodził opodal.
- Krążycie po grodzie jak dziki ryś, Panie Mateuszu - zagaił. - Jeszczeście się nie zmęczyli?
- Usiedzieć nie mogę - odrzekł kasztelan, podchodząc do zakonnika. - Czas ucieka, dobrodzieju, nikt się do utrupienia tego bambla nie pali, a starej Okólnickiej wszystkie kury dziś rano w obejściu skapiały.
- Do jutrzejszej nocy - pocieszył go ksiądz Bobak - wszystko się ułoży. Ufności, panie Mateuszu, zdajcie się na wolę naszego Pana w niebiesiech...
Wyciągnął ręce ku niebiosom, lecz ani listek nie drgnął w upale. Kasztelan westchnął.
- A tymczasem napijcie się mszalnego wina. Sam go doglądałem. Młode, ale nerwy koi.

* * *

Szarzało ledwie, gdy do bram śpiącego grodu zbliżyła się postać w podróżnym płaszczu i kapturze na głowie. Kaptur był trochę za duży, a płaszcz, gdy bliżej spojrzeć, wykazywał zadziwiające powinowactwo z nocną koszulą, jednak ogólnie spełniały swoje zadanie w kwestii nadawania intrygującego wyglądu.* Postać zatrzymała się pod wrotami i przez chwilę stała nieruchomo, jakby siłą woli mocowała się z ryglami po drugiej stronie. Wreszcie zdecydowała się wejść do środka; ruszyła i, przydepnąwszy sobie sznurowadło, runęła do przodu. Zabrzmiało głuche ‘dong’ gdy jej głowa spotkała się z wrotami.
* * *

Kasztelan naprędce wygładzał poły swego najlepszego surduta; obok niego stał ksiądz Bobak, również podekscytowany, z wyrazem radosnego oczekiwania na twarzy. Stali w sali głównej kasztelańskiego dworku, niecierpliwie zerkając w stronę drzwi.
- Jak powiedzieliście, mości dobrodzieju – mruknął z zadowoleniem pan Mateusz – Zesłał nam nasz Pan śmiałka złemu na pohybel!
- Oby, przyjacielu, oby – odrzekł z rezerwą ksiądz – Żeby to to tylko taki był, co wie z której strony za broń ma chwytać. Mówicie – zwrócił się do stojącego obok strażnika z nocnej warty – żeście go ot tak pod bramą o poranku zastali?
- Ano – potwierdził zapytany – noc całą on chyba tak pod dźwierzami przeleżał, zamiast tak wziąć i zapukać jak normalny człowiek.
- To nie jest normalny człowiek – sprostował pan Mateusz, zapinając ostatni guzik – to bohater… na miarę naszych możliwości, oczywiście.
- O tempora, o mores!** – powiedział do siebie żartobliwie ksiądz Bobak.
Wprowadzono przybysza. Szedł pomiędzy dwoma wartownikami, ukryty pod kapturem, zawinięty w płaszcz (jakiś delikatny materiał, zauważył zakonnik), trochę luźno z niego zwisający (ciekawe rozwiązanie przedniego sznurowania, przemknęło księdzu przez myśl) i sprawiał wrażenie, że nie czuje się w tych szatach za dobrze, a do tego stara się zajmować więcej miejsca wokół siebie niż rzeczywiście fizycznie potrafi. Strażnicy zatrzymali się zaraz za drzwiami, i tajemniczy gość na moment poczuł się zagubiony; zaraz jednak ruszył naprzeciw księdza i włodarza grodu.
- Tajemniczy Eckbert z Daleka! – zaanonsował trochę niepewnie jeden ze strażników – Ten, który przybył z zadania się wywiązać, i kasztelańską nagrodę… e, zdobyć!
Tajemniczy Eckbert zatrzymał się parę kroków przed kasztelańskim obliczem.
- Miłościwie nam panujący pan Mateusz, grodu rządca, i jego dostojność ksiądz dobrodziej Bobak! – przedstawił strażnik.
Zapadła chwila krępującej ciszy, jak zwykle gdy nikt nie zaczyna mówić, bojąc się, by nie wpaść komuś innemu w słowo.
- No dobrze – podjął w końcu decyzję kasztelan – ja zacznę… - odkaszlnął – Niniejszym, mości panie Eckbercie Tajemniczy, witamy was w naszym skromnym grodzie…nadzieję mamy, że od kłopotu, o którym już zapewne słyszeliście, nas wybawicie, i jeśli czegoś potrzebujecie… czy coś nie tak?
Eckbert przestał rozglądać się na boki i znów skupił się na kasztelanie.
- Nie, nie – odparł głosem dziwnie przytłumionym – tak zdawało mi się, że…
- Mówiłem więc, że witamy was ser… co znowu?
Tajemniczy przybysz obrócił się dookoła siebie, jakby był niezwykle czymś skonfundowany.
- Nas? – zapytał.
- Co nas? – zdziwił się pan Mateusz.
- Witacie nas?
- Nooo… no, was…
Eckbert znieruchomiał na moment, jak gdyby nasłuchiwał odległego śpiewu słowika.
- Ach – wybuchnął nagle – nas! Mnie! Ha, ha!
- Tak, was…
- Myślałem po prostu, że ktoś mi… nam za plecami stoi, ha, ha. Nam. Rozumiecie, panie…
Kasztelan zerknął ukradkiem na księdza, ten jednak z kamienną twarzą wpatrywał się w Eckberta świdrującym, acz jakby trochę nieobecnym wzrokiem.
- Ha, ha – zaśmiał się tedy uprzejmie – tak… czy nie zechcielibyście, mości Eckbercie, zdjąć swych szat, by odpocząć, i ukazać nam swą twarz? Pewnieście podróżą znużeni…
- Nie – odrzekł szybko zapytany – nie mogę. Znużonym li, ale śluby złożyłem. Że nikomu twarzy swej marnej, robaczej, nie pokażę, póki kogoś nie zabiję. Złego, ma się rozumieć – dodał – ku chwale Bożej.
- Szlachetne, zaprawdę… - pan Mateusz czuł się coraz bardziej zbity z tropu – taką ofiarę czynić… widzicie, księże Bobaku? Ha, ha. A skąd, jeśli wolno, do nas przybywacie?
Moment ciszy, jak wtedy, gdy na przyjęciu ktoś zbyt głośno powie, że otaczają go idioci.
- Sss… słucham?
- Skąd do nas przybywacie, mości Eckbercie?
Eckbert zastanawiał się tylko przez mgnienie oka.
- Z daleka – odrzekł, jakby to było oczywiste.
- Rozumiem – kasztelan nic nie rozumiał – to przecież… natarczywie oczywiste…
- Odprowadźcie naszego szacownego gościa do jego kwatery – przyszedł mu z pomocą ksiądz Bobak. – Odpocznij, Eckbercie, posil się, a wieczorem przedstawimy ci nasz plan i wyjaśnimy sytuację. Tymczasem idź – dodał już z mocniejszą, choć wciąż uprzejmą nutą w głosie – zbierz siły.
- Tak, pójdę.. odpocznę po podróży – Eckbert dygnął w karykaturze ukłonu i zaczął powoli się wycofywać, odprowadzany przez jednego ze strażników. – Tuszę, iże plan waszmościów i moje niebywałe umiejętności, kocia zwinność i int… - był już w drzwiach, gdy nagle potknął się i stracił równowagę - …eligencyja… - w rozpaczliwej próbie zachowania pozycji pionowej, mości Eckbert schwycił jedną z kotar, wiszących po obu stronach drzwi. Dał się słyszeć donośny odgłos prutego materiału i większa część kotary runęła wprost w misę z płonącym olejem, niewygaszoną jeszcze po nocy – sprawią, że… oj.

* * *

- Po stokroć dzięki, ojcze, że mnie z tej konwersacyji wyratowaliście.
- Cała przyjemność po mojej stronie, kasztelanie. Toć napisane jest, by bliźnim w potrzebie z pomocą przychodzić.
- Och, nie wiecie nawet, ojcze, jak bardzo tej pomocy potrzebowałem.
- Domyślam się, kasztelanie.
- Gdybym… rozmawiał z nim jeszcze chwilę dłużej… miałbym co najmniej okropny ból głowy. Tegom pewien, księże, jak własnego imienia.
- I ja czułem, że mój umysł dziwnie słabnie. Zaprawdę niecodziennymi słowy swe myśli nasz gość wyraża.
- Mam nadzieję, że ten nasz gość śpi teraz, zamiast kolejne szkody nieumyślne poczyniać. Medykus już strażnika obejrzał?
- Tak. Mówi, że szok szybko minie, brwi odrosną i chłopak będzie jak nowy.
- Tyle dobrze. Powiem wam, księże, jak buchnęło, to myślałem, że sami czarci do nas przyszli.
- Dobrze chciał mości Eckbert. Działał odruchowo.
- Niby rację macie, księże. Skąd mógł wiedzieć, że to nie woda, jeno wasz samogon w dzbaneczku się chował.
- A samogon, dobry, dobry… na żołądek.
- Nic to, kotary nowe się zamówi. Pocieszam się, choć płocha to myśl, że skoro nieopatrznie takich zniszczeń dokonał, to celowo działając, zmiecie nam tego nieumarłego parszywca w oka mgnieniu.
- Całkiem to możliwe kasztelanie. A jednak coś mnie intryguje w osobie naszego gościa. Was też?
- Strasznie tajemniczy ten Eckbert, to fakt. Eckbert z Daleka, jak się każe nazywać.
- Rzeczywiście, panie Mateuszu, tajemniczy. A zarazem, mam przeczucie, że my go bardzo dobrze znamy.

* * *


Zapalono świece – kasztelan tego wieczora nie zdecydował się na dające więcej światła misy z olejem – i wieczorny mrok musiał na razie zrezygnować z pochłonięcia głównej sali w swym bezdennym brzuszysku. Migotliwy blask oświetlał stół oraz twarze ludzi, którzy się przy nim zebrali; za nimi, na ścianach, tańczyły pokraczne cienie. Byli już niemal wszyscy: ksiądz i kasztelan, kowal Młotko Morzy, wieszczka Jankielka i kupiec niemieckiego pochodzenia, Herr Wazy. W nerwowej atmosferze oczekiwano przybycia najważniejszego z gości, łowcy przygód i pogromcy złego, Tajemniczego Eckberta z Daleka.
- Pono się z samygo rana pode bramą, jak zjaw, pojawił – mówił cicho kowal.
- Ja słyszałam, że już jednego z najlepszych gwardzistów tak obić zdołał, że do służby jest niezdolny – potwierdziła wieszczka.
- A ten ogień, co go zaprószył, to podobno z oczu mu…
- Oj, cicho, ludzie, po czorta takich bujd słuchacie – przerwał im Pan Mateusz – nikogo nie pobił… i to wcale nie tak było. Wiejskie gadanie, jakbym w karczmie siedział.
- Tako ludzie gadajo…
- Niech gadają, wolno im, ale wy nie musicie tego słuchać i dalej jeszcze roznosić. Musimy...
Kasztelanowi przerwał donośny brzęk tłuczonego szkła, zaraz po nim dało się słyszeć szczere, pełne żalu 'oh, prze... khm, khm, przepraszam'. Zapadła cisza, a powietrze stało się dziwnie gęste, wypełnione aurą nerwowego wyczekiwania. Jak stado owiec, pomyślał ksiądz, nerwowo wyczekujące, na którą z nich najpierw spadną wilcze pazury. Dały się słyszeć kroki...
Drzwi otworzyły się z impetem; jedno ich skrzydło z hukiem powaliło stojący pod ścianą największy świecznik w sali. Wszyscy poderwali się w górę, lękliwie, jak dzieci w klasie, gdy wchodzi srogi nauczyciel; wszyscy, oprócz księdza Bobaka, który tylko sięgnął po wino. Na progu ukazała się odziana w czerń, z twarzą zakrytą kapturem, postać Eckberta z Daleka.
- Oto jestem – rzekł cicho przyszły wybawca grodu.
- Alleluja – przywitał go zakonnik. - Komuś dolać?
- Mości Eckbercie – rzekł kasztelan, po czym zamilkł, bo jakoś nic więcej nie chciało mu przyjść do głowy. Wyręczył go ksiądz Bobak, wstając i podnosząc w górę rękę, w której trzymał kielich wina.
- Twoje zdrowie, chłopcze! Tuszę, żeś wypoczął i sił nabrał. Czy masz już może plan jaki? Gdzie się na tego bydlaka zasadzisz?
- Mam pewien pomysł, dobrodzieju – zaskoczył go Eckbert, siadając przy stole. Pozostali również wrócili na swe miejsca. - Noc jest bezchmurna, to dobrze. Potrzeba nam jednak jakiejś przynęty. Ty, pani – wskazał na Jankielkę – weźmiesz parę dziewek i przed północą udacie się na leśną polanę. Duch wszelkie złośliwości czynić skory, niewiastom szczególnie, tedy podążyć za wami powinien. Zaś polana, bezdrzewna, światłem księżyca będzie zalana. Pójdę z wami tylko ja, by zmory nie spłoszyć. Będziecie musiały, pani, robić dużo hałasu i o ziółkach jakichś gadać, żeby naturalnie to wyglądało. Wtedy tylko czekać, aż się pojawi... i sprawie kres położyć.
Kasztelan powoli pokiwał głową.
- Sprytne...
- Ach – Jankielka była wniebowzięta – swój udział w ubiciu zmora mieć będę! Już od dawna powtarzam, że kobietom należy się znacznie więcej praw niż obecnie! Wszytkim kobietom, bo przecież ja, osobiście, jestem w pewien sposób wyróżniana, ale nie zmienia to faktu, że inne...
- Jakże to tak – odezwał się Młotko Morzy – panie Eckbercie, chcecie niewiastę tak narażać, zamiast samemu do walki stanąć?
- Przecież mówię... - oponowała rzeczona niewiasta, ale w słowo wszedł jej zakonnik.
- Możecie – powiedział – kowalu, zamiast Jankielki pójść na pole. Jeno pamiętajcie, co by z wdziękiem między kwieciem pląsać, i ubierzcie co innego.
- Gdy tylko zmór się pojawi, rozprawię się z nim, nikogo nie narażając – obiecał Eckbert.
- Słusznie prawi – potwierdził Zawojski – gdyż na polowanie najlepiej iść z nagonką. Zresztą, co komu może ten powietrznik zrobić? Kiecki dziewkom pozrywać, ot co.
- Czy rzeczywiście mości Eckbert winien iść samopas... - myślał na głos ksiądz Bobak.
- Myślę, że to dobry plan – oświadczył kasztelan. - Czy wszyscy obecni się zgadzają?
Wszyscy obecni się zgodzili.
- Dobrze – odezwał się swym grobowym głosem Eckbert z Daleka. Mimo jego niewątpliwych, gorących chęci, był to niestety bardzo płytki grób. - Więc postanowione! - i na potwierdzenie uderzył pięścią w stół. Uderzył dość mocno. Krawędź pięści trafiła w leżący na stole widelec. I tak jak atakują leżące w trawie, zdradzieckie grabie, gdy się na nie nastąpi, tak widelec nabrał nagle energii i poszybowawszy z cichym wziuuu, wbił się w zagłówek fotela, o włos od policzka siedzącego na nim muzykanta Janka.
- Ułożę... - Janko, zezując na wibrujący jeszcze sztuciec, zrobił się blady jak księżyc. - odę... yyy – jęknął i padł zemdlony na stół.
Nastała chwila niezręcznego milczenia. Nikt się nie poruszył.
- W takim razie... - podniósł się wreszcie Eckbert i wziął do rąk leżącą na stole kuszę, tę kuszę, którą miał poskromić ducha Poskala. Uniósł ją do twarzy i przymknął jedno oko, by wypróbować celowanie. Wszyscy, jak na komendę, nagle się jakoś skurczyli, pochylili, próbując się schować za blatem stołu.
- Spokojnie, przecież nie jest nabita! - powiedział stojący obok Eckberta pan Mateusz.
- A chuja tam – skwitował cicho kowal, szorując nosem po własnych kolanach.

* * *

Niemal godzina jeszcze do północy pozostała, gdy wieszczka Jankielka z dwiema jeszcze dziewkami wzięły, jak im Eckbert zalecił, koszyczki i lekkim krokiem pobiegły ku polance. Za nimi, kryjąc się po krzakach i za pniami drzew, ruszył Pogromca Zmór, dzierżąc śmiercionośną broń. Ruszył sam, tak jak rozkazał, i tak jak chciał, nikt za nim nie szedł.
A przynajmniej on tak myślał.
Z krzaków, opodal bramy, wyjrzał za nim rządca grodu we własnej osobie. Kto jak kto, ale on, przedstawiciel władz, winien również być na miejscu, nadzorować, i w razie czego wziąć sprawy w swoje ręce. Jakoś nie ufał tak do końca szacownemu Eckbertowi z Daleka... tak więc ruszy za nim dyskretnie, i z racji nadanego mu urzędu, będzie miał na sprawy baczenie.
Eckbert nie powinien się zorientować, że go śledzi.
- Hejże, panie Mateuszu! - dobiegł go nagle głośny szept. - Czego to szukacie w krzakach po nocy?
- Ksiądz Bobak? - odszepnął zaskoczony kasztelan. - Co wy tu, dobrodzieju, robicie?
- Powiem, że mógłbym i wam zadać to pytanie, ale nie powiem.
- Cóż za szczodrość – zauważył z przekąsem Mateusz. - Zgaduję, że i wy nie za potrzebą tu przyszliście.
- Wielcy ludzie myślą podobnie – szeptał zakonnik. - Więc i wy coś spokojnie spać nie możecie, kiedy nasz nowy bohater na łowy wyrusza?
- Eh... nie mogę się do niego przekonać. Kiedy na niego patrzę... mam wrażenie, jakbym już gdzieś, kiedyś... - kasztelan wyjrzał za oddalającą się sylwetką Eckberta. - Coś mi spokoju nie daje. Jak i wam.
- Jak i mnie. Pomyślałem więc, że warto by zobaczyć gagatka w akcji.
- No to ruszajmy, dobrodzieju, bo...
- Zaczekajcie na mnie! - przez drzwiczki w bramie przeciskał się ktoś jeszcze. - Ja też idę!
- Janko? - zdziwili się razem ksiądz i kasztelan.
- Jam ci – odrzekł hardo tamten, poprawiając loki. - Obiecałem, że odę napiszę, i słowa dotrzymam.
Pan Mateusz zacisnął zęby i zmełł przekleństwo.
- Chodź, jak musisz, ale jeśli znów zaczniesz wrzeszczeć...
- Kumie dobrodzieju! - krzyknął ktoś do księdza, który stał teraz nieco na uboczu, i dlatego najłatwiej go było zauważyć. - Czyżby przechadzka w ciepłą, letnią noc?
Nim kum dobrodziej zdążył odpowiedzieć, w pole widzenia wkroczył Zawojski w całej swej okazałości.
Z dwoma ogarami.
Z łukiem.
I z cętkowanym rogiem.
Kasztelan spurpurowiał na twarzy i chwycił się za głowę.
- O! – zdziwił się łowczy. - Jest nas więcej?
- Dosssstu furrrrbeczek! – zasyczał pan Mateusz. - Jeśli kto jeszcze idzie za wami, panie Zawojski, to zamorduję, końmi rozciągnę i na tydzień w lochu zamknę!
Wywarło to odpowiedni efekt. Uszu obecnych dobiegły zza bramy odgłosy cichych, ale szybko oddalających się kroków. Co najmniej kilku osób.
- To chyba wszyscy – rzekł łowczy, zerkając na wrota. - Tylko my. Po prostu pomyślałem...
- Domyślam się, co sobie pomyśleliście, nie myślcie sobie!
- Tak?
- I po kiego czorta wzięliście te kundle?!
Zawojski musiał być zaiste zbity z pantałyku, bo nawet się na te kundle nie obraził, choć normalnie było to nie do wybaczenia.
- Na łowy bez ogarów? Jak to tak...
Gdy w końcu ruszyli za Eckbertem, kasztelan miał już tylko nadzieję, że nie będzie za głośno.
* * *

Zaczaili się, ścisnęli w krzakach na skraju polanki. Eckberta nigdzie nie było widać, za to Jankielka z dziewkami łaziły dookoła, niby to ziółek szukając, rozmawiając głośno i co rusz wychwalając zalety jakiegoś chwasta, którego to koniecznie trzeba zebrać o północy w księżycową noc. Każdy po cichu zastanawiał się, dlaczego akurat o północy, gdzie jest Eckbert, i kiedy wreszcie coś zacznie się dziać, ale wypadało zachować całkowite milczenie, przecież miało ich tu nie być. Ksiądz Bobak cicho pochrapywał, Janko wzdychał, myśląc nad wersetami, a ogary Zawojskiego w ogóle nie rozumiały wagi sytuacji i dawały bezczelnie wyraz swemu zniecierpliwieniu, skamlały, warczały i wierciły się w krzakach.
Czas mijał.
Było ciasno.
Beztroskie rozmowy dobiegały ich uszu.
Psy zachowywały się coraz głośniej.
- Uciszcie je wreszcie – nie wytrzymał kasztelan – panie Zawojski, bo je własnoręcznie przerobię na zrazy.
- Zwierza czują – obruszył się łowczy i dowódca straży w jednej, zażyłej osobie. - To ich żywioł, i wytrzymać nie mogą.
- Trzeba było brać! - wysyczał pan Mateusz, ledwo tłumiąc głos. - Potrzebne tu jak psu... jak babie drugie cyce! I nie wbijać mi w żebra tego przeklętego łuku!
- To stary zwyczaj – Zawojski również zaczynał cedzić słowa – to tradycja, by do lasu na polowanie z psami i z...
- Jakie polowanie, do kroćset! - dyszał kasztelan. - Zatutacie na niego tym swoim rogiem a on posłusznie poroże zrzuci?! Czyście się szaleju, Zawojski, nażarli?!
- Wypraszam sobie! - podniósł głos myśliwy. - To są kpiny z majestatu, to jest...
- Farsa, ot co! Kto wam w ogóle pozwolił tu być?!
- Farsa? Atoli ja się zgodziłem, żeby nasze dziewki tyłkami w środku lasu o północy kręciły?
- Nie pamiętam, żebyście lepszy pomysł mieli!
- Nie miałem, ale to nie znaczy, że chciałem babami wojować!
- Nie? To idźcie sobie, proszę bardzo, na grzyby! W końcu w lesie jesteśmy!
- Uspokójcie się, mości panowie – rzekł Janko. - Jak ja to opiszę w mojej odzie?
- Powiem ci jak... - zaczął mruczeć Zawojski, ale przerwał mu ksiądz Bobak.
- Ma rację, muzykant. Jaki przykład dacie potomnym, jak przeczytają, co wy tu gadacie?
- Jeśli w ogóle coś napisze...
- Jeśli, macie rację, bo może już swymi krzykami ducha spłoszyliście!
- Milczeć, durnie! - sapnął kasztelan. - Nas tu nie ma przecież! Czemu ten pies się jeży?!
- Złapał trop! - ucieszył się Zawojski.
- Pewnie jeża, jak się jeży – zauważył cierpko Janko.
- Ostrzegam... - wściekł się łowczy, strosząc wąsy i rozczapierzając palce obu dłoni.
Psy tylko na to czekały.
- Trzymaj! Smycze łapaj! - pisnął przerażony kasztelan, który pierwszy pojął, co się dzieje, ale psów już tu nie było; pognały, ujadając, w las, potrącając w biegu Janka, który wyleciał z ich wspólnej kryjówki na polanę. Jego lutnia z fałszywym dźwiękiem uderzyła o jakiś konar. Janko aż stęknął, a po ogarach zostało tylko słabnące w dali szczekanie i wycie.
Patrzyli za nimi przez chwilę; również dziewczęta na polance rozglądały się, zaniepokojone hałasem.
- No brawo, Zawojski! Wielkie brawa!
- To wyście wszyscy mnie z równowagi wytrącili!
- Oh, moja... moje plecy!
- Zaraz cię będzie boleć gdzie indziej!
- Czujecie, panowie? - uciął kłótnię ksiądz Bobak.
Zesztywnieli nagle, poczuwszy ogarniający ich chłód. W tej samej chwili od polanki dobiegł ich czyjś stłumiony krzyk. Przypadli do ziemi.
- Jest! Gdzieś tu jest! - szepnął Zawojski.
- Widzicie go gdzieś?
- Dziewczęta też go poczuły!
- Cśś! - syknął kasztelan. - Zawrzyjcie gęby, panowie! Patrzcie!
Na przeciwległym skraju polanki, w plamie bladego, księżycowego światła, zamajaczyła na moment przygarbiona sylwetka w podartym ubraniu. Szybko skoczyła za najbliższe drzewo, a ich uszu dobiegł jakby odległy, nieprzyjemny rechot.
- On ci to! - krzyknął ksiądz. - Poskal, jak żywy!
- Gdzie jest Eckbert? - zaniepokoił się kasztelan. - Wciąż się nie pokazuje! Śpi, czy jak?
- Może tam – Zawojski wskazał gęste zarośla, o kilkanaście kroków od miejsca gdzie pojawił się duch Poskala. - Patrzcie, jak się tam coś w krzakach kotłuje.
Rzeczywiście, krzewy trzęsły się, jakby chował się w nich pułk ciężkiej jazdy z kucharką na dodatek. Dochodziły też stamtąd coraz to głośniejsze pomruki, warczenie, i trzask łamanych gałązek. Stało się jasne, że to raczej nie Eckbert się tam chował. Jedna z dziewek towarzyszących Jankielce zapiszczała płaczliwie, koszyk precz odrzuciła i zaczęła uciekać na przełaj, machając rękami jakby się od much odganiała. Byłaby dobiegła do drogi, prowadzącej do grodu, gdy nagle przed nią wyrósł Poskal z lubieżnym uśmiechem i zarechotał paskudnie. Machnął ręką, zrywając z niej halkę, a biedne dziewczę z krzykiem zaczęło uciekać w drugą stronę, zderzając się niemal z koleżanką, której też już nerwy puściły. Jankielka stała, kompletnie nie wiedząc co czynić, zaczęła więc krzyczeć na dziewki, by przestały tak w kółko biegać po polanie. I wtedy Poskal pojawił się tuż przed nią.
- Aaaaaa! - zachrypiał, a Jankielka zbladła i zaczęła powoli sie cofać.
- Musimy działać! - szepnął przerażony Zawojski, pbserwując to wszystko z ich wspólnej kryjówki. - Musimy coś zrobić! Co on sobie poczynia, ten Poskal!
- Spłoszycie go! - odparł ksiądz Bobak. - Poczekajcie jeszcze chwilę!
- Ale zaraz ją capnie!
Jankielka tymczasem musiała się zatrzymać, przyparta do pnia drzewa; dalej już się cofać nie mogła. Rezonu jednak nie straciła, schyliła się i chwyciła grubą gałąź, leżącą na ziemi.
- Odłóższzz to – zasyczał Poskal głosem, jakiego można by się spodziewać po duchu złego upierdliwca. - Nicsss mi tym nie uczyniszszsz!
- Apage, zjawo! - krzyknęła drżącym głosem wieszczka. - Dlaczego nas nawiedzasz? Rozkazuję ci opuścić ten padół!
- Twoja maśśśść na odcissski wcsale nie dzsiałała, babo! Jak ja wasss wsszysstkich...
- Stój! - huknął Zawojski, wyskakując z krzaków.
- Stój! – krzyknął Eckbert, pojawiając się w końcu kilkanaście kroków za lewym ramieniem Poskala i mierząc doń z kuszy. - Zostaw ją i wynoś się... stąd, przeklęta duszo!
Poskal obrócił się zaskoczony, wpierw ujrzał biegnącego nań łowczego, a potem Eckberta, którego miał nieco po prawej stronie. Jankielka wykorzystała sytuację i czym prędzej hycnęła za drzewo.
- Hę? - mruknął Poskal. - Piknik, psssiakrew?
- Jak ja cię zaraz...! - darł się Zawojski, wyciągając w biegu ręce, by schwycić Poskala. - Czekaj, stary grzybie, ja ci manto spuszczę! A masz! - i rzucił się na niego z gracją nieco otyłego tygrysa. Rąbnął w ziemię, przekoziołkował kilka metrów i z impetem wylądował na pniu drzewa, za którym chowała się Jankielka.
- Buahahahaaa! - zaniósł się demonicznym śmiechem duch Poskala. - Tak csi prędko mnie uśścisskać, ptaszyno? A w dupę ssię możesz pocałowaćś! - i wykonał w kierunku łowczego nieobyczajny gest.
- Zważ na słowa – dobiegł go nagle spokojny głos Eckberta – które twymi ostatnimi będą.
I wtedy Zawojskiemu zdało się, że czas zwolnił na moment, i wielka cisza zapadła dokoła. Cichy trzask zwalnianego mechanizmu kuszy przeszedł drgnieniem przez całe jego ciało. Widział, jak bełt wyrywa się na wolność, jak leci powoli niczym przejedzony trzmiel. Jak pchnięty siłą odrzutu mości Eckbert leci do tyłu, a broń wypada mu z rąk. Poskal obraca się; z jego twarzy nie schodzi ironiczny uśmieszek, prostuje się nawet i porusza ustami, pewnie kpi, jednak nie słychać żadnych słów. Rozkłada ręce, by stanowić jeszcze lepszy cel. Widać dokładnie jego zużyte, powycierane ubranie, którego chyba nigdy nie zamierzał zmienić na nowe; przerzedzone włosy opadają ku ramionom tłustymi, posklejanymi strąkami; skóra jest blada i cienka, jakby siłą naciągnięta na wychudzone ciało, pokryta liszajami, oczy zapadnięte, źle z nich patrzy; wielki, hakowaty nos z brodawką i krzywe zęby obnażone w paskudnym uśmiechu, połamane paznokcie na końcach długich, kościstych palców.
Nic dziwnego, że został upiorem, myśli Zawojski. Całe życie chyba na to czekał.
Bełt sunie przed siebie, powoli, lecz nieubłaganie zbliżając się do celu. Srebrny grot sięga prawego nadgarstka Poskala, zagłębia się w nim... i oto jest! Tak! Szyderczy grymas nagle zastyga na twarzy ducha tego starego zrzędy, zastępuje go wyraz niepomiernego zdumienia. Zawojski otwiera usta, chce z radości coś krzyknąć, lecz głosu dobyć nie może; a tak by mu teraz nawtykał, parchowi jednemu! Bełt tymczasem leci dalej, porywając za sobą ducha Poskala niczym suszące się na sznurku prześcieradło. Poskal ciska się niezdarnie, ale nic poradzić nie może; bełt, porwawszy go ze sobą, powoli wbija się w pień wielkiego drzewa rosnącego po lewej stronie Zawojskiego, tuż przy krzakach, w których to niedawno coś się szamotało. Pocisk nieruchomieje w pniu z głuchym hukiem, który zwaliłby chyba łowczego z nóg, gdyby ten już nie leżał na ziemi. Poskal rozpłaszcza się na korze, blady i lśniący przypomina przez moment śnieżkę rozpryskującą się na drzewie.
Świat znów przyśpiesza.
- ...ssynu! - wydarł się Poskal. - Mnie, śświęconym ssrebrem?! Niedoczekanie twoje, kmiocie! Myśślisz, że ci ssię niby udało, co?
Zawojski rozejrzał się za Eckbertem. Gdzie on poleciał? Gdzie leży kusza, oto przecież okazja zakończyć sprawę raz na zawsze!
- Ja ci dam! - Poskal szarpnął się, chcąc się uwolnić, i krzyknął przeraźliwie z bólu. - Aaaach! Jakżże to... - stęknął, sapnął, spróbował raz jeszcze i ponownie krzyknął. - Mmmf! - parsknął. – Chamie! Kiepie jeden! Jak cię nawiedzę, to...
- Zawrzyj mordę, Poskal! - rzekł Zawojski, podnosząc się na nogi. - To już koniec! Nie uwolnisz się, czas zmó
Odpowiedz
#2
Chyba jestem niedorozwinięty, bo nie umiem umieścić całego opowiadania w jednym poście w częściach, po prostu się całość nie wyświetla : więc sorry za nowy post, jeśli ktoś jest sprytny to proszę to połączyć z częścią pierwszą Wink

Oczywiście, zaraz połączę. Proponuję, abyś przeniósł ostatnie zdanie części pierwszej do drugiej, gdyż całe się nie zmieściło. Na przyszłość pisz post pod postem, bo z przyczyn technicznych niestety nie zawsze całość się - jak słusznie zauważyłeś - mieści. // Kot





Zawrzyj mordę, Poskal! - rzekł Zawojski, podnosząc się na nogi. - To już koniec! Nie uwolnisz się, czas zmówić paciorek!
- Zmów go za mnie, jakżeśś taki dobry. Możesz ssię tu nawet krzyżem położyć! - chwycił drugą dłonią wbity w drzewo bełt i zaczął się z nim siłować. - A jak ssię sstąd zzerwę to ci pięknie podziękuję!
Łowczy nie odpowiedzaił, podbiegł tylko do miejsca, gdzie podnosił się z ziemi Eckbert, i razem w pośpiechu poczęli biegać tu i tam, szukając zbawiennej broni.
- Czego tak latacie... mmf, jak kwoki po kur... kurniku! – Poskal zerkał na nich jednym okiem, wciąż próbując się oswobodzić. - Czekajcie, to wass pogonię... auu!
- Eckbercie, kusza!
- Poleciała gdzieś...
- Przecież musi gdzieś być!
- Przeklęte... ssrebrne... szztuczki... aaachaa!
Zawojski obrócił się, słysząc ten triumfalny okrzyk, i z niedowierzaniem ujrzał, że się stary Poskal jednak oswobodził. Włosy dęba mu stanęły; co robić? Gdzie ta ofiara losu wyrzuciła jedyną przydatną teraz broń? Dlaczego musi być tak ciemno, dlaczego tu musi rosnąć tyle tego okropnego zielska!
I wtedy w krzakach znowu coś zamruczało. Jednocześnie, całkiem blisko, odezwały się ogary łowczego, ujadając jakby tropiły samego Belzebuba. Chałas wzmagał się, i nawet Poskal, zaskoczony, znieruchomiał z uniesioną ręką, trzymając w niej wyrwany z drzewa bełt. Zamarł bez ruchu Zawojski, a Eckbert, również zaaferowany, potknął się nagle i z krótkim jękiem zniknął w kępie rumianku. Trzasnęły łamane gałęzie, zaszeleściło listowie, w krzakach błysnęły groźne ślepia; Rusy i Cokół, jak pieszczotliwie wołał na swe psy Zawojski, wypadły teraz z krzaków, zdzierając gardła i szczerząc kły na to coś, co się w krzakach chowało. Zaraz też wszystkim dane było ujrzeć, co to takiego.
Z impetem, sypiąc wokół gałązkami i liśćmi, z dzikim rykiem pojawił się niedźwiedź. Ogromny, z potężnymi łapami, ślepiami błyszczącymi jak latarki i wielkim pyskiem pełnym ostrych zębów. Był wściekły, psy Zawojskiego pewnie od dłuższego czasu nie dawały mu spokoju. Pech chciał, że wybiegł dokładnie na wprost Poskala; ujrzawszy parszywca, nastroszył się, stanął na tylnych łapach – wielki był jak góra – i ponownie ryknął, tym razem wkładając w to całą złość i siłę, jakby startował w konkursie o miód z całej okolicy. Poskal, wciąż trzymając w dłoni srebrny bełt, również krzyknął, z przerażenia. Wybałuszył oczy, zadrżał, zbladł jeszcze bardziej i krzyczał dalej, dopóki jego krzyk nie przeszedł najpierw w cienki pisk, a potem w rzężenie i charkot. Niedźwiedź ryknął raz jeszcze, po czym pognał dalej w las, mając zapewne dosyć widoku niegodziwca. Za to Poskal stał jak przedtem, trząsł się niczym galareta, a oddech miał świszczący jak wojskowy gwizdek. Powoli, wolną ręką – drugiej wciąż nie opuszczając – chwycił się za serce; zakaszlał parę razy i jakby trochę posiniał, oddech jego stał się krótki, urywany. Trwało to chwilę, a Zawojski patrzył jak zaczarowany, nie mogąc się poruszyć. Wreszcie Poskal stęknął, jęknął, rękę na sercu kurczowo zacisnął, oczy niemal mu wyszły z orbit; zdążył jeszcze wycharczeć:
- Niechhrrgh to... diabli nadaliii... - po czym znieruchomiał, zamigotał krótko, i wreszcie najzwyczajniej w świecie zaczął się rozwiewać, jak nocna mgła rozproszona pierwszymi promieniami słońca.
Kiedy całkiem już zniknął, na ziemię miękko spadł pokryty szronem srebrny bełt.

* * *

- Ale co się właściwie stało? - zapytał wreszcie pan Mateusz, gdy wracali do grodu. Chociaż tak jak pozostali widział wszystko i dał wyraz swej ogromnej radości, to jednak gdzieś w środku czaił się niepokój, że chyba poszło trochę za łatwo, że za dużo było w tym szczęścia. Faktem jednak było, że Poskal zniknął, a wraz z nim chłód, jaki roztaczał wokół siebie; rozwiał się i żadnych złośliwości więcej nie czynił. Czy tylko jego tak to zajmowało?
- Radujcie się, panie Mateuszu! - objął go ramieniem Zawojski. - Pozbyliśmy się w końcu tej zadry, tego wrzoda na tyłku, z niewątpliwą pomocą obecnego tu mości Eckberta! - tu klepnął wymienionego w plecy tak, że ten aż się zachwiał. - Przyznać muszę, żem w was z początku nie dowierzał, ale dziś pokazaliście klasę! I jeszcze sobie tego miśka na pomoc sprowadziliście, zaiste, cicha woda, ale fachman, jak to mawiają za Odrą!
- Och, to nie było wcale takie...
- I wasz pomysł, księże Bobaku, by święconym go srebrem poczęstować! To się nażarł, gad jeden.
- Ale przecież – drążył kasztelan – pan Eckbert trafił go w rękę i przyszpilił do drzewa, ale potem, widzieliśmy sami, no po prostu się zastanawiam, co tam zaszło?
- Myślę, że znam na to odpowiedź – odezwał się zakonnik. Spojrzał do przodu, gdzie kilkanaście metrów przed nimi szedł Janko z Jankielką i dziewczętami. Gderały jedna przez drugą, żywo gestykulując, a żądny faktów bard chłonął każde ich słowo, próbując sklecić z tego kolejną ze swych rymowanych katastrof. - Srebro, jak przewidzieliśmy, uczyniło go podatnym na ciosy. To dlatego tak wył, gdy próbował się uwolnić, tak jakby na powrót stał się cielesny. I kiedy ten niedźwiedź z krzaków wyskoczył i ryknął na niego, myślę, że biedny Poskal tak się zestrachał, że mu serce stanęło. Dusił się przecież i charczał, jakby go zawał jaki schwycił. To stało się, myślę, tak odruchowo. Z przyzwyczajenia. Może za krótko był duchem i zapomniał, że nie ma czego się bać?
- Więc w końcu – zapytał Zawojski – nie była ta cała zabawa ze srebrem konieczna?
Ksiądz Bobak uśmiechnął się na to i poprawił kaptur swego habita.
- Bez tego, panie Zawojski, też by się przestraszył, ale nic poza tym by mu się nie stało.
- W takim razie słusznie należy wam się nagroda, mości Eckbercie – rzekł kasztelan. - Porozmawiamy o niej u mnie, wypijemy też za tą potyczkę i zjemy coś, bom zgłodniał od tego jak sto diabłów!
- Otóż właśnie – wtrącił nieśmiało Eckbert – jeśli chodzi o tą nagrodę...
- Nie bójcie się, dostaniecie, com wam obiecał – pan Mateusz położył mu rękę na ramieniu. - Słowa danego dotrzymam. Ale choćcież, nie będziemy przecież tu na drodze o tym rozmawiać! Otwierać wrota!- krzyknął, jako że dotarli już do bramy grodu.
Na dziedzińcu czekał spory tłum, nikt chyba teraz nie spał. Gdy ujrzano rozweselone twarze powracających, nic nie trzeba było mówić; rozległ się radosny gwar i brawa, natychmiast przyniesiono beczki z winem, a ci, którzy się do nich nie dopchali, podążyli za kasztelanem i resztą wycieczki do głównej sali, pomstując po drodze duchowi Poskala i wypytując, co się działo na leśnej polance.
- Spokojnie! - uciszał ich kasztelan. - Chodźcie wpierw wszyscy do sali jadalnej, tam toast za mości Eckberta, który nas wyzwolił od naszego utrapienia, wzniesiemy, i wszystkiego się zaraz dowiecie! I niech ktoś wina z piwniczki jeszcze przyniesie!
Zebrał się tedy w sali spory tłumek, a przy końcu stołu, w honorowym miejscu stanęli Pan Mateusz, Eckbert, Zawojski i ksiądz Bobak. Rozdano wszystkim szklanki i kufle, niektórzy prosto z dzbana pili, i za chwilę kasztelan uniósł ręce, by uciszyć towarzystwo.
- Grodzianie! - zagaił. - Wszyscy wiemy, jakimże to utrapieniem był dla nas ostatnio złośliwy duch naszego dawnego sąsiada, Poskala, wrednego chochoła, niech mu ziemia za lekką nie będzie. Kto wie, co by ten nikczemnik jeszcze nawyczyniał, gdyby nie tu obecny Eckbert z Daleka, który dziś w nocy kres jego harcom położył! Na jego cześć!
Sala zakrzyknęła i naczynia do ust uniosła.
- On to – ciągnął kasztelan, upiwszy wina – do drzewa go srebrnym bełtem przyszpilił, i z pomocą sił natury ponownie na tamten świat wysłał, lecz tym razem skutecznie i na dobre. Eckbercie – tu zwrócił się do bohatera dzisiejszych wydarzeń – wszyscy ci wdzięczni jesteśmy, i wdzięczność swą okażemy, jednak zanim to się stanie, chciałbym abyś w końcu nam oblicze swoje ukazał! Wypełniłeś swe śluby, przyrzeczenie już cię nie obowiązuje. Ukaż nam się tedy w pełnej krasie, i ciesz się swobodnie razem z nami!
Eckbert nerwowo powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Zauważył, że do przodu przecisnęło się parę chichoczących dziewcząt, i w ogóle wszyscy patrzyli na niego z jakimś takim wyczekiwaniem...
- Tak, ukaż się nam! - zawołał ktoś.
- Chcemy cię zobaczyć!
- Ja... - zaczął niepewnie – chciałem zauważyć, że to było tylko takie pomniejsze duszydło, wiecie, no i w związku z tym nie jestem tak do końca pewien, czy już mogę...
- Co za skromność! - zakrzyknął pan Mateusz. - Ale niepotrzebna! Zdejmij, proszę, ten przepastny kaptur!
- Tak, zdejmij!
- Zdej-mij! Zdej-mij! - zaczęło skandować towarzystwo. Wołali, a pod Eckbertem aż się nogi ugięły.
- No, panie kolego – zawołał rubasznie Zawojski. - Wstydzić się nie ma czego! Pomogę wam!
I nim Eckbert zdążył coś powiedzieć, serdelkowate palce łowczego zdarły kaptur z jego głowy.
- Zdej... - urwali zgromadzeni w pół słowa.
- ...mij! - dokończył samotnie z tyłu ktoś, komu inni przesłaniali widok. Ale i on zaraz zamilkł.
Zapadła cisza. Gdzieś bzyczał komar, ktoś upuścił na podłogę kubek z winem, ktoś inny głośno wciągnął powietrze. Zastygli wszyscy z uniesionymi dłońmi, otwartymi ustami, zgięci w pół, niektórym wino lało się po brodach, jakby ich kto zaczarował. Milczenie zdawało się trwać całą wieczność, aż w końcu ktoś przerwał je płaczliwym:
- Matko Boska...
Wreszcie i kasztelan powoli głos odzyskał.
- Ja... - odchrząknął. - Janek? Co ty tu... s-skąd... jak... ale dlaczego?
- To Janek Hoplica! - zaczęły odzywać się szepty w tłumie.
- Wrócił!
- To niemożliwe! On by to...?
- Może to tylko jaki podobny?
- To ten, co mojego katze zhobił kaputt!
- Daliśmy mu do ręki broń?
- Jeśli to rzeczywiście on, to myślę, że mamy jeszcze czas przenieść wszystkie zapasy w jakieś bezpieczne, ognioodporne miejsce i...
- Cisza! - zabrał głos pan Mateusz. - Chłopcze – zwrócił się do Janka – jakże to się stało, powiedz nam, żeś się tu w tym przebraniu zjawił i tak się cały czas pod kapturem ukrywał?
I opowiedział im Janek pokrótce, jak to uciekł w strachu przed rozgniewanym Herr Wazym, który go na pewno o śmierć swego kota obwinił. Przez jakiś czas pomieszkiwał po stodołach, spał w stogach siana, nie wiedząc co czynić i jak się przed kupcem wytłumaczyć. Wreszcie doszły do niego słuchy o kłopotach z duchem Poskala, postanowił tedy powrócić w przebraniu do grodu i Poskala jakoś poskromić, by swe imię tym samym oczyścić.
- Ale dlaczego? - zapytał pan Mateusz, wciąż nie do końca rozumiejąc.
- Bo chciałem tylko – odrzekł Janek głosem pełnym wzruszenia – w waszych oczach się zrehabilitotować, i by mi Herr Wazy tego kota wybaczył!
A Herr Wazemu aż się łza, gdy to usłyszał, w oku zakręciła.
Oczywiście zapomniał wnet o całej sprawie, bo poświęcenie docenić potrafił. I razem wszyscy aż do rana cieszyli się, jedli i pili, jedni za zdrowie Janka, drudzy za swój dobytek, o który jakoś znów poczęli się niepokoić. Janko, muzykant, spił się nim zdążył chociaż jedną strofę swej ody zaśpiewać, co większość obrała za dobrą wróżbę w świetle powrotu niedawnego Eckberta do grodu. Jego samego zaś dziewczęta gdzieś wywlokły i nie mógł go nikt nigdzie dojrzeć w blasku wielkiego ogniska, które na dziedzińcu rozpalono. I ten fakt właśnie bardzo ucieszył księdza Bobaka, który rzeczowo był stwierdził:
- Tylko głupiec przy ogniu beczkę prochu trzyma!
I wina mszalnego, młodego, łyknął.
Odpowiedz
#3
Zabawne to na pewno, podobnie jak w przypadku lasu fajnie zarysowane postaci i fajnie napisaneBig Grin. Cod o anachronizmów starałem się nie czepiać (poza dwoma przypadkami), bo niektóre wytłumaczyłeś, pisałeś że czasem stosujesz takie zabiegi itd. – pamiętaj jednak, że gdybyś starał się takie opowiadanko gdzieś opublikować, to w 99% przypadków (jeśli w takim wypadku nie ma wytłumaczenia – jak przy tych oponach samochodowych) będzie to traktowane jako błądSmile To co znalazłem poniżej:

„- Czczigodna - przerwał jej kasztelan” – Czcigodna?

„i zwykłą malowaną makietę stawiają.” – ta makieta mi tu nie pasujeBig Grin

„kiedy w prawdę prawie tak było...” – chyba jednak „po prawdzie”?

„zmieścił by się cały pociąg wątpliwości.” – pociąg tu kolejny zgrzycik.

„Zawojski, pbserwując to wszystko z ich” - obserwując

To tyleBig Grin
Just Janko.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości