Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Złodzieje marzeń [Świat Dysku]
#1
Postanowiłem, że wrzucę fragment mojego fanfica. Akcja dzieje się w Pratchettowskim Świecie Dysku. Dla bardziej obeznanych z książkami z cyklu: wydarzenia mają miejsce przed tymi opisanymi w Muzyce Duszy Smile Życzę mam nadzieje miłej lektury i z góry przepraszam za literówki - czytałem 3 razy, ale nie mam całkowitej pewności czy się gdzieś nie znajdą.


Wszystko zaczyna się od ziarenka. Z niego wyrasta korzeń, łodyga, a w końcu coś, co służy zazwyczaj jako pasza dla modyfikowanych genetycznie krów. Na Dysku wszystko istnieje w nieco innych realiach, ale krąg, pewien cykl, życia trwa. Wiadomo, że Śmierć kiedyś przyjdzie. Dla filozofów pozostaje jedno zasadnicze pytanie: której kosy użyje? A może jak śmierci innych światów zainwestuje w bardziej zaawansowany sprzęt rolniczy? Choćby taki błyszczący, pachnący nowością kombajn... Kto wie? Wiadomo, że jest czas, w którym wypada wierzyć we Wiedźmikołaja i z rumieńcami oczekiwać nadejścia antropomorficznej personifikacji z workiem prezentów na plecach. Filozofom pozostaje pytanie: w jaki sposób ten sympatyczny twór z widoczną nadwagą, potęgowaną przez dzieci pozostawianymi pasztecikami, przeciska się przez komin? Czego oczekiwać pierwszego: czapki czy smoliście czarnych butów? A przede wszystkim: czy Wiedźmikołaj ma odpowiednie przeszkolenie strażackie, czy jego strój jest wykonany z tłoczonych pod ogromnym ciśnieniem, ognioodpornych włókien i czy ma pisemną zgodę kominiarzy na niezapowiedzianą kontrolę przewodów wentylacyjnych. Wiadomo również, że w końcu nadejdzie ten zagadkowy czas, gdy w dobrym tonie będzie bieganie w podartym ubraniu z włosami ufarbowanymi na krwistoczerwono i wykrzykiwanie haseł o niezbadanym znaczeniu. Na ten okres dyskowi filozofowie nie mieli żadnych słów. Po prostu pod natłokiem aktów agresji i wandalizmu ich mózgi traciły korzystne wibracje, łączące ze światem zewnętrznym. Jedno jest pewne. Wrzeszczący do mikrofonów pseudoartyści są i będą na Dysku traktowani niemal równo z gromowładnym Io czy innymi bożkami mieszkającymi w Ramptopach, na Osi.
Coś krzyczało, nie raczej wrzeszczało. Dużo dokładniej opisując: wyło, jak ranny hipopotam, biegnący przez stu akrowe pole minowe z domieszką, w niższych tonach, rechotu starej, rozdeptanej ropuchy. Mikrofon mrugał, skrzył się, trzeszczał w oślepiającym świetle reflektorów. Tłumnie przybyli na zbliżający się koncert magowie twierdzili, że ze sceny bił blask fantastyczny, znaczy oktarynowy. O ile oktarynę można było w ogóle w takich okolicznościach zobaczyć. Próba trwała w najlepsze. Muzycy grali, a właściwie, uważali że grają. Gitary elektryczne sapały jak szkapy, które dowoziły towar do miast skrytych w szczelinach Ramtopów. Perkusja syczała, gdy poszczególne talerze lądowały na głowach słuchaczy. Wszystko było w jak najlepszym porządku. W okół sceny, mimo, że koncert miał dopiero nadejść, wiły się tłumy otumaniałych fanów, rozpychających się łokciami. Panował chaos. Prawdziwy, porządny, muzyczny chaos.
-Brawo panowie! - krzyknęła Just A-Psik, wykonując znane na całym Dysku machnięcie grzywką. - Świetna robota!
-Pani też doskonale się spisała! - ryknął perkusista przypominający raczej zwalony przez wiatr konar drzewa niż krasnoluda. - “Dzidzi” będzie największym przebojem tego roku! Teraz trzeba trochę odpocząć przed jutrzejszym koncertem - dodał lądując na jednym z bębnów i rozpoczynając rytmiczne pochrapywanie.
Just A-Psik była znana. Naprawdę znana. Gdzie by nie pojechała, zjawiał się tłum gapiów. Ba, chodziły słuchy, że wszystkie dzieci chciały dostać jej płytę od Wiedźmikołaja... Był tylko jeden problem. Na Dysku nie znano płyt. Mówiono też, że gdzieś poza czasem, w swym domu sam Śmierć śpiewał przeboje najjaśniejszej gwiazdy płaskiego świata *W zasadzie naukowcy Dysku stwierdzili, że Taniec Śmierci - Dance Macabre, element zdobniczy wielu średniowiecznych budowli, musiał mieć miejsce przy akompaniamencie muzyki Just. Tak jak każdy masowy, samozwańczy artysta Just nie umiała śpiewać. Ale to jak bardzo nie potrafiła wydawać z siebie dźwięków było aż nazbyt przekonujące... I to się jej chwaliło. Za to właśnie wszyscy ją kochali. Nie wiadomo skąd się wzięła. Jednak z pewnością była drugim turystą, który odwiedził skorupę Wielkiego A’Tuina, zaraz po Dwukwiecie, a w dodatku przywiozła na Dysk coś nowego, nieznanego - elektryczne instrumenty. Dopiero wraz z jej przybyciem muzyka zyskała poważanie, zaczęła budzić respekt. Wcześniej tylko smętni bardowie z udawanymi lutniami przemierzali równinę Sto, a w najbliższym czasie, w okolicach wiecznego królestwa Sto Lat szykował się najwspanialszy i najgłośniejszy koncert w historii świata spoczywającego na grzbietach czterech słoni. Przeboje panny A-Psik miały zatrząść całą okolicą. Dosłownie zatrząść...

Zbliżała się Noc Strzeżenia Wiedźm. Przygotowania pochłonęły wszystkich zebranych. Dom był już pięknie przystrojony. Gałązki ostrokrzew wystawały zza obrazów, a w koncie pokoju stała strzeżeniowiedźmowe drzewko przyozdobione papierowymi łańcuchami. Przy kominku, nad którym dyndały świąteczne skarpety, siedział kilkuletni chłopiec. Z ciekawością wpatrywał się w ogień. Złożył drobne rączki na kolanach i myślał. Dzieci widzą świat dużo realniej niż dorośli. Za regałem coś się poruszyło i zza książek pełnych magicznych przepisów głowę wychylił ośmionogi, kudłaty, rogaty stwór. Próbował zaakcentować swoją obecność. Na próżno. Za oknem Mróz malował swoje obrazy na szybach *Dla ścisłości malował paprocie. Czasem też jodełki, do złudzenia przypominające paprocie.* Panowała doskonała, rodzinna atmosfera.
-Ciociu Esme... - chłopiec niepewnie zwrócił się do kobiety poprawiającej spiczasty kapelusz i mocującej go mosiężnymi spinkami. - Jak Wiedźmikołaj dostanie się do środka, jeżeli w komiku płonie ogień?
-Ciociu Weatherwax - poprawiła babcia. - Mam nadzieję, że nie wejdzie. Ale on zawsze znajduje drogę. W zeszłym roku znalazłam go w składziku. Myślę, że mnie zapamiętał. Pogrzebacz nadal ma kształt jego czaszki. Na tydzień pozbawił mnie środka transportu, bo “przypadkiem” wylądował na jedynej magicznej miotle w tym domu. Nie przepadam za nim.
-Co chciałabyś dostać od Wiedźmikołaja? - Chłopiec podniósł się z fotela i szturchnął stojącą na kominku lalkę, która zaczęła się głupkowato bujać.
-Nie... - zaczęła Esme. Przerwała jej Magrat niosąca wazę z dymiącą zupą dyniową, która wylądowała na niczego niespodziewających się butach babci. - Chciałabym... Żeby Magrat Garlic otrzymała choć trochę talentu magicznego. I... Żeby ktoś zabrał jej różdżkę *Magrat była wróżką chrzestną nieco z przymusu. Umiała wyczarować tylko i wyłącznie dynie* Niechby tylko Czarna Aliss zobaczyła to wszystko!
Czarownice nie lubiły Nocy Strzeżenia Wiedźm. Z magią działy się wtedy różne niekontrolowane rzeczy. Nawet Esme Weatherwax nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Musiały jednak rok po roku obchodzić święta, by ich podopieczny nie utonął we własnych łzach, choć moce każdej spośród nich wymykały się podczas najdłuższej nocy roku ze wszystkich możliwych więzów i płatały przeróżne figle...
Wszystko było już gotowe. Potrawy wszelkiej maści dymiły. Była zupa z dyni, ciasto z dyni, pestki dyni i dyniowy pudding, przystrojony gałązką ostrokrzewu, która przypominała nieco, przynajmniej z ilości jagód, zgryz niani Ogg *Niania miała tylko jeden ząb, gdyż w dzieciństwie nałogowo gryzła stalowe łyżeczki, a po podwieczorku wgryzała się zazwyczaj w rynnę* Czarownice znalazły ją pewnie gdzieś na ulicy. Zgromadzeni zasiedli do stołu. Brakowało tylko najbardziej oryginalnej spośród tej dziwnej “rodziny”. Gytha była u któregoś ze swoich synów. Ciężko stwierdzić u którego. Ale jeżeli u niego była z pewnością chorował. Nikt nie czekał. Wiedźmom nie wypadało czekać. Babcia Weatherwax wstała i mlasnęła znacząco. Nie, kobiety takie jak ona nie odchrząkują.
-To zaczynamy ucztę! - powiedziała, uderzając srebrnym sztućcem o kieliszek. - No, już, jeść! Nie patrzcie tak na mnie. To Gytha powinna mówić. Ona zawsze mówi...
- Niani tutaj nie ma - stwierdziła Magrat, z pełną powagą.
- Naprawdę?! - babcia udawała zdziwioną.
- Naprawdę... Zapominałaś, że jest u kogoś ze swojej licznej rodziny?
- Już, koniec żartów! - Esme z każdą chwilą nabierała pewności, że Magrat jest jeszcze głupsza niż cokolwiek mogło na to wskazywać.
Uroczysty posiłek przebiegał w doskonałym, niemal niezachwianym spokoju. Tylko przy jednym z narożników stołu coś plaskało, mlaskało i chlipało. Tak jedną z wielu rzeczy, których czarownice nie nauczyły swojego podopiecznego były z pewnością podstawy kultury. W zasadzie mieszkał u nich niedługo - tylko trzy lata. Były one w zupełności nienormalne. Szalone. Wręcz przepełnione kłopotami, często nazbyt zabawnymi, co pogarszało jeszcze sprawę. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od pomyłki... Magrat jako, wbrew pozorom, dorosła wiedźma musiała znaleźć sobie uczennicę. Właściwie nie musiała, ale cięty język babci był wystarczającym powodem. Pannie Garlic nie uśmiechało się bycie mięciutkim jeżozwierzem, rozgotowanym burakiem ani roześmianą potylicą. Nie wiedziała co to potylica. Babcia mówiła, że to ponure miejsce gdzieś koło Ankh-Morpork. Właśnie dlatego szukała... Miała to być dziewczynka, oczywiście. I myślała, że zabiera ze sobą dziewczynkę. Dopiero, gdy spod ciemnych, prawie czarnych włosów odezwał się piskliwy głosik, wszystko wyszło na jaw. “Zazwyczaj wołali na mnie Kubuś.” - usłyszała Magrat. I cały, przepiękny czar prysnął...
W zasadzie cała sytuacja nie wynikła tylko z błędu. Chłopiec, nim nożyce Gythy Ogg doprowadziły go do porządku, wyglądał naprawdę okropnie. Nawet po wszystkich zabiegach nie było najlepiej... Posklejane kudły, którymi straszył z daleka przypominały bardziej karambol dwóch, średniej klasy transatlantyków niż coś, co nazwać można włosami. Spod długiej grzywki w stylu Just A-psik wyzierało przenikliwe światło mysich ślepi. Babcia nie widziała nigdy świateł drogowych, ale oczy podopiecznego Magrat, w jej opinii, musiały je przypominać. Nos był najlepszą częścią twarzy. Z pewnością. Mógłby z powodzeniem służyć jako rybacki harpun... Był taki jaki wiedźma powinna mieć. Esme twierdziła również, że Kubuś z pewnością miał skrzata w rodzinie. “Spiczaste uszy źle wyglądają w CV.” - zwykła mówić. Jego ogólna prezencja jednym słowem była przerażająco przerażająca. Nawet Duchociastna Kaczka nie potrafiłaby tego zmienić. Nawet Wiedźmikołaj na widok chłopca - tak on też - popędzał batem latające świnie. Ale czarownicom odpowiadał jak najbardziej, choć były przeciwne przekazywaniu wiedzy magicznej mężczyznom. Z prostych przyczyn tak cieszyły się jego obecnością - doskonale sprawdzał się przy pracach domowych. Fartuszek w kwiatki podkreślał jego nieszlachecką cerę...
Nadszedł czas na pieśni. Prawdziwe, strzeżeniowiedźmowe, rodzinne pieśni. Babcia Weatherwax, przeciwna każdemu rodzajowi muzyki usiadła przed kominkiem i próbowała udusić węża, w którego przemieniła się jedna z jej spinek. Magia uciekała spod jakiejkolwiek kontroli. Magrat Garlic, znana z nieprzeciętnych zdolności wokalnych, zaintonowała “Choć garnek jest pusty”. Przy siódmej zwrotce Esme podniosła się z fotela.
-Choć garnek jest pusty - zaśpiewała. - Nam nie żal kapusty! - Tryumfalnie opadła na oparcie fotela. - Tak to się chyba kończyło... No, idziemy dalej.
Magrat rzuciła babci gniewne spojrzenie, ale tylko jedno. W końcu było Strzeżenie Wiedźm.
-A pierwszego dnia na strzeżenie dała mi: sześć ciosów kijem, ziemię nosem ryję w milczeniu, w milczeniu...
Po piętnastym dniu pannie Garlic zaschło w gardle, a szklanka, z której piła zamieniła się w mokrego rosomaka. Woda w przyrodzie nie ginie. Mokry rosomak na dywanie - wspaniała święta!
Podczas, gdy wszyscy wpatrywali się w zwierzaka, mały Kubuś starał się narzucić własną pieśń, tak by porwała tłumy. Zanucił “Dzidzi”, ale z niewiadomych przyczyn zostały zignorowany. Śpiewy umilkły. Zbliżała się północ, a obydwie wiedźmy na samą myśl o niej, wprawiały szczęki w instynktowne drgania. Czuły samowolę magii. Czuły nieświeży oddech swojego podopiecznego...
Odpowiedz
#2
Można by te odnośniki dać gdzie indziej. Są one bardzo praczetowe, przynajmniej przez fakt iż są. W druku są one na dole strony, na Inku można by je chyba upchnąć na końcu rozdziału.

Niektóre zwroty można chyba dopasować do realiów Świata Dysku (dlaczego jego naukowcy - magowie - badali średniowieczne malowidła?), jest chyba jeden błąd fonetyczny (wiedźmą zamiast wiedźmom). Ale jako fragment na razie dobrze wypada.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#3
Tylko, że Pratchett zazwyczaj nie korzysta z rozdziałów, więc też nie wiedziałem gdzie je umieścić ^^
Mam tego jeszcze kilka stron, jeżeliby ktoś chciał. Zaraz poszukam tej wiedźmy.

Dzięki za komentarz.

Edit: znalezione i poprawione, dzięki.
Odpowiedz
#4
W "Piekle pocztowym" były rozdziały. A tego nie pisze Pratchett, tylko Donaldmaniak.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#5
(20-08-2011, 13:29)Rafał Growiec napisał(a): W "Piekle pocztowym" były rozdziały. A tego nie pisze Pratchett, tylko Donaldmaniak.


Były, tak jak we wszystkich późniejszych Wink Zastanowię się nad rozdziałami.

Odpowiedz
#6
Przepraszam za post pod postem. Dalszy ciąg:

Zegar wybił dwunastą. Wszystko ucichło. Tak jakby cały świat ugrzązł na chwilę w owocowej galaretce. Tylko strzeżeniowiedźmowa lalka nadal chwiała się nad kominkiem. Nadeszła łyżka. Oczywiście metaforyczna i zburzyła cichą równowagę lepkiego deseru. Na dywanie wylądowało kilka grudek sadzy, a w kominie ktoś kaszlał.
- Ciociu! - zawył Kubuś. - To Wiedźmikołaj!
-Tego się właśnie obawiam - powiedziała Esme i chwyciła pogrzebacz. Poprawiła kapelusz.
- Udajemy, że śpimy! - wrzeszczała Magrat z dziką furią w oczach. - Udajemy, że śpimy! Inaczej nie będzie prezentów! - Położyła głowę na poduszce, która zmieniła się w dynię.
- CHŁO, CHŁO, CHŁO! - zajęczał komin raz jeszcze.
W płomieniach pojawiły się wysokie, czarne buty. Babcia zacisnęła dłoń na pogrzebaczu... Machnęła. Mocno i szybko. Postać cała w sadzy zachwiała się i wylądowała na dywanie, wypalając w nim pokaźną dziurę.
- Nam nie żal kapusty! - zaśpiewał chłopiec rozpaczliwym głosem, starając się załagodzić zaistniałą sytuację. - Nam nie żal kapusty!
Wiedźmikołaj trzymając się za głowę wstał i zaczął nerwowo podrygiwać w rytm strzeżeniowiedźmowej pieśni.
-Esme, bądź tak dobra i zgaś moje buty - wyszeptał otrzepując ubranie. - Wołaj Zębuszkę!
-Gytha?! - babcia Weatherwax podała pogrzebacz Kubusiowi. - Magrat, przynieś ten dzbanek pełen lemoniady. Leży na stole.
Na środku salonu stała Gytha Ogg. Buty jej dymiły, a w ręku trzymała swój ostatni ząb. Uśmiechała się... Tuż obok niej krzątała się któraś z licznych antropomorficznych personifikacji. Zapisywała w notesie dokładne dane. Dodawała, odejmowała i mnożyła jak kalkulator, dymiąc przy tym niczym stuletni smok. Coś dziwnego działo się z jej oczami.
- Ćwierćdolarówka dla szanownej pani - zadźwięczał słodziutki głosik. - Naprawdę dobry ząb. Zadbany i pokaźnych rozmiarów - zniknęła.
Z magią działy się dziwne rzeczy. Siekacz niani wisiał w powietrzu, tam gdzie chwilę wcześniej jaśniała twarz wróżki. Zawirował i z perfekcyjną doskonałością wpasował się w szczękę Gythy. Za jej plecami nad komikiem wisiały skarpety wypełnione prezentami. Znowu to zrobił. Dla Wiedźmikołaja czas nie istniał...
- Za udany koncert! - Just A-Psik podniosła w górę kufel. Piła tylko produkty sygnowane swoją roześmianą twarzą. -
- Za udany koncert! - odpowiedziała chórem kapela, sącząc wodę z Ankh rozpuszczoną w soku jabłkowym. Była gorsza niż alkohol. Zabijała niemal samym zapachem. Dziwnym trafem od kiedy reklamowała ją dyskowa gwiazdka, sprzedaż wzrosła czterokrotnie. “Pij wodę z Ankh - z nią każdy posiłek będzie doskonały” - głosiło hasło. I rzeczywiście. Kto raz spróbował tego specjału, był pewien: przy jego smaku nawet kamień bił cukrową słodyczą.
- Mam tylko nadzieję, że organizatorzy zapłacą za szkody - Just poprawiła grzywkę. - Byłam pewna, że Sto Lat to wieczne i nieśmiertelne królestwo.
Po sali przetoczyła się fala śmiechów. Było po północy. Noc Strzeżenia Wiedźm. Najkrótszy dzień w roku. Zupełnie niezwykły. Czysta, biała kanwa dla zgłosek przeznaczenia.

Wiele dni i wiele nocy,
Chociaż serce mi się kraja,
Miałam chęć by grochem z procy,
Strącić z sań Wiedźmikołaja.

Melodia zawisła w powietrzu. Padał gęsty śnieg.

Prezentów na palcach nie zliczę,
A w myśl wewnętrznego spełnienia,
Głośno wam wszystkim życzę,
Wesołego Strzeżenia! Wesołego Strzeżenia!

O dziwo, strzeżeniowiedźmowa pieśń brzmiała nie najgorzej nawet w ustach człowieka, który tylko udawał, że śpiewa. Drobne płatki opadały na dłoń Just. W jej oczach skrzyły się łzy. Usiadła na stopniu prowadzącym do drzwi kuchennych. Światło sączyło się przez szparę. Było drogą do domowego ciepła. Głowa mimowolnie opadła na ręce. W pannie A-Psik coś drgnęło. Nie było to serce - ono drga zawsze, nie były to zęby - nie czuła zimna, drgnęła ta zapomniana cześć - dusza. W świecie pełnym materializmu i sztucznych piosenkarzy umierały uczucia.
Drzwi gospody wyleciały z hukiem. Właściwie wyleciałyby, gdy to nie było Ankh-Morpork. Tu zamki były potrójnie wzmocnione. Wysoki mężczyzna, ubrany jak średniej rangi skrytobójca, wylądował na podłodze. Nie wypuszczał z rąk podskakującej, dymiącej skrzynki. Jęknął. Otworzył usta i wysilił się na cichy szept:
- Weź to... Należy, zdaje się, do ciebie - zwrócił się do postaci w szlacheckim kapeluszu z piórkiem.
Zamknął oczy. W bibliotece, gdzieś poza czasem, księga spadła z półki. Po chwili już nie żył. Ten fakt byłby z pewnością niezwykle wstrząsający, ale... to było Ankh. Te słowa tłumaczą naprawdę wiele. W końcu niewiele jest miast gdzie złodzieje i mordercy działają, w legalnych z punktu widzenia prawa, organizacjach.
ZNOWU TO SAMO, stwierdził Śmierć tnąc szybko i precyzyjnie. Obejrzał swoje dzieło. Duch był mały i wątły, nie pasował do ciała. PROSZĘ PANA, MY JUŻ PÓJDZIEMY.
- Dobrze - odparł skrytobójca przyglądając się czaszce ukrytej pod kapturem. - Doskonała robota. Ostrze siódemka i dębowy trzon, wzmacniany mosiądzem jeżeli się nie mylę.
SKĄD WIESZ?
- Uczyli mnie tego w szkole - odparł niemal bez zastanowienia. - Jeszcze jedno...
MOŻESZ MÓWIĆ. MAMY DUŻO CZASU, Śmierć bawił się pustą już klepsydrą z wygrawerowanym imieniem - za życia integralną częścią stojącego przed nim człowieka.
- Zawsze czekałem na ten moment - duch skrytobójcy uśmiechnął się. - I teraz jestem pewien. Najgorszym, najpaskudniejszym potworem którego widziałem, najstraszniejszym nocnym koszmarem, była moja teściowa.
Szkielet z wdzięcznością zajaśniał czerwonym światłem i basowo zarechotał oczodołami.
Emocje opadły. Tak właściwie, w ogóle ich nie było. Skrytobójcy często giną z rąk skrytobójców. To normalne. W skrajnych przypadkach zdarzają się również staruszki z mosiężnymi kandelabrami. Te takie najbardziej bezbronne. Jeden cios świecznikiem i potencjalny morderca udaje się na prywatną audiencję do Śmierci. Just A-Psik wróciła do środka, zwabiona dziwnymi odgłosami. Usiadła koło perkusisty i spojrzała w stronę ciała leżącego na dębowej podłodze. Tylko najlepsze gospody stać było na dębowe deski. Patrycjusz, do którego należała tajemnicza, dymiąca skrzynka, przeszukiwał kieszenie. Wił się przy tym jak boa i raz po raz rzucała klatchianśkie przekleństwa. Ze złością wgryzł się nawet w rondo kapelusza, nie zdejmując go jednak z głowy. Ozdobne pióro zawisło w powietrzu.
“Cóż za temperament”, pomyśleli zapewne wszyscy zebrani. “Obcokrajowiec, ot co!”
Szlachcic podszedł do kominka i cisnął skrzynkę w ogień. Z czułością pacnął ją pogrzebaczem. Wyszedł. Było nadal po północy. Noc Strzeżenia Wiedźm.

Magrat chwyciła się za głowę. Na stole w salonie stała Niania Ogg. Miała na sobie czarny, długi płaszcz. Potrząsała kocimi uszami. Machała rękami, kłócąc się równocześnie z Kubusiem.
Jestem superbohaterem! - krzyczała. - Muszę mieć superbohaterskie przewisko. A ono zawsze się kończy na “man”. Ja się na tym znam. Wnuczek mi opowiedział. Złoty chłopak! Mam też supermoce. Mój wzrok zamienia wszystko w ogórki! Mogę wyciągnąć z rękawa tuzin kajmanów. A moje uszy... Słyszą tęskny śpiew bananowej mamy, gdy przychodzi jej żegnać synów * A przychodzi jej to robić często. W końcu banany to ryby wędrowne i przemieszczają się z rzek do mórz *. Jestem Nianioman! Drżyjcie bandyci Lancre i całych Ramtopów!
- Wcale nie, ciociu! - jęczał Kubuś, unikając spojrzenia opiekunki. - Jesteś czarownicą i tyle. Superbohaterowie nie noszą pidżamy, a tym bardziej nie zakładają skarpet na ręce.
Gytha zeskoczyła ze stołu, zrzucając przy okazji półmisek z faszerowaną dynią. Rzuciła chłopcu gniewne spojrzenie.
- Widziałeś jak leciałam? Moje supermoce działają! Są wspaniałe! Patrzę na ciebie i widzę, że zaczynasz zamieniać się w warzywo. Doskonała zieleń!
Babcia Weatherwax siedziała w głębokim fotelu. Na szyi zawiesiła sobie tabliczkę głoszącą : “ W RASIE POTSZEBY JEZDEM NORMALNA “ . Próbowała robić na drutach, ale wyraźnie jej to nie wychodziło. Salon był naprawdę ładny. Prawie całkowicie zajęty przez kominek - wielki i marmurowy. Magrat zabrała go któregoś razu z zamku. Nikomu to nie przeszkadzało. Koniec końców wielka dziura w południowej ścianie nie jest niczym nadzwyczajnym. Pokój pomalowano na pomarańczowo. Wściekle pomarańczowo. Esme rzuciła okiem na masę tłumiącą się między krzesłami, z której co chwila wypadały słowa. Miała wrażenie, że nie długo zacznie się deszcz zębów. Poprawiła kapelusz i głosem wybitnego znawcy oznajmiła:
- Gytho, on zawsze wyglądał jak ogórek. - Uniosła w górę kłębek włóczki. - Kubusiu, powinieneś się już położyć. Energię będziesz marnował jutro w spiżarni i piwnicy. Dobranoc.
- Tak jest, proszę cioci! - Chłopiec ruszył w stronę drzwi, powinno się rzecz, że niechętnie. - Nianiomanie, jeszcze się spotkamy! - rzucił przez ramię. - Dobranoc...
Zostały same. Trzy wiedźmy, jak za najlepszych lat. Zawsze było: “my”, nie “ja”, ale zawsze był też osobny dom. Nie do końca radziły sobie ze współpracą. Wspólne mieszkanie nie było dobrym pomysłem. Każda miała swoje dziwactwa, a w przypadku niani - same dziwactwa. Babcia Weatherwax codziennie, punkt dwunasta włączała swoją sowę. Kręciła korbką, aż do momentu gdy trzaskała sprężyna. A sowa huczała... No, można tak powiedzieć. Poza tym Esmeralda lubiła machać pogrzebaczem * Prawie tak dobrze jak Susan Sto-Helit, ale ona nie powinna się liczyć. Odziedziczyła twarde i chwytne kończyny górne po Śmierci* Magrat z kolei wszystko zamieniała w dynie. Nie chciała, ale zamieniała. W końcu była chrzestną wróżką. Były też amulety. Całe stosy. Na szczęście, przeciw insektom i chorobie morskiej. Także te dezaktywujące inne. Gythę Ogg można pominąć. Należy tylko wspomnieć, że potrafiła założyć skarpetki. Jak zwykła mawiać babcia: “ To, że się lubi żaby, to nie znaczy że miło jest dostać sproszkowaną ropuchą w twarz.”. Oczywiście miała rację. Miała rację niemal za każdym razem. Pomyliła się jednak gdy wraz z nianią i tobołkiem podróżnym zmaterializowała się przed drzwiami z miedzianą tabliczką głoszącą: “ Szanowna Pani M. Garlic”. Z dachu zsunęła się niewielka śnieżna lawina. Ptaki zerwały się do lotu.
Z magią działy się dziwne rzeczy, zupełnie jak z czekoladowym puddingiem. Tylko magii nie było na dywanie ani na ścianie, ona wypełniała powietrze. Czarodziejska kula Magrat z wielką gracją huknęła o nos Gythy. Zawirowała i zajaśniała smutnym światłem. Rzuciła obraz. W dogasającym palenisku leżała skrzynka kuta żelazem. Czarownice patrzyły w milczeniu i wyraźnym skupieniu. Po kilku godzinach wstało słońce. Kości babci Weatherwax donośnie zatrzeszczały. Zastyganie w określonej pozycji coraz gorzej im wychodziło. Stwierdziła z radością, że wstał nowy dzień. Było dużo po północy. Minęła Noc Strzeżenia Wiedźm.
Odpowiedz
#7
Następny fragment Smile

Gospoda była całkiem pusta. W Ankh-Morpork odbywał się “kameralny” koncert. Występowała oczywiście Just A-Psik. Drzwi zaskrzypiały, a tajemnicza postać przekroczyła próg. Spojrzała na zegar. Miała dużo czasu. Czas właściwie nie upływał. Sączył się jak woda... Nie, muły rzeki Ankh. Kapelusz z piórkiem mignął w czerwonym świetle dogasającego ognia, po czym wylądował na ziemi. Kaskady czarnych włosów rozbiły się o ramiona. Spod długiego płaszcza, wydostał się ciemnogranatowy mundur ze złotymi pagonami.
- Całkiem nieźle Janet - odezwał się głos zza lady. Wychyliła się głowa barmana. - Tylko nad klatchiańskim musisz popracować. Zła wymowa.
- Wiem... - odpowiedziała wciągający skrzynkę z kominka. Była magiczna. Nie spłonęła.
- Po co to całe przedstawienie? - zapytał. Wziął się za porządki. Niedługo znowu pojawią się klienci. - Jakieś fałszywe wiadomości? Zacierają za sobą ślady i tyle.
- Nie... Tym razem to prawdziwy towar. Nie mogłam pozwolić, by ktoś się nim zainteresował. Wiedziałam, że nie ruszą czegoś, co nie przydało się klatchiańskiemu bogaczowi. To Ankh-Morpork! - Janet Dreamheart usiadła na stole i z jednej z kieszeni munduru wyciągnęła kluczyk. - Muszę reagować na każde, nawet najmniej prawdopodobne pogłoski. Przemyt się szerzy, a Bractwo żąda informacji. I odnalezionych marzeń... Drzemie w nich zbyt duża moc.
- Pradawna magia, starsza niż czas - barman zamyślił się, a wiązanka czosnku do niedawna wisząca nad jego głową, oplotła się wokół szyi. - Właściwie dlaczego mi ufasz?
- Mam dodatkową parę kluczy do gospdy, a to coś znaczy - kobieta uśmiechnęła się nieznacznie. - Poza tym, jak to się mówi, staras przyjaźń nie rdzewieje. Chyba, że się ją wrzuci do Ankh. Ankh strawi wszystko.
Janet wstała. Podniosła skrzynkę i ostrożnie przekręciła malutki, srebrny kluczyk. Coś zgrzytnęło i siedem kolejnych zamków, szczękając, jeden po drugim, otwarło się. Wieko odskoczyło. Para buchnęła. “Zawsze lubiłam czekoladowe jajka z niespodzianką.” - pomyślała, zawijając kosmyk włosów wokół palca. “Straciła na nich trzy zęby.” Na aksamitnej poduszce leżał kłębek wijących się, cieniutkich nici, które splatały się i rozplatały. Marzenia chciały żyć, chciały być wolne. Lśniły własnym, jasnym światłem. Rozsypywały srebrzysty pył. Były świeże, najprawdopodobniej dziecięce. Napięcie wisiało w powietrzu, ale chyba tylko dla podtrzymania chwili. Miasto milczało. Nikt nie zapukał do drzwi.
Janet należała do Bractwa Obrońców Dzieciństwa. Bractwa, choć mogłoby być gildią. Nie było, bo jak się wyraził Patrycjusz Ankh-Morpork : “Jeżeli wręczymy pluszowemu misiowi topór dzisiaj, to możemy zapomnieć on lodach śmietankowych jutro!”. Oczywiście, odnosiło się to nijak do problemu, więc było doskonałym wytłumaczeniem. A BOD miało wszystko czego wymagał regulamin... Był zatem herb - lalka z uśmiechem godnym prawdziwego Igora z Überwaldu. Właściwie wyglądała jak Igor w całej całości. Miała dużo szwów. Było motto: “Mamoooo! Daaaj kaszki!”. Był wreszcie dumnie brzmiący hymn. Oczywiście z jedną zwrotką. Drugą zawsze się mruczy, nim człowiek przypomni sobie słowa pierwszej. Wisiał nad wejściem do “Wydziału utraconych melodii dzieciństwa”.

Zabrałeś pluszowego misia, czemu?
Zabrałeś lalkę bez jednego oka...
Zabrałeś z kanapek tony dżemu,
A z moich marzeń chcesz ulepić smoka.

Bractwo miało wiele wydziałów. Od “Wydziału ds. kotów bez ucha” przez “ Wydział strachu przed dentystą”, aż po “Wydział smutnych psiaczków”. Z pewnością wszystkie były bardzo ważne. Jednak należy przyznać, że sercem organizacji byli Łowcy Marzeń, odpowiadający za utrzymanie sedna dzieciństwa, w dziecięcych głowach. Właśnie do nich należała Janet. Starała się obnościć z dumą tradycyjnym mundurem, na prożno. *Krawcy świetnie radzili sobie z każdym rodzajem materiału. Każdy z nas miał kiedyś dziadka do orzechów w uroczym uniformie, który zepsół się po dwóch użyciach. Bractwo przejmowało zepsute i zabawki i wyorzystywało ponownie. * Guziki lśniły złotą farbą. Kapturek w kształcie uśmiechniętego kogucik z dumą prół powietrze. Żyć, nie umierać! Z kompletnie nieznanych przyczyn, panna Dreamheart nie cierpiała swojego stroju i gdy tylko mogła, chowała go pod wymyślnymi przebraniami.

Przyszedł czas na prezenty. Kubuś zerwał się z łóżka i wrzeszcząc zsunął się po drabinie. Spał na strychu. Skarpety były pełne. Przy każdym dotknięciu papier i wstążeczki trzeszczały miło. To był coś cudownego! Prosił Wiedźmikołaja o wiele, ale dostał jeszcze więcej niż chciał. Zapiszczał. Trzymał w ręku pudełko ze Straszną Izbą Tortur Omniańskiej Eksizycji. Dołączyli nawet nakręcane koło! I prawie prawdziwą krew do ponownego użycia! Kubuś miał właśnie jeden ze swoich Momentów. Tańczył na stole, obracając się na jednej nodze, wymachując zdobyczą. Jęczał, wrzeszczał i wył. Dziwne rzeczy działy się z jego twarzą. Oczy prawie mówiły: “Zabawa! Zabawa!”. Jakieś duże, chwytne dłonie złapały go w pasie i postawiły na ziemi. To była babcia Weatherwax. Na ramieniu siedziała jej sowa. Bał się Esmeraldy. Zamknął oczy.
- Nie zaczekałeś na nas - zabrzmiał łagodny głos Magrat. - Chyba za karę nie będzie puddingu.
Pokój zaczął wirować. Zemdlał. Czasem mu się zdarzało.
- Nie mamy numeru rejestracyjnego - zawołała Gytha Ogg, uprzedzając pytanie. - Ale przypominał nosorożca.
Mróz się spisał. Na szybie figurował nieco koślawy wizerunek kotka, popychającego kłębek. Wszyscy byli zadowoleni. Tylko niani żal było pasztecika pochłoniętego przez świnię... I było jej żal sherry. Całego kieliszka pełnego rrradości. Ale były święta, a w święta trzeba się dzielić. Wiedźmikołaj też musiał coś mieć z tego całego rozgardiaszu. Gytha obliczyła, że większość pasztecików, a już z pewnością większość sherry zostaje sprzedana. W końcu skąd brałby pieniądze? Wszystkie te bujdy o skrzatach... Przecież one nadawały się tylko do wyciągania zgubionych agrafek ze szpar podłogi. Babcia dostała sweter i rękawice, sweter i ciepłe skarpetki, i sweter i elektroniczną tabliczkę wyświetlającą myśli. Ta wcześniejsza, kartonowa, już nie pomagała , gdy Esme pożyczała czyjś umysł i wyglądała całkiem nieżywo. Z napisu: “NIE JESTEM MARTFA” zrobiło się coś pomiędzy “TROCHĘ TU CHŁODNO” a “JESTEM GŁODNA”. Panna Weatherwax nie cierpiała Wiedźmikołaja, ale prezenty to co innego. Niania Ogg otrzymała rzeczy tak praktyczne jak ona sama: czapkę i buty dla Greebo oraz ochraniacz na kostki. Bardzo przydatny, gdy człowiek opiewając zalety jeża ma tendencję do deptania psich ogonów. Poza tym w skarpecie znalazła pelerynę z ogromnym “N” i kartkę z życzeniami od któregoś z synów.
“Szczenśliwego Sczerzenia Wiedźm! Jestem właśnie w Genoi, nad morzenm i posyłam Ci pozdrowienia i obrazek. Na obrazk wyrysowałem mojom przyszłom rzonę. Chcemy Cię zaprosić na ślub!
Ps To na obrazku to nie jest małrz.”
- głosiła wiadomość. Wszyscy Oggowie kochali nianię. Ciągle ją gdzieś zapraszali, a ona ciągle nie mogła przyjść. Sprawy zawodowe. Była jeszcze Magrat... A właśnie. Zawartość jej podarku wzbudziła wielką sensację. Dostała najnowszy telé-vi-sór! Mróz się spisał. Wiedźmikołaj spisał się lepiej. Jak zwykle jemu przypadła śmietanka z tortu. Tylko paprocie na szybach patrzyły ze smutnym wyrzutem.

Odpowiedz
#8
Takie sprostowanie co do pierwszej części. Magrat Garlick w momencie o którym piszesz nie mogła być wróżką chrzestną, gdyż była nią tylko na czas wydarzeń opisanych w "Wyprawie Czarownic" i przestała nią być pod sam koniec tego tomu w momencie, gdy wyrzuciła do bagna różdżkę, która, cytuję "Na zawsze wypadła z nurtu historii".
Nie robię wyjątków. Czarny, niebieski, pomarańczowy, czy nawet zielony jak zajdzie potrzeba.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości