Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Post-a-pop [soft porno z elementami kulinarnymi]
#16
***

Hamlet polski stoi naprzeciwko i z frapującą nieobecnością w oczach przypatruje się każdemu mojemu ruchowi. No to jak jest, widzi w końcu, czy nie? Być albo nie być? Odpadło mu lewe ucho, kawałek brody wciąż jeszcze wisi, trzymał też w coś rękach, coś co również nie sprostało próbie czasu i złuszczając się z płótna, zamieniło się jak reszta w radioaktywny pył. Rosemary mówi, że to był kwiatek. Czyli Aleksander Wielkopolski skubie rumianek i zastanawia się – kocha, nie kocha? Kocha, nie daje dupy, nie kocha, może dać buzi, kocha, zostają tylko zwiędła, zielona łodyżka i żółta główka.
Pytam się jeszcze, czy farbą można zabić i jaka barwa nadawałaby się do tego najbardziej, ona na to najpierw uśmiech, rozmarzony, i po chwili zastanowienia, że z całą stanowczością tylko biel cynkowa, kolor jej ulubionych tabletek. Następnie Rosemary obok głowy polskiego szlachcica czarnym flamastrem rysuje długi symbol falliczny i dumnie dodaje, że Malczewski to był śmieszny gościu, na pewno zrozumiałby głęboką wymowę jej alegorii. Że by się nie gniewał, ucieszył.
Podziwiamy więc sztukę w Muzeum Narodowym, a ja niezdarnie i nieśmiało po raz kolejny tego dnia próbuję objąć moją dziewczynę w pasie. I znów przełykam głośno swoje kolejne nieudane gesty, obserwując uważnie i w skupieniu dreszcze na jej plecach. Zimno tu, ma na sobie cieniutką, prześwitującą bluzeczkę i doskonale widzę, jak to tylko chłód gra z jej delikatną skórą. Zazdrość również przełykam.
Naprawdę trudno za nią nadążyć, biega od obrazu do obrazu i wszędzie szkicuje te swoje symbole, a ja zastanawiam się, czy potrafi rysować coś więcej niż kutasy grubą kreską flamastra. Doprawdy nadeszło oto spełnienie snów awangardzistów. Rosemary jest w transie, nic nie może przeszkodzić, nawet to że jej tęczowe dłonie znów krwawią, plamią dzieła sławnych malarzy kolorem hemoglobinowym, cynkowym i błękitnym.
Potem dużo mówi o tym, że już dawno temu trzeba było przewietrzyć zatęchłe sale sztuki, pootwierać okna – oczywiście metafizyczne okna – tubalnym głosem wtóruje jej Witkacy. Ach, Staś ma Fantazję, prawdziwą Bajkę w głowie, na jego płótnie już dawno temu narysowała swoją postać, nieco koślawą i pokraczną, ale pełną wdzięku i dziewczęcego uroku. Czyli przechadzamy się po zimnych korytarzach, co rusz z obrazów ktoś się nam nisko kłania lub przyjacielsko pozdrawia, widać Rosemary to prawdziwa szycha, chyba powinienem czuć się zaszczycony. W końcu poddajemy się, siadamy na marmurowej posadzce i urządzamy piknik, coś w stylu bagietek, wina i sera w plenerze.
Zauważyliście, że w muzeach pachnie jak w aptece, aseptyczna cisza pobrzmiewa w uszach, a rozedrgane cząsteczki powietrza przechodzą w inny, gęstszy stan i sącząc się powoli, zalewają zmysły i umysły oświeconą stęchlizną. Nie rozumiemy jej, ale grzecznie przytakujemy i dreptamy dalej, w kolejce do okienka lub obrazu, co za różnica. Też nigdy nie potrafiłem zachowywać się w muzeach. Zawsze jakieś faux pas, guma do żucia i inne śmichy-chichy. I właśnie dlatego tym większy zachwyt budziła we mnie swoboda bycia-tu Rosemary. A więc dostąpiłem zaszczytu poznania prawdziwego dasein muzealnego, uświadomionej istoty kulturalnej, która doskonale wie jak, gdzie i kiedy. Z otwartą buzią, co wciąż było niegrzeczne, podziwiałem naturalność, z jaką poruszała się po wszystkich zakamarkach tego przybytku. Ostatniego bastionu świata sprzed katastrofy, jak go hucznie ochrzciła.
Jedyna osoba, która tu przeżyła oprócz mnie.
Ale nasz piknik. Siedzimy w milczeniu i chłoniemy atmosferę, delektujemy się nią, jednocześnie próbując nie udławić kurzem tańczącym w powietrzu, na zdrowie. Teraz akurat przyszedł czas na podziwianie nóg, długich do nieba, zgrabnych i bladych jak reszta. Szkoda trochę, że złożyła je akurat po turecku i medytuje. Oczywiście siedzę cicho, ani słowa. Chyba zaczyna lewitować i zdawać by się mogło, że na czole wyrosło jej słońce, promieniuje i cieniutkimi igiełkami wbija mi się w siatkówki. Pomału zaczynam się niecierpliwić, otwieram wino, bez swojej dziewczyny. Jak korkociąg kręci teraz głową i wokoło wysyła wykrzykniki. Aż nagle skończyły się promienie, wraca na nasz koc. Podaję jej kieliszek, a ona w zamian zalewa się łzami, by po chwili płynnie przejść w wybuch radości. Oznajmia, że ją olśniło i już wie, że musi się przeprowadzić i zamieszkać tutaj, w muzeum. Oczywiście, nie pytam, czy ze mną.
Potem przychodzi stary znajomy, pan Kitsch i bez pozwolenia dosiada się do nas. Gadka-szmatka o tym co zawsze, jakieś uprzejme bzdurki o artystach zza grobu, no i kończy się wino. A gdy Rosemary wychodzi do toalety przypudrować nosek, pan Kitsch zabiera się za nasze śniadanie, po czym, wyszczerzając nieskazitelnie białe zęby, oznajmia wprost, że zje również moją dziewczynę, schrupie w całości, palce lizać, zresztą jak wszystko wokół, dlatego on wciąż żyje, a sztuka nie dała rady zwykłej apokalipsie. Uniwersalna jest plastikowa tandeta, nie płótna i rzeźby przesypujące się w radioaktywny pył. To smutne, mówię, bo będzie pan miał naprawdę tłusty brzuch. Ostatnia kobieta na świecie wraca i komenderuje baczność i gotowość, bo potrzebuje ekipę do przeprowadzki.
Czyli w trójkę opuszczamy ocalały przybytek kultury. Na zewnątrz czeka słońce w zenicie, razi w źrenice, ale pozdrawia nas ciepło i obwieszcza głosem seksownej pogodynki, że dziś czterdzieści stopni, niezbyt idealna pora na przeprowadzki i remonty. Naprzeciwko Muzeum Narodowego, po drugiej stronie Alei, stały swego czasu lokal ze striptizem, kasyno i jeden z najlepszych Irish Pub’ów w Warszawie. Kilka lat po katastrofie wciąż mają się dobrze, ocienione zielonym, rajskim strojem młodych drzew wylegują się nad rzeką betonu, w którym właśnie brodzimy. Natura nie dała sobie jeszcze z nim rady, asfaltowe arterie miasta choć bez pulsu wciąż opierają się korzeniom miejskiej dżungli, która wyrosła na gruzach minionej cywilizacji.
Wielki napis na dachu budynku wciąż jaskrawymi kolorami zaprasza do środka. Jedna litera przekrzywiła się i kołysze leniwie na upalnym wietrze. Kusi. Tylko na chwilkę, na jedno albo pięć piw. Obiad, kolacja, diamentami najesz się do woli.
A po katastrofie w jaskini hazardu zamieszkał podobno prawdziwy niedźwiedź, zdradza teatralnym szeptem pan Kitsch.
Jednoręki przy wejściu, piąteczka i już wiesz, kto ma dziś szczęście. Sprawdzamy, pokerowa mina, odkrywamy asy, oszukujemy i liczymy karty. W mig zostajemy milionerami i póki niedźwiedź mocno śpi, uciekamy. Żetony można by wymienić w banku, a za taką sumę pieniędzy wykupić całe Muzeum Narodowe. Rosemary jest przeszczęśliwa i mówi, że to kolejny znak. W pustej Warszawie nie ma świadków naszych zbrodni, nieśpiesznie uciekamy w kierunku Pragi.
A Powiśle pachnie weltschmerzem młodych poetek i malarek, w mule rzeki pochowanymi ich cnotami. Czujesz, wciągnij mocno powietrze w płuca, wiesz, to słodki zapach wina rose, drogich fajek i dziewictwa studentek akademii pięknych sztuk. Tak przynajmniej twierdzi Rosermary za każdy razem, gdy przechodzimy po moście Poniatowskiego. A w dole Wisła przytakuje, pachnie fiołkami i gotuje się od popołudniowego upału. Zaglądamy z zachwytem, choć w różne miejsca – Rosemary przechyla się przez barierkę, stopniowo zanurza się, coraz bardziej w dole, już prawie pod wodą, coraz mocniej wypina siebie, a ja spostrzegam, że jej pośladki zaczynają mnie świdrować jędrnym i skupionym wzrokiem. Wtóruje im krótka spódniczka. Wspólnie pilnują, gonią i po chwili już mnie mają i trzymają mocno. Ale nie ma tak łatwo, wbijam zęby w resztkę swej szarmanckości, jedynie odrobinę się ślinię i myślę o tym, jak to będzie już tuż, tuż, już niedługo uprawiać seks pod Bitwą pod Grunwaldem. Pośladki puszczają do mnie oczko.
Tymczasem moja dziewczyna wciąż zwisa głową w dół. Zaciąga się i mówi, że rzeka paruje jak łyżka najświeższego narkotyku. Natura w najczystszej dawce. Po chwili zadumy zgodnie stwierdzamy, że czasem brakuje nam chemii sprzed katastrofy, tej nadwiślańskiej chemii kipiącej na piaszczystym brzegu. Choć i dziś wciąż można tutaj spotkać latające ryby. Wyskakują ponad poziom mostu i obrzucają wszystko zmutowanym wzrokiem swych trzech głów. Mają złote łuski i spełniają trzy genetyczne życzenia. I wtedy nagle ożywia się pan Kitsch, prosi o chromosomową rewolucję sztuki, ewolucja ponoć się przeterminowała. Uroczyście oznajmia, że to koniec z darwinowskimi artystami. Całe towarzystwo milknie. Zdziwieni wybałuszamy gały, nawet latająca ryba zawisła nieruchomo w powietrzu, wielkie oczy i o, o, swymi trzema niemymi usteczkami puszcza bąbelki konsternacji. O, o, jak kółeczka dymu. Potem raptownie zawraca i z pluskiem chowa się w rzece. No to po romantycznej atmosferze.
Rosemary odwraca się i opiera plecami o barierkę. Zdziwiona przygląda się naszemu towarzyszowi, potem mruga do mnie i prosi o papierosa. Nie mam jak zawsze. Z uśmiechem wzdycha, podnosi głowę w kierunku Słonecznej Pogodynki i wyjmuje swoje ciemne okulary. Cud techniki. Wyświetlają na szkłach obrazy, filmy oraz reklamy. Zamiast oczu popatrzyły na mnie akurat Coca i Cola – radosna butelka, czerwona muzyczka, wspaniały napój na każdy czas. To prawda, kilka lat po apokalipsie wciąż się nie psuje i wciąż smakuje tamtym światem. Reklama znika, przez chwilę świecą się kolorowe paski obrazu kontrolnego, w końcu pojawiają się dwie minki – kwaśna i skwaszona. Nienawidziłem tych okularów. Cud techniki.
Jej dłonie ciągle krwawią, a palce mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Kap, kap, pomału kapią w błękitną kałużę. Gdy ją poznałem, było jeszcze gorzej. Ręce owinięte opatrunkami, przesiąknięte krwią bandaże i anemiczne, blade spojrzenie szaleńca. Czy jestem zombie? Spytała się, a ja tylko bez słowa gapiłem się na piersi. Jedyna osoba, która tu przeżyła oprócz mnie. Kobieta. Wciąż się gapiłem, a ona stwierdziła, że na pewno nie jestem zombie, bo zamiast o jej mózgu, myślę o jej cyckach.
Dużo czasu zajęło mi, zanim odnalazłem ją w pustym po apokalipsie świecie. Wszędzie rozsypywała za sobą ślady i tropy, ja ciągle jednak obchodziłem się smakiem, węchem, najczęściej samowystarczalną wyobraźnią bezsennych nocy. Często zastanawiałem się, czy ona też zdaje sobie sprawę z mojej obecności i istnienia obok. Duża, pusta Warszawa, trudno się tutaj odnaleźć. Od początku wiedziałem, że to kobieta, nawet Linda z zazdrości przestała się do mnie odzywać, tylko złowieszczo spoglądała spomiędzy pary swych ogromnych Murzynów.
Uświadomiona moją obecnością czy też nie, to Rosemary pierwsza się odezwała. Wiadomo, podryw sprawa trudna. Po tylu latach odrobinę traci się wprawę, pewną subtelność, ale w ogólności gapowatości się nie zapomina. Wsiadasz i jedziesz, jak na rowerze, na koniu, a gdy spadasz z siodła, należy od razu wskoczyć z powrotem. Pewnego razu na murze w centrum znalazłem narysowany nowy napis – podryw sprawa trudna, kiedy kobiet mina nudna, do rozporka sięgaj gibko albo, mały, dochodź szybko. Odpisałem nieśmiało, że mogę za to kilka razy. Następnego dnia czekała pod murem i spytała się, czy jestem zombie.
Oznajmiła też od razu, żebym przypadkiem nie liczył na seks, nie z nią te szybkie numerki i nie ma sensu przedłużać rodzaju ludzkiego. A poza tym ona chce tylko zjeść mój mózg, nic ponad to. Tak powiedziała i zalotnie uśmiechnęła się. Ale ja wiedziałem swoje. Że zaczęła się wielka gra i to czas, by pomału zdobywać teren, w końcu z kobietami trzeba cierpliwie.
No bo jak to było? Najpierw Wielki Wybuch, a potem powolny flirt Boga z fizyką kwantową. Na swoje podobieństwo. Atomy, elektrony, pomału, nigdzie nam się nie spieszy, na dobrą sprawę jesteśmy wszędzie i nigdzie jednocześnie. Teoria fal i strun i projektowanie wszechświata jak sypialni, bo orbita musi być duża, a energia w środku. Grawitacja nas ściągnie, ściąga z nas ubrania, z obwodu ku centralnej poduszce, do jąder planet. Entropia tylko rośnie, rośnie i oczywiście pamiętaj, Rosemary, że każda cząstka ma swoją antycząstkę. Rośnie. Możemy zrobić handel, wymiana mojego mózgu za twój anty-mózg. Ale powoli, byle przed ósmym…
Smutno dochodzę do wniosku, że łatwiej by mi było stworzyć od nowa na obraz i podobieństwo wszechświat, niż przelecieć Rosemary.
A właśnie. Tymczasem moja dziewczyna na moście Poniatowskiego poprawia sobie na nosie cudowne okulary i zarządza koniec przerwy, meble same się nie przeniosą. Odchodzimy w prześwietlonym krajobrazie upalnego popołudnia. Z wysoka Słoneczna Pogodynka chucha żarem i oślepia mnie białymi igiełkami. Trzy sylwetki nad gotującą się Wisłą parują wraz z asfaltem i pomału znikają, z wolna rozpływając się w rozmazanym tle Pragi. A gdzieś w oddali z braku wody więdnie grzyb atomowy.
Rosemary nie chodzi, Rosemary fruwa kilkanaście centymetrów ponad ziemią, unosi się nad chodnikami jak klasyki świata sprzed katastrofy. Gonię za nią, drepcząc i od czasu do czasu pomerduję ogonkiem jak szczeniaczek. Tak, tak, zgadzam się. Tak, tak, masz rację. Tak, tak, kurwa tak, byle tylko jakoś ją dogonić. Nie próbuję zrozumieć, mówi, że kiedyś zje mój mózg, a w końcu nigdy nie wiesz, co ci siedzi w głowie. Choć zazwyczaj udaje mi się nadążać we wszystkich tych jej strumieniach, niechodnikach myślowych. Tak jak teraz, w naszym przemarszu przez Pragę. Jest mi cholernie wszystko-jedno i tylko troszkę smutno, że podała właśnie swą tęczową rękę Panu Kitschowi.
Tęczowe dłonie, bo myje się w benzynie, żeby w odpowiednim momencie móc się zaświecić i wskazać drogę kosmitom. Bo codziennie rano na śniadanie gwałci leprechauny. Bo strzela z łuku jak Rain Man. Od początku słyszałem setki wersji, dlaczego jej ręce są kolorowe. Dopiero potem przyznała się, że jest chora. Maurice Raynaud, podobno ten Francuzik perfekcjonista już dawno temu spisał jej los i zakpił lepiej niż Stwórca. Rosemary cierpi na rzadki zespół Raynauda, czyli na napadowy skurcz tętniczek w obrębie rąk. Śmiała się, że nawet jej naczynia krwionośne buntują się i pod byle pretekstem zamykają wszystkie drogi, zawsze jednak dodaje, że wcale im się nie dziwi. Zachwyca się nimi, ładne, prawda? Patrz, najpierw fiolet, błękit kobaltowy, potem cynober i na końcu moja skóra, sjena naturalna… Można powiedzieć, że pan Raynaud był artystą. Tęczowe dłonie, bo zamiast wody, pije farby prosto z tubek.
Saska kępa szarej, brukowanej trawy, ma się po niej betonowe sny. O świcie można tutaj utonąć, zgęstnięć razem z atmosferą wylewaną jak z leniwie obracających się betoniarek-barów. Nawet nie myślimy o postoju, Rosermary zaczyna się spieszyć, coraz bardziej niecierpliwi się na myśl o przeprowadzce do Muzeum Narodowego. Nawet Słoneczna Pogodynka świeci tutaj jakby ciemniej.
Idziemy dalej, a po drodze kilka Przygód. Kryją się, większość boi się upałów, popołudniowych, warszawskich skwarów. Na skwerach siedzą w piaskownicy i smażą jajka na zjeżdżalniach. Obserwują nas bacznie i czyhają. Dostrzegamy ich skrzące się psotliwie oczy pod studzienkami. Chwila nieuwagi i mogą wyskoczyć i zaciągnąć w ciemność, w krzaki, w cokolwiek. No i jeszcze Szmulki, małe żydowskie stworki na swoich włościach – Szmulowiznie. Ale Rosemary trzyma z nimi wszystkimi sztamę, pojawiają się tylko wtedy, kiedy tego chce. A teraz chce przeprowadzki – nie ma sprawy, lalusiu, załatwi się – Szmulki uwijają się jak w ukropie, pomagają znosić meble, układać pudełka, organizują nawet transport. Żółty kabriolet, najlepsza bryka tutejszego bikiniarza. Oczywiście była jego, kiedy jeszcze żył, przed katastrofą. Idealny wybór, lalusiu, na dzisiejszą pogodę. A po wszystkim równie mały, żydowski rachunek.
Czyli odjeżdżamy? Nie, jeszcze sekundę, ostatnia zabawa na trzepaku, prosi Rosemary, żegnając się z Pragą. A gdy tak huśtała się na trzepaku, Słoneczna Pogodynka spacerowała wokół placu. Mechanicznie odmierzała odległości i wysypywała co krok kłujące jak igiełki promienie. Wraz z towarzyszącym stukotem obcasów Rosemary. Za każdy razem – najpierw góra, hop, potem w dół i lądowanie z głuchym brzdękiem jej butów, i z powrotem hop, brzdęk. Nie mogąc oderwać wzroku, przytakiwałem w ślad za rytmicznymi ruchami mojej dziewczyny. I znów ten niewinny uśmieszek jej pośladków, jesteś trzepakiem, zdają się do mnie szeptać. Popatrz, jak wprawnie cię trzyma, kręci, obraca. Góra, hop, dół, brzdęk. I tylko jej włosy zamyśliły się i nieruchome wiszą w powietrzu, jakby gdzieś obok. Świecą się złotem radioaktywnego promieniowania spadającego z nieba.
Wspomina dzielną dzielnicę i mówi, gdzie tutaj można dostać najlepsze dragi, jak za półdarmo załatwić sobie lobotomię i opowiada, dlaczego Szmulki już nie lubią Łysych Pingwinów. Góra, hop, dół, brzdęk.
A potem słońce schowało się na chwilę w bramie jej kamienicy, żeby odpocząć. Skądś przyszedł jednak pan Kitsch i napluł w środku, na dobre przeganiając upalne popołudnie. Dowidzenia Słonecznej Pogodynce, dowidzenia Pradze, dowiedzenia trzepakom. Dobra noc, zły poranek, zanuciła pod nosem Rosemary i zarządziła wreszcie odjazd.
Wieczorny wiatr rozpychał się w żółtym kabriolecie gdzieś pomiędzy mną a jej ulubionym krzesłem w stylu wiktoriańskim. Było ciasno w tym jej skromnym życiu, ale przekonywała, że w muzeum wszystko się zmieni, bo sale przestronne, tyle miejsca i wolnej ręki. Zawsze najwięcej mówiła zza kierownicy, lubiła prowadzić, a w ogóle nie potrafiła. Nie tylko samochodu. Ale teraz naprawdę się spieszyła. Słońce uciekało, niknąc za grzybem atomowym na horyzoncie, a Rosemary tak bardzo bała się nocy w świecie po katastrofie. Tłumaczyła, że to czas zombie, że boją się tylko dnia i gdy zapadnie zmrok nic ich nie powstrzyma przed wykradnięciem jej mózgu.
Czyli pędziła jak szalona po pustych ulicach wieczornej Warszawy. Wydłużające się cienie goniły nas przez całą drogę, berek z nimi na zakrętach, potem znów Most Poniatowskiego i nagle orientujemy się, że gdzieś zgubiliśmy pana Kitscha. Pewnie wyleciał na wirażach Ronda Waszyngtona, biedaczek. Chyba jednak nie będziemy płakać, mówi, że może zjedzą go zombie. Śmiem twierdzić, że raczej będzie odwrotnie, ale nie dyskutuję. Przytakuję i z zachwytem przyglądam się, z jaką gracją próbuje wbić siódmy bieg, a wygrawerowany koń stoi tam i prawie czuję, jak mocno obejmuje gałkę skrzyni biegów, długie, zgrabne palce w kolorze tęczy. Żółty kabriolet Ferrari mruczy, gdy moja dziewczyna katuje silnik. Mruczy, potem warczy zadowolony i na końcu piszczy, hamując. Dojeżdżamy do nowego domu.
Kiedyś spytałem się, jak ma naprawdę na imię. Odpowiedziała, że nie pamięta, odkąd doktor Freeman wsadził jej w oko szpikulec do lodu. Skarbie, lobotomia to taka zabawa, tłumaczył jej, gra wstępna, rozumiesz, ja pcham, dziecinko, a ty od dziś potrafisz nie łączyć wczoraj z dziś i vice versa. Naprawdę nie pamiętała. Może podświadomie chciała odciąć się od świata sprzed katastrofy, a może rzeczywiście utraciła ciągłość z tamtym życiem. Mówiła, że doktor Freeman to czarodziej, który opowiedział jej bajkę. Wiesz, jak to jest – za lasami, za górami żyła sobie prawdziwa amerykańska magia – hokus-pokus – John Kennedy był królem i miał dziewięcioro dzieci – czary-mary – ale najstarszej córki Rose Marie nie chciał żaden rycerz, więc zaopiekował się nią czarnoksiężnik Freeman – abra-kadabra – od tamtej pory mówili na nią Rosemary, a razem z doktorem do dziś pakują lobotomię do teleodbiorników i wysyłają za ocean – happy end. Powiedziałem, że to bardzo ładne imię i postanowiłem nie pytać już więcej o jej przed-apokaliptyczne wczoraj.
Dojeżdżamy do nowego domu, parkujemy i zapada zmierzch. Muzeum Narodowe wita i obiecuje kilka spraw, a ja już wiem, że to moja wielka szansa, że to będzie moja noc. Rozgość się. Oczywiście wszystko po kolei, jak przystało na dżentelmena, ściągamy majteczki tylko po alkoholu, potem przystawki i w końcu na śniadanie znów majteczki, wskazane maczać je powoli w kawie, wtedy smakują najlepiej.
Ale na razie pobawię się w murzyna, wniosę jej ulubione krzesło w stylu wiktoriańskim, kilka pudeł i dziewczęcy kuferek, co tam moje plecy, a nuż uwierzy, że mam również murzyńskie gabaryty. Popatrz, maleńka, jaki jestem silny, jedyny prawdziwy facet po apokalipsie. Szybko, szybko, bo już ciemno wszędzie, głucho wszędzie, trzeba pilnować swoich mózgów. Zamykamy bramę. Czyli co? Spuszczamy się? Nie, nie, zamki na cztery spusty. Trzeba uważać, skropić próg, podobno odstrasza to zombie…
Jesteśmy tradycyjną parą, czyli ja mam się rozgościć, a kobiety do garów. Usadawiam się wygodnie w sali z rzymskim designem i wyczekuję kolacji. Tymczasem moja dziewczyna przebrała się w fartuszek, tylko w fartuszek i próbuje zmieścić się w piekarniku. Głowa weszła, gaz ma smak szarlotki, zmieściły się też podekscytowane cycki, oba mrugające zalotnie pośladki, na zewnątrz został tylko rozum, łydki, kostki i wspaniałe stópki. Gastrofaza wypełnia słodkim zapachem całe muzeum, gazofaza dobra na zatoki, na sen i na gotowanie mózgów.
Świece zostały na Pradze, całe szczęście nie zapomnieliśmy o grze w zielone, a więc trochę palimy. Nie bez mojej winy, nie ma też wina, jest za to szampan, bąbelki oczyszczają powietrze i amortyzują upadek fantazji. A na kolację Rosemary chce spróbować, jak smakują moje szare komórki. Mówi, że jest prawdziwą koneserką i zaraz mnie dokładnie oceni, przeżuje oraz połknie. Podano do stołu.
Podobno inaczej smakuje mózg humanisty, a inaczej naukowca. Każdy człowiek ma w swoim ciele specjalny guzik, rozumiesz, pstryk, klapka otwarta, i nagle świeci się szara mapa miasta neuronów. Parujesz niegrzecznymi myślami, choć być może to smog… w każdym razie, jeśli chcesz, mogę zrobić ci pranie, pstryk. Albo, na przykład, bardzo podobny aromat mają małe móżdżki dzieci i dziurawe schizofreników. Są słodkie, wiesz, nabierasz łyżką do lodów i od razu na wafelek, szybko, bo rozpływają się, spływają lepko po palcach, brodzie, języku, zostawiając ślady klejącej fantazji. A w ogóle to najlepiej smakują mózgi fizyków kwantowych.
Mój ma podobno smak ekologicznej żywności sprzed katastrofy, zero chemii, zero radioaktywnego grzyba znad horyzontu, brawo. Nigdy nie wiesz, co ci siedzi w głowie. Dopóki jej nie otworzysz. Rosemary podważa wieczko długim, czerwonym paznokciem, zagląda, cmoka z politowaniem, ale na pocieszenie drapie mnie po korze mózgowej. Potem wyjmuje wszystkie moje półkule, zakręty i bruzdy, przekłada do naczynia i dokładnie miksuje. Dźwięk przypomina mieszankę kosiarki i dentysty, choć zasadniczo nie powinienem nic słyszeć, nie myśleć. Tymczasem moja dziewczyna kosztuje, fachowo płucze usta, delektuje się przez kilka sekund, by wreszcie wlać z powrotem do mojej czaszki przygotowanego przed chwilą shake’a. Głośno zatrzaskuje klapę, zamyka dekielek głowy.
Lempickie, Witkiewicze, Matejki, a nawet Picasso wszystkiemu uważnie się przyglądają i po cichu komentują między sobą. Widownia szepcze. Rozglądam się dookoła, szkoda mi trochę co poniektórych, bo kutasy mojej dziewczyny nie zawsze idealnie uzupełniają kompozycje. Wreszcie odnajduję Aleksandra Wielkopolskiego. Biedny Hamlet polski dalej skubie, podobno rumianek. Nad jego głową, jak niezwykła aureola, unosi się czarny symbol narysowany przez Rosemary. Zaczynam wpadać w kompleksy, a ona już zrozumiała, pyta się o flamaster. Gdzie chcesz, skarbie, dzisiaj porysować?
Zaczynam analizować budowę fartuszka, gdzie trzeba pociągnąć, gdzie rozpiąć, a gdzie nacisnąć, żeby wszystko zgrabnie odpadło. Po nitce do kłębka, Minotaury ukryte, zakryte w labiryncie kobiecych sztuczek. A ona siedzi na swoim ulubionym krześle w stylu wiktoriańskim, specjalnie nawet nie trzeba jej rozbierać, wyprostowana, jak zwolnionym tempie zakłada noga na nogę, prawą na lewą, chyba skoczyło mi ciśnienie. Wokół tęczowego paluszka owija loczek włosów, owija i owija, i kręci przecząco głową. Z bananowym uśmiechem oznajmia, że chce jeszcze porozmawiać. Pewnie, nie ma sprawy, po wszystkim będziemy mieć mnóstwo czasu na konwersacje. A tymczasem, maleńka… Znów zakłada nogę na nogę, lewą na prawą, i znów coś skoczyło mi do góry, przysiadam się bliżej, a ona na to, że t e r a z. No dobra, co się odwlecze i tak dalej.
Nieco przegrany zapytałem się, więc kto jest tą sztuką po apokalipsie? Wyczekując odpowiedzi, oblizywałem ją spojrzeniem. I nie potrafiłem jednoznacznie określić, że czy moja dziewczyna płacze czy się śmieje.
Sztuka towaru – najlepszego w mieście, ma się po nim tęczowe nie tylko dłonie.
Sztuka latania, sztuka kochania – pani Wisłocka zza grobu uczy, jak tęczowe dłonie farbują ciało.
Do trzech razy sztuka, gdy tęczowymi dłońmi znów nieskutecznie podcinamy sobie i Warszawie żyły. Skarbie, chcesz pooglądać moje atomowe blizny?
- Ja jestem Sztuką – powiedziała Rosemary.
Aha, rozumiem, łapię i znów żałuję, że spytałem. Wiesz, jak jest, zaczyna tłumaczyć. Mnie najpierw muzealnie-narodowo zgwałci Witkacy w trójkąciku z Lempicką, potem mózg wyżrą zombie, a na końcu, gdy znów spuścisz na nas wszystkich bomby, cały budynek będzie tylko pyłem, kolorowym jak moje dłonie pyłem. To nasza najbliższa przyszłość, zaufaj mi, znam się na tym. Zostanie pan Kitsch ze swoją tandetną świtą i w zgliszczach będą przesypywać tęczowy piasek, czyli nas. W sumie powinieneś się cieszyć, patrz, w jak zaszczytnym gronie skończyliśmy – Malczewski, Canaletto, o, jest tam nawet Picasso. A po wszystkim na naszą cześć błyszczeć będą jedynie neony, reklamy Coca-Coli i niezniszczalne figurki Matki-Boskiej-Atomowej – sztuka postapokaliptyczna.
Wszystko pięknie, ładnie, słucham sobie swojej dziewczyny, aczkolwiek mam drobne problemy z koncentracją na słowach, bo bardziej zajmują mnie akurat jej uda, wychylające się nieśmiało zza fartuszka. Mój wzrok wędruje gdzieś pomiędzy pilną uwagą a jej kolanem. Od góry do dołu ta sama co zawsze trasa, po kolei – zielone oczka, wargi po raz pierwszy, pieprzyk na szyi, piersi, gęsia skórka jak piesi na pasach i tak dalej po tej dobrze znanej drodze. Boże, jakaś ty, kotku, chuda i blada. Właśnie próbuję sprawdzić grubość jej uda, sięgam odwrotnie niż Mickiewicz – nisko, coraz niżej, gdy Rosemary nagle wstaje i wyciąga skądś polaroida. Stary aparat, który schowała w swoim dziewczęcym kuferku.
Następnie ustawia się naprzeciwko mnie, świeci w oczy lampą i oznajmia, że to jakiś sposób, żeby przeżyć razem z panem Kitschem. Flesz, ptaszek, cyka, reflektory proszę państwa i już oto wprawnym ruchem artystki wyciąga gotowe zdjęcie. Trudno powiedzieć, czy wyszedłem bardziej na napalonego, czy tępego. Wiesza tę moją podobiznę obok Bitwy pod Grunwaldem i usatysfakcjonowana wraca na swoje ulubione krzesło w stylu wiktoriańskim. Dobra, już wiem, moja dziewczyna jednak się śmieje, zwłaszcza z tego, że zrobienie dobrego kiczu to też sztuka.
Koniec i znów prawa na lewą. To jak to szło z tym fartuszkiem? Zawiązane na kokardkę, skarbie, wszystko odsupłamy, nic się nie bój, zaraz po tym, jak już wyplączę język z twoich słów. Potrafię rozebrać się w jednym ruchu, popatrz uważnie, melduję się twardy, zwarty i gotowy. Czyli powracam na drogę mleczną Rosemary. Na czym to my stanęliśmy? Piersi i piesi, jedziemy dalej, ciągniemy za wstążeczkę… Ale jak to? Pod fartuszkiem, masz drugi fartuszek? Całujesz słodko, świntuszku, ale czas by zagrać w otwarte karty.
W porządku, uśmiechasz się i próbuję jeszcze raz. Znowu fartuszek. I potem kolejny, i kolejny, odwiązuję wstążeczkę za wstążeczką, za mną piętrzy się już stos twoich dzisiejszych kreacji. Tej nocy w Muzeum Narodowym faluje złowrogo morze fartuszków. Wreszcie smutny i bezsilny rezygnuję. Aczkolwiek wciąż uważam za niesprawiedliwe to, że tylko jedna osoba stoi w tej sali nago.
A potem znowu pojawia się nasz stary znajomy, pan Kitsch. Nie pyta, czy może się przysiąść, czy to dobry moment, czy nie przeszkadza. Milczy i tylko z lekkim uśmieszkiem politowania przygląda się mojej goliźnie. Ale bije brawo. Z zachwytu, prawda?
Nieudolnie próbuję się zasłonić, a nasz niespodziewany gość znudzony moją zabawą w Adama podchodzi do Bitwy pod Grunwaldem, przez chwilę dokonuje starannej lustracji, po czym – 426 na 987 cm, olej na płótnie – zjada ją kęs po kęsie. Następnie sięga po moje zdjęcie i dopełnia wieczerzy. Rosemary zaczyna się śmiać we wszystkich tych swoich niekończących się fartuszkach. Czuję, że się gubię, gdy nagle przypominam sobie, że przecież jestem prawie jak Bóg. Chyba odrobinę mylę fizykę kwantową z rzeczywistością, ale postanawiam dokonać anhiliacji wszystkich swobodnych elektronów w tej sali, na czele z moją dziewczyną.
Rosemary ucieka, chce się bawić w chowanego, proszę bardzo, choć zasadniczo – jako elektron – dopóki biega, jest wszędzie i nigdzie jednocześnie. Gonię ją jednak wytrwale po wszystkich zakamarkach muzeum, po drodze dwa razy zaplątując się w morzu fartuszków. Gdy znów docieram do Hamleta polskiego, Aleksander Wielkopolski puszcza do mnie oczko po przyjacielsku i wskazuje palcem, gdzie zniknęła. Jest tam, za plecami. Odwracam się i widzę, skubaną, u Lempickiej na obrazie. Lassitude, przebiegła, znacznie chudsza niż oryginał, znużona kobieta na krześle w stylu wiktoriańskim. Rosemary siedzi tam (i wisi jednocześnie) i ani myśli zejść z powrotem na ziemię. Po raz kolejny przecząco kręci głową i mówi, żebym sobie poszedł. Próbuję jeszcze odnaleźć pana Kitscha, ale on też gdzieś się schował.
Nie to nie, następnym razem na pewno mi się uda. A tymczasem biada mi. Goły, wcale nie wesoły, odarty ze złudzeń. Czuję się taki zmęczony, siadam na zimnej, marmurowej posadzce. Oczy same mi się zamykają i znów jest mi smutno. Moja dziewczyna uciekła, więc nie pozostało nic innego, niż jako Bóg po raz kolejny spuścić się na świat nuklearną powodzią.

...CDN...
Odpowiedz
#17
Cytat:trzymał też w coś rękach

i jeszcze tam gdzieś Saska Kępa była z małej litery.

Nice, szkoda, że główny bohater nadal jest sam i ma coraz większe schizy. To musi być straszne być samemu na świecie. Dzięki za wycieczkę do Muzeum Narodowego. Było naprawdę warto. Chyba nie muszę mówić, że my się podoba. i jeszcze nie nigdy nie byłem tak ciekawy czy ktoś kogoś przeleci czy nie.

Masz strasznie niesympatyczny awatar, wzbudza mój niesmak i takie tam. Zmień się na jeża albo coś.
natural born killer
Odpowiedz
#18
Danke, danke za wielbłądy i w ogóle. Bardzo się cieszę, że ciągle czytasz moje postapokaliptyczne gówienko. Wink Schizy głównego bohatera? No tak, tak, zaczyna się rozkręcać, biedaczek. Aczkolwiek wciąż mi trudno uwierzyć, że, Predatorze, dotrwałeś aż do trzeciego rozdziału. Fajnie, fajnie. A Muzeum Narodowe zawsze spoko, proszę się nie zrażać poziomem hipsterstwa w okolicy. Wink

Ale jak to, ale czemu odpychający? Przecież mój avatar to zaszyfrowany przekaz podprogowy, który kazali mi nadać Illuminatti, więc na razie nie mogę go ściągnąć z afiszu. W przeciwnym wypadku grozi mi niebezpieczeństwo, ale o tym ciii... Poza tym, gdyby się zastanowić, coś-nie-coś ma wspólnego z jeżami...

Jeszcze raz dzięki za lekturkę i pozdrawiam!
Odpowiedz
#19
Mam podobnie jak ty - mój avatar to tez zakodowany przekaz podprogowy. Światowa Rada Jeży Uszatych kazała mi go nadać.

Błądzisz, kolego, Iluminaci są marionetkami w rękach Jeży (ale o tym ciii), chcą się wyrwać spod kontroli, a to może zachwiać równowagą światową. Nie można do tego dopuścić.
natural born killer
Odpowiedz
#20
Stary, tylko w Tobie nadzieja! Ja już jestem praktycznie stracony, czuję na plecach oddech tych wszystkich agentów wysłanych przez Illuminatów, żeby mnie zlikwidować. Na razie jeszcze się jakoś trzymam, ale wiem, że mnie już prawie mają, czyhają za każdym rogiem, w każdej ciemnej uliczce na Ziemi, z tego powodu nie wychodzę z domu od 44 miesięcy, nie gaszę światłą i spożywam żywność 69 razy przegotowaną – wyłącznie przy mnie, a lada chwila elektrownia odłączy mi prąd, gazownia gaz i wtedy, wtedy… wolę nawet myśleć, co mogą mi zrobić. A wszystko przez to, że w ich siedzibie głównej (gdzie niby miałem zapewnione ostre chlanie, ostre ćpanie i ostre mizianie nosem, ale…) nie zgodziłem się w sekretnym pokoju na kopulację z wygoloną z kolców byłą panią JEŻ – ich szatańską królową. Cii, chyba słyszę, jak się zbliżają, nie mam zbyt wiele czasu… W Tobie jedyna nadzieja, Predatorze! Słuchaj, mną się nie przejmuj, dla mnie nie mam już szansy... Ale Ty możesz uratować świat. Uwaga, wielka rewolucja nadciąga, zbierz czym prędzej armię jeży i czekaj na dalsze instrukcje. Bez odbioru!
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości