Wieloskop
Wiekowy mężczyzna siedział na stołku w swojej ciemnej pracowni, wstawiając kolejny trybik do dzieła swego życia. Żółte światło lampy naftowej zawieszonej na ścianie wywoływało ciepłe refleksy w potężnej soczewce leżącej na kawałku ciemnego aksamitu u jego stóp. Otarł z czoła wyimaginowany pot i wszedł na drabinę, aby rozpocząć mozolny proces montażu giętkich, teleskopowych ramion łączących elementy stanowiące istotę jego konstrukcji. Zszedł na ziemię wiele godzin później, zakończywszy oliwienie przegubu, który uparcie nie chciał zamilknąć i piszczał przy każdym ruchu. Położył pas z narzędziami na stole i wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi.
** *
Piskliwy śmiech niósł się echem po korytarzach dużego, drewnianego domu, nadając duszę przedwojennej konstrukcji. Na zewnątrz było szaro i nieciekawie, lecz w środku nikt nie zwracał na to uwagi. Wielkimi krokami zbliżały się święta wielkanocne, a wraz z nimi- wielkie sprzątanie. Rodzice wyjechali na zakupy, więc dzieci postanowiły skorzystać z okazji i pograć w piłkę na korytarzu. Nie trzeba wielkiego geniuszu, by domyślić się, czym skończyło się to dla ceramicznych bibelotów od ciotki Krystyny. Z jakiegoś powodu nikt po nich nie płakał.
***
W zupełnie innym zakątku świata, pewien dandys nazwiskiem na C oglądał właśnie podziemia nowo zakupionego budynku, z każdą chwilą dziwiąc się swojemu wyborowi. „Trzeba było kupić tamtą willę. Każdy chce mieć willę, na co mi ta chałupa?”- do tego sprowadzały się jego rozmyślania, powtarzane jak mantra kiedykolwiek zobaczył coś, co odbiegało od jego wyobrażenia o swoim miejscu bytowania. Dom był zapuszczony, wszystko pokrywały pajęczyny a warstwa brudu na oknach skutecznie uniemożliwiała odróżnienie jego samołazu od rosnącego obok krzewu magnolii. Widać było za to kolorowe fluktuacje nieba- barwy zmieniały się co kilka sekund, całkowicie bezładnie i bez choćby krztyny dobrego smaku. Zaczęło mu się robić niedobrze, więc zwrócił swój wzrok z powrotem ku dziwnie poplamionej ścianie i westchnął na myśl o kosztach remontu. W istocie, nie była to najlepsza decyzja.
***
Cała rodzina zasiadła przy długim, porysowanym przez pokolenia użytkowników stole. Wszyscy posyłali talerze do dziadka, a ten z kolei podawał je babci Hali, która nalewała do każdego swojej firmowej zupy ogórkowej. W tym samym czasie Tata opowiadał maluchom zmyślone metody produkcji ptasiego mleczka, nie zwracając uwagi na groźne spojrzenia rzucane mu przez Mamę. Zafascynowany dojeniem gołębi Radek nawet nie zauważył, kiedy jego miska wylądowała potłuczona na ziemi, a na parkiecie wykwitł kwiat zupy. Dopiero kiepsko stłumiona klątwa dziadka wdeptującego w zieloną substancję uświadomiła go w rozwoju wydarzeń. Jak najszybciej pobiegł po szmatkę, a mama zebrała z ziemi porcelanowe skorupy. Trudno, kupi się następną- pomyślała.
***
-Cisza w sektorze 113, warunki normalne, pływy penuryczne na wschodni głębinowy… Powiedz coś swojej kuzynce, dobra? Mam dość jej trucia, Koija.
-Może nie na tym kanale, co? – Kojjasta Vijan zmienił cżęstotliwość na nieco bardziej prywatną – Sam to załatw. Z całym szacunkiem, mam na łbie cały cholerny okręt i nie mam czasu na takie pierdoły. Wystarczająco źle, że gadam z tobą podczas patrolu. Na służbie. Na..
- No, no, dobra, daruj sobie. Kiedy wbijamy na stację? Chyba z wiek nie byłem u Loli, wiesz? Niezła z niej…
Trach!
Ten idiota Karmazow pewnie znowu wylał kawę na panel, pomyślał kapitan największej jednostki Interdessumicznej Floty Zachodniej, szerzej znanej pod nazwą nienadającą się do druku. Jego statek, „Podniebny Beduin”, rzeczywiście był duży. Bardziej taktowni na tym kończyli swój opis, nie chcąc urazić Vijana- „Stary Arab”, jak nazywany był w całej flocie, był prawdopodobnie najbardziej obdartym i zdecydowanie najstarszym okrętem po tej stronie Pustki. Dowódcy to jednak nie przeszkadzało- póki dało się nim lecieć, wszystko było w porządku.
Nagle na stacji interkomu pojawiła się podłużna twarz jego sekretarza, Petra Lubjotki.
-Co słychać, Pepe?
-Nic, sir. I w tym problem. Sektor 113 umilkł, sir- poinformował hologram.
-Na pewno?- zapytał z nutką podejrzliwości w tonie.
-Na pewno, sir.
Kojjasta zmarszczył brwi i podszedł do portu komunikacyjnego, pozostawiając losy „Beduina” w rękach autopilota. Przeskakiwał po kanałach, ale odpowiadał mu tylko szum.
-Talerze na 112 i 114, najmocniejszy na centralę. Już- rozkazał. Atmosfera napięła się.
-Zrozumiano, sir. Przerywam łączność, sir.- Sztywny Pepe zniknął, a jego miejsce w głowie kapitana zajęły czarne myśli. Fakt, jego statek rozlatywał się coraz bardziej z każdym przebytym metrem, ale wszelkie systemy komunikacyjne zawsze były utrzymane w idealnym stanie, a na dodatek co kilka lat wymieniane na nowe. Nie mogły nawalić. Nie mogły.
***
Ekipa sprzątająca uwinęła się nadzwyczaj szybko i już dwa dni później dandys robił rozeznanie w sprawie remontu. Po usunięciu skorupy brudu dom prezentował się całkiem dobrze. Zszedł do piwnicy; schody były niezwykle, wręcz podejrzanie, długie. Jeden ze sprzątaczy powiedział mu, że były tutaj drzwi, których nie dało się otworzyć.
-Zostawcie je po prostu, potem się tym zajmę -odpowiedział- Nie obniżę wam za tamten pokój wypłaty- dodał z półuśmieszkiem.
Najpierw zrobił obchód całości, dopiero potem podszedł do niepozornych drzwi. Klamka ani drgnęła pod jego naciskiem, ale był na to przygotowany. Wyjął z kieszeni swój stary wytrych i zaczął majstrować przy zamku , który kilka minut później poddał się z cichym szczęknięciem. Wszedł i po omacku znalazł włącznik lampy. Gdy zapalił światło, automatycznie cofnął się do wyjścia.
***
Nagle rzuciło statkiem, a Kojjasta wylądował na ziemi, uderzywszy głową o konsolę zewnętrznego higrometru. Gdyby nie zamroczenie, słyszałby krzyki załogi i koszmarne dźwięki wydawane przez uszkodzoną przez coś maszynerię. Zanim zdążył się pozbierać ,do sterowni wpadł zdyszany pomocnik kucharza. Rozbił szybkę chroniącą znajdujący się pod nią czerwony guzik i go wcisnął. W jednej chwili zamknęły się wszystkie drzwi, śluzy i klapy na okręcie, dzieląc go na kilkaset zamkniętych stref. Potem usiadł przy ścianie i zamknął oczy.
Kapitan podbiegł do niego na czworakach.
-Co się, kurwa, dzieje?- zapytał zduszonym głosem.
Chłopak wrzasnął, ale rozpoznawszy rozmówcę szybko się opanował.
-Boże, to pan. Matko, znaczy, sir, zalało nas. Nie żyją, załoga. Zatopiło…
-Nie rycz, gadaj! Jak to zalało?! Co zalało?! Jesteśmy w Pustce!
-Wiem, nie wiem, jakaś papka, szarozielona- przełknął łzy- Jak…
W tym momencie dolny róg drzwi odgiął się i do środka w zastraszającym tempie zaczęła wlewać się obrzydliwa, szarawa ciecz. Kuchcik wrzasnął i zaczął gramolić się na wysokie pudło komputera pokładowego, a kapitan pospieszył za nim.
Przez kilka minut patrzyli, jak poziom mazi w pokoju wzrasta, odbierając ostatnie nadzieje na przeżycie. Instalacje w ścianach jęczały, gdzieś rozległa się eksplozja. Młodszy przez cały czas płakał i wył, starszy czuł żółć w ustach i wymiociny zbierające się w gardle. Patrzyli, jak pod warstwą szarości znika oparcie kapitańskiego fotela. Sekundy mijały wolniej niż lata, a każda minuta zdawała się wiecznością.
W końcu nadeszła chwila, gdy substancja sięgała im niemal nosów. Kapitan obrócił się na plecy i przycisnął twarz do sufitu, przy którym pozostało nieco życiodajnego powietrza. Hałasy ucichły, stłumione przez wlewającą mu się do uszu ciecz. Nie wiedział nawet, czy jego ostatni towarzysz jeszcze żyje. Raczej nie.
To i tak bez znaczenia.
Trochę rzadkiej papki dostało się mu do ust. Przez chwilę nie mógł zrozumieć, jak to możliwe. Takie rzeczy się nie dzieją. Jeszcze nikt nie utopił się tym, chyba, że w jakiejś głupiej kreskówce. W sumie zabawna sytuacja.
Wreszcie zaśmiał się, wciągając do płuc śmierć.
Śmierć o smaku ogórków.
***
-Mamoo, ile jeszcze do świąt?- zapytała Zosia, malując pisankę.
-Już pytałaś, myszko. Dokładnie tydzień.
-A nie możemy zrobić drugich świąt wcześniej?
- Listoonooosz! – rozległo się za ich plecami- Tata, chodź, paczka jest!
Dzieci rzuciły wydmuszki i pobiegły zobaczyć, czy to do nich, zostawiając mamie zbieranie z podłogi jeszcze mokrych jajek. Nie mogły wiedzieć, że stąpają po mokrym grobie załogi najsłynniejszego transportowca Floty.
***
Powoli podszedł do wielkiego, przykrytego burą płachtą kształtu i obszedł go dookoła. Musiał mieć kilkanaście metrów średnicy; wypełniał sobą całe pomieszczenie. Sufit był zawieszony wiele metrów nad podłogą; to dlatego schody do piwnicy są takie długie!
Płachtę zawieszono na haku przytwierdzonym do sklepienia. Widział zamontowany tam system rurek i sznurków, od którego kilka lin ciągnęło się aż do stojącego przy ścianie kołowrotu. Korba drgnęła pod jego naciskiem i choć kosztowało go to wiele trudu, udało mu się unieść materiał, który zwinął się w górze na przeznaczonym do tego drążku.
Jego oczom ukazało się… właściwie co? Obejrzał błyszczącą konstrukcję z każdej stronę, ale mimo to żadna nazwa nie przychodziła mu do głowy. Do ściany przybita była metalowa drabinka, ciągnąca się aż do sufitu. Wszedł na szczyt i obejrzał znalezisko z góry.
Z dołu patrzyła na niego z rur bateria soczewek i innych szkieł. Jego sylwetka odbijała się w połyskującym, złotawym korpusie. Zszedł powoli na ziemię i na czworakach wpełzł pod to, co wyglądało mu na główną część machiny, gdzie znalazł klapę prowadzącą do wnętrza. Bez wahania pchnął ją i wspiął się do środka.
Rozejrzał się po ciasnym wnętrzu- bez wątpienia był to kokpit. Oświetlenie włączyło się samo, gdy wszedł przez właz, który na wszelki wypadek pozostawił otwarty. Jeżeli jego poprzedni fach czegoś go nauczył, to tylko ostrożności. Na głównej konsoli leżał gruby niczym Koran zeszyt, poplamiony na okładce kawą. Sięgnął po niego i mimo trudności z odczytaniem rękopisu zagłębił się w lekturze.
***
Wiele lat wcześniej, brodaty człowiek właśnie skończył spisywanie Instrukcji. Zajęło mu to kilka lat, w zasadzie nie pamiętał ile.
Właśnie, nie pamiętał. I na tym polegał jego problem. Dlatego potrzebował Instrukcji, by móc obsłużyć własny wynalazek.
Tracił powoli władzę nad własnym ciałem; ręce drżały mu tak bardzo, że nie był w stanie nawet wkręcić śrubki. Na szczęście zdołał ukończyć pracę nad projektem zanim zrobiło się naprawdę źle.
***
Dzieci biegały po trawie, bawiąc się w berka, a starsi zajmowali się swoimi sprawami. Najmłodsi urządzili sobie zawody w skakaniu z huśtawki- Karolek właśnie wylądował, bijąc rekord odległości.
Gdzieś indziej kamienny blok spadał niepowstrzymanie na nieświadomą zagrożenia kobietę. Ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć.
***
Syrio, bo tak nazywał się dandys, płacił właśnie ekipie budowlanej za błędy starego konstruktora. Jakkolwiek genialny, zapomniał o pewnym drobnym szczególe- nie było żadnego sposobu, aby wyprowadzić urządzenie. Jego odkrywca musiał wybudować specjalną rampę, ciągnącą się od piwnicy aż na powierzchnię, aby móc skorzystać z (jak się okazało) wieloskopu. Kosztowało go to wiele pieniędzy i jeszcze więcej czasu, ale było warto. Przynajmniej miał taką nadzieję.
***
Dalia akurat targowała się ze sprzedawcą pomarańczy, kiedy wszystko się zaczęło. W jednej chwili starał się wcisnąć jej zgniłe owoce, a w drugiej leżał ziemi, próbując wyplątać się ze zwłok własnego straganu. Cały bazar zdawał się dygotać.
Dzień był przyjemnie ciepły i słoneczny, lecz płyty tektoniczne nigdy nie słynęły z wyczucia chwili. Trzęsienia ziemi nie były w tych okolicach szczególnie rzadkim zjawiskiem, lecz ich mieszkańcy zdawali się wymazywać z pamięci każde z nich i w efekcie zawsze byli równie nieprzygotowani na to, co zawsze nadchodziło. Co nie znaczy, że nie potrafili tego wykorzystać.
Widząc okazję, Dalia zebrała z ziemi tyle owoców, ile mogła, wrzuciła je do torby i uciekła, nim zaczęło się prawdziwe piekło. Pognała ku wschodniej bramie, ale zdążył się pod nią zebrać spanikowany tłum, uniemożliwiający wyjście. W samym środku pandemonium znajdował się mały słoń, który ryczał i tratował ludzi chcąc się wydostać. Zawsze to samo!
Przecisnęła się przez kilka metrów przerażonej ludzkiej masy i zarzuciwszy torbę na plecy zaczęła wspinaczkę na ogrodzenie. Co to w ogóle za pomysł, trzymetrowy płot wokół bazaru! Bazaru! – myślała, stawiając stopy na ozdobnych kolcach prętów.
Wreszcie! Przekładała już nogę na drugą stronę, kiedy padł na nią cień. Odwróciła głowę na tyle szybko, by zobaczyć marmurową kolumnę Niezniszczalnej Świątyni padającą prosto na nią. Próbowała zeskoczyć, ale rzemień jej sandała zaplątał się o jeden z wielu cierni ogrodzenia. Śmierć spadła na nią jak grom z jasnego nieba.
***
Syrio miał pewne trudności ze sterowaniem wieloskopem, ale w końcu udało mu się go wyprowadzić na powierzchnię. Dobrze, że jego dom był na odludziu- sąsiedzi na pewno by przeszkadzali, a poza tym nie wiedział nawet, czy to, co robi jest w pełni legalne. Nie, żeby szczególnie go to obchodziło; po prostu ostatnio wolał unikać kłopotów.
Uaktywnił tryb obserwacji i nastawił aparaturę. Pociągnął za dźwignię po swojej prawej i skonfigurował parametry czegoś, co konstruktor nazwał „kryształem skupiającym”. Syrio nie wiedział, co to jest, ale miał nadzieję, że uda mu się to włączyć.
Rury rozsunęły się ze zgrzytem, gdzieś za nim rozległo się buczenie. W końcu panoramiczny ekran zalały barwy.
Syrio nie mógł zrozumieć, co widzi. Niestety, nie było mu dane rozumieć zbyt wiele.
***
Zosia napełniła wiaderko wodą i wzięła szmatkę. Mama kazała jej odkurzyć poręcze, co było chyba najgłupszym zajęciem na świecie. Przecież one ciągle były odkurzane, kiedy ktoś szedł i się o nie opierał! Westchnęła głośno i zmoczyła ściereczkę. Było jej jej żal, że ciągle ją tak moczy i gniecie, ale nie było innego wyjścia. Każdy musi robić swoją pracę- powiedziała do ociekającego detergentem skrawka materiału, ścierając urojony kurz.
***
Miał akurat dość czasu, by wyłączyć silnik, nim świat pogrążył się w szarej wodzie . Drzewa, domy, samołazy- wszystko zmieniło się w makabryczne ozdoby akwariowe, pełne walczących o ostatni oddech ludzi i zwierząt. W minutę znalazł się na dnie oceanu. Prądy miotały niemiłosiernie wieloskopem i zanim sytuacja w miarę się ustabilizowała, był cały poobijany. Czuł na języku charakterystyczny, metaliczny smak krwi. Nie minęła nawet godzina od potopu, a jemu już zaczynało brakować tchu. Kokpit był bardzo ciasny, nie mógł liczyć na wiele czasu.
Kompletnie oszołomiony, odwrócił się od szyby i wtulił twarz w oparcie fotela by nie widzieć unoszących się w wodzie trupów. Bardzo chciał się obudzić; tak koszmarnego snu nie miał od lat.
Zaczął płakać, lecz szybko stało się to bardzo męczące. Zamknął oczy i zasnął.
A potem zasnął głębiej.
I nie było już o czym mówić.
Wiekowy mężczyzna siedział na stołku w swojej ciemnej pracowni, wstawiając kolejny trybik do dzieła swego życia. Żółte światło lampy naftowej zawieszonej na ścianie wywoływało ciepłe refleksy w potężnej soczewce leżącej na kawałku ciemnego aksamitu u jego stóp. Otarł z czoła wyimaginowany pot i wszedł na drabinę, aby rozpocząć mozolny proces montażu giętkich, teleskopowych ramion łączących elementy stanowiące istotę jego konstrukcji. Zszedł na ziemię wiele godzin później, zakończywszy oliwienie przegubu, który uparcie nie chciał zamilknąć i piszczał przy każdym ruchu. Położył pas z narzędziami na stole i wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi.
** *
Piskliwy śmiech niósł się echem po korytarzach dużego, drewnianego domu, nadając duszę przedwojennej konstrukcji. Na zewnątrz było szaro i nieciekawie, lecz w środku nikt nie zwracał na to uwagi. Wielkimi krokami zbliżały się święta wielkanocne, a wraz z nimi- wielkie sprzątanie. Rodzice wyjechali na zakupy, więc dzieci postanowiły skorzystać z okazji i pograć w piłkę na korytarzu. Nie trzeba wielkiego geniuszu, by domyślić się, czym skończyło się to dla ceramicznych bibelotów od ciotki Krystyny. Z jakiegoś powodu nikt po nich nie płakał.
***
W zupełnie innym zakątku świata, pewien dandys nazwiskiem na C oglądał właśnie podziemia nowo zakupionego budynku, z każdą chwilą dziwiąc się swojemu wyborowi. „Trzeba było kupić tamtą willę. Każdy chce mieć willę, na co mi ta chałupa?”- do tego sprowadzały się jego rozmyślania, powtarzane jak mantra kiedykolwiek zobaczył coś, co odbiegało od jego wyobrażenia o swoim miejscu bytowania. Dom był zapuszczony, wszystko pokrywały pajęczyny a warstwa brudu na oknach skutecznie uniemożliwiała odróżnienie jego samołazu od rosnącego obok krzewu magnolii. Widać było za to kolorowe fluktuacje nieba- barwy zmieniały się co kilka sekund, całkowicie bezładnie i bez choćby krztyny dobrego smaku. Zaczęło mu się robić niedobrze, więc zwrócił swój wzrok z powrotem ku dziwnie poplamionej ścianie i westchnął na myśl o kosztach remontu. W istocie, nie była to najlepsza decyzja.
***
Cała rodzina zasiadła przy długim, porysowanym przez pokolenia użytkowników stole. Wszyscy posyłali talerze do dziadka, a ten z kolei podawał je babci Hali, która nalewała do każdego swojej firmowej zupy ogórkowej. W tym samym czasie Tata opowiadał maluchom zmyślone metody produkcji ptasiego mleczka, nie zwracając uwagi na groźne spojrzenia rzucane mu przez Mamę. Zafascynowany dojeniem gołębi Radek nawet nie zauważył, kiedy jego miska wylądowała potłuczona na ziemi, a na parkiecie wykwitł kwiat zupy. Dopiero kiepsko stłumiona klątwa dziadka wdeptującego w zieloną substancję uświadomiła go w rozwoju wydarzeń. Jak najszybciej pobiegł po szmatkę, a mama zebrała z ziemi porcelanowe skorupy. Trudno, kupi się następną- pomyślała.
***
-Cisza w sektorze 113, warunki normalne, pływy penuryczne na wschodni głębinowy… Powiedz coś swojej kuzynce, dobra? Mam dość jej trucia, Koija.
-Może nie na tym kanale, co? – Kojjasta Vijan zmienił cżęstotliwość na nieco bardziej prywatną – Sam to załatw. Z całym szacunkiem, mam na łbie cały cholerny okręt i nie mam czasu na takie pierdoły. Wystarczająco źle, że gadam z tobą podczas patrolu. Na służbie. Na..
- No, no, dobra, daruj sobie. Kiedy wbijamy na stację? Chyba z wiek nie byłem u Loli, wiesz? Niezła z niej…
Trach!
Ten idiota Karmazow pewnie znowu wylał kawę na panel, pomyślał kapitan największej jednostki Interdessumicznej Floty Zachodniej, szerzej znanej pod nazwą nienadającą się do druku. Jego statek, „Podniebny Beduin”, rzeczywiście był duży. Bardziej taktowni na tym kończyli swój opis, nie chcąc urazić Vijana- „Stary Arab”, jak nazywany był w całej flocie, był prawdopodobnie najbardziej obdartym i zdecydowanie najstarszym okrętem po tej stronie Pustki. Dowódcy to jednak nie przeszkadzało- póki dało się nim lecieć, wszystko było w porządku.
Nagle na stacji interkomu pojawiła się podłużna twarz jego sekretarza, Petra Lubjotki.
-Co słychać, Pepe?
-Nic, sir. I w tym problem. Sektor 113 umilkł, sir- poinformował hologram.
-Na pewno?- zapytał z nutką podejrzliwości w tonie.
-Na pewno, sir.
Kojjasta zmarszczył brwi i podszedł do portu komunikacyjnego, pozostawiając losy „Beduina” w rękach autopilota. Przeskakiwał po kanałach, ale odpowiadał mu tylko szum.
-Talerze na 112 i 114, najmocniejszy na centralę. Już- rozkazał. Atmosfera napięła się.
-Zrozumiano, sir. Przerywam łączność, sir.- Sztywny Pepe zniknął, a jego miejsce w głowie kapitana zajęły czarne myśli. Fakt, jego statek rozlatywał się coraz bardziej z każdym przebytym metrem, ale wszelkie systemy komunikacyjne zawsze były utrzymane w idealnym stanie, a na dodatek co kilka lat wymieniane na nowe. Nie mogły nawalić. Nie mogły.
***
Ekipa sprzątająca uwinęła się nadzwyczaj szybko i już dwa dni później dandys robił rozeznanie w sprawie remontu. Po usunięciu skorupy brudu dom prezentował się całkiem dobrze. Zszedł do piwnicy; schody były niezwykle, wręcz podejrzanie, długie. Jeden ze sprzątaczy powiedział mu, że były tutaj drzwi, których nie dało się otworzyć.
-Zostawcie je po prostu, potem się tym zajmę -odpowiedział- Nie obniżę wam za tamten pokój wypłaty- dodał z półuśmieszkiem.
Najpierw zrobił obchód całości, dopiero potem podszedł do niepozornych drzwi. Klamka ani drgnęła pod jego naciskiem, ale był na to przygotowany. Wyjął z kieszeni swój stary wytrych i zaczął majstrować przy zamku , który kilka minut później poddał się z cichym szczęknięciem. Wszedł i po omacku znalazł włącznik lampy. Gdy zapalił światło, automatycznie cofnął się do wyjścia.
***
Nagle rzuciło statkiem, a Kojjasta wylądował na ziemi, uderzywszy głową o konsolę zewnętrznego higrometru. Gdyby nie zamroczenie, słyszałby krzyki załogi i koszmarne dźwięki wydawane przez uszkodzoną przez coś maszynerię. Zanim zdążył się pozbierać ,do sterowni wpadł zdyszany pomocnik kucharza. Rozbił szybkę chroniącą znajdujący się pod nią czerwony guzik i go wcisnął. W jednej chwili zamknęły się wszystkie drzwi, śluzy i klapy na okręcie, dzieląc go na kilkaset zamkniętych stref. Potem usiadł przy ścianie i zamknął oczy.
Kapitan podbiegł do niego na czworakach.
-Co się, kurwa, dzieje?- zapytał zduszonym głosem.
Chłopak wrzasnął, ale rozpoznawszy rozmówcę szybko się opanował.
-Boże, to pan. Matko, znaczy, sir, zalało nas. Nie żyją, załoga. Zatopiło…
-Nie rycz, gadaj! Jak to zalało?! Co zalało?! Jesteśmy w Pustce!
-Wiem, nie wiem, jakaś papka, szarozielona- przełknął łzy- Jak…
W tym momencie dolny róg drzwi odgiął się i do środka w zastraszającym tempie zaczęła wlewać się obrzydliwa, szarawa ciecz. Kuchcik wrzasnął i zaczął gramolić się na wysokie pudło komputera pokładowego, a kapitan pospieszył za nim.
Przez kilka minut patrzyli, jak poziom mazi w pokoju wzrasta, odbierając ostatnie nadzieje na przeżycie. Instalacje w ścianach jęczały, gdzieś rozległa się eksplozja. Młodszy przez cały czas płakał i wył, starszy czuł żółć w ustach i wymiociny zbierające się w gardle. Patrzyli, jak pod warstwą szarości znika oparcie kapitańskiego fotela. Sekundy mijały wolniej niż lata, a każda minuta zdawała się wiecznością.
W końcu nadeszła chwila, gdy substancja sięgała im niemal nosów. Kapitan obrócił się na plecy i przycisnął twarz do sufitu, przy którym pozostało nieco życiodajnego powietrza. Hałasy ucichły, stłumione przez wlewającą mu się do uszu ciecz. Nie wiedział nawet, czy jego ostatni towarzysz jeszcze żyje. Raczej nie.
To i tak bez znaczenia.
Trochę rzadkiej papki dostało się mu do ust. Przez chwilę nie mógł zrozumieć, jak to możliwe. Takie rzeczy się nie dzieją. Jeszcze nikt nie utopił się tym, chyba, że w jakiejś głupiej kreskówce. W sumie zabawna sytuacja.
Wreszcie zaśmiał się, wciągając do płuc śmierć.
Śmierć o smaku ogórków.
***
-Mamoo, ile jeszcze do świąt?- zapytała Zosia, malując pisankę.
-Już pytałaś, myszko. Dokładnie tydzień.
-A nie możemy zrobić drugich świąt wcześniej?
- Listoonooosz! – rozległo się za ich plecami- Tata, chodź, paczka jest!
Dzieci rzuciły wydmuszki i pobiegły zobaczyć, czy to do nich, zostawiając mamie zbieranie z podłogi jeszcze mokrych jajek. Nie mogły wiedzieć, że stąpają po mokrym grobie załogi najsłynniejszego transportowca Floty.
***
Powoli podszedł do wielkiego, przykrytego burą płachtą kształtu i obszedł go dookoła. Musiał mieć kilkanaście metrów średnicy; wypełniał sobą całe pomieszczenie. Sufit był zawieszony wiele metrów nad podłogą; to dlatego schody do piwnicy są takie długie!
Płachtę zawieszono na haku przytwierdzonym do sklepienia. Widział zamontowany tam system rurek i sznurków, od którego kilka lin ciągnęło się aż do stojącego przy ścianie kołowrotu. Korba drgnęła pod jego naciskiem i choć kosztowało go to wiele trudu, udało mu się unieść materiał, który zwinął się w górze na przeznaczonym do tego drążku.
Jego oczom ukazało się… właściwie co? Obejrzał błyszczącą konstrukcję z każdej stronę, ale mimo to żadna nazwa nie przychodziła mu do głowy. Do ściany przybita była metalowa drabinka, ciągnąca się aż do sufitu. Wszedł na szczyt i obejrzał znalezisko z góry.
Z dołu patrzyła na niego z rur bateria soczewek i innych szkieł. Jego sylwetka odbijała się w połyskującym, złotawym korpusie. Zszedł powoli na ziemię i na czworakach wpełzł pod to, co wyglądało mu na główną część machiny, gdzie znalazł klapę prowadzącą do wnętrza. Bez wahania pchnął ją i wspiął się do środka.
Rozejrzał się po ciasnym wnętrzu- bez wątpienia był to kokpit. Oświetlenie włączyło się samo, gdy wszedł przez właz, który na wszelki wypadek pozostawił otwarty. Jeżeli jego poprzedni fach czegoś go nauczył, to tylko ostrożności. Na głównej konsoli leżał gruby niczym Koran zeszyt, poplamiony na okładce kawą. Sięgnął po niego i mimo trudności z odczytaniem rękopisu zagłębił się w lekturze.
***
Wiele lat wcześniej, brodaty człowiek właśnie skończył spisywanie Instrukcji. Zajęło mu to kilka lat, w zasadzie nie pamiętał ile.
Właśnie, nie pamiętał. I na tym polegał jego problem. Dlatego potrzebował Instrukcji, by móc obsłużyć własny wynalazek.
Tracił powoli władzę nad własnym ciałem; ręce drżały mu tak bardzo, że nie był w stanie nawet wkręcić śrubki. Na szczęście zdołał ukończyć pracę nad projektem zanim zrobiło się naprawdę źle.
***
Dzieci biegały po trawie, bawiąc się w berka, a starsi zajmowali się swoimi sprawami. Najmłodsi urządzili sobie zawody w skakaniu z huśtawki- Karolek właśnie wylądował, bijąc rekord odległości.
Gdzieś indziej kamienny blok spadał niepowstrzymanie na nieświadomą zagrożenia kobietę. Ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć.
***
Syrio, bo tak nazywał się dandys, płacił właśnie ekipie budowlanej za błędy starego konstruktora. Jakkolwiek genialny, zapomniał o pewnym drobnym szczególe- nie było żadnego sposobu, aby wyprowadzić urządzenie. Jego odkrywca musiał wybudować specjalną rampę, ciągnącą się od piwnicy aż na powierzchnię, aby móc skorzystać z (jak się okazało) wieloskopu. Kosztowało go to wiele pieniędzy i jeszcze więcej czasu, ale było warto. Przynajmniej miał taką nadzieję.
***
Dalia akurat targowała się ze sprzedawcą pomarańczy, kiedy wszystko się zaczęło. W jednej chwili starał się wcisnąć jej zgniłe owoce, a w drugiej leżał ziemi, próbując wyplątać się ze zwłok własnego straganu. Cały bazar zdawał się dygotać.
Dzień był przyjemnie ciepły i słoneczny, lecz płyty tektoniczne nigdy nie słynęły z wyczucia chwili. Trzęsienia ziemi nie były w tych okolicach szczególnie rzadkim zjawiskiem, lecz ich mieszkańcy zdawali się wymazywać z pamięci każde z nich i w efekcie zawsze byli równie nieprzygotowani na to, co zawsze nadchodziło. Co nie znaczy, że nie potrafili tego wykorzystać.
Widząc okazję, Dalia zebrała z ziemi tyle owoców, ile mogła, wrzuciła je do torby i uciekła, nim zaczęło się prawdziwe piekło. Pognała ku wschodniej bramie, ale zdążył się pod nią zebrać spanikowany tłum, uniemożliwiający wyjście. W samym środku pandemonium znajdował się mały słoń, który ryczał i tratował ludzi chcąc się wydostać. Zawsze to samo!
Przecisnęła się przez kilka metrów przerażonej ludzkiej masy i zarzuciwszy torbę na plecy zaczęła wspinaczkę na ogrodzenie. Co to w ogóle za pomysł, trzymetrowy płot wokół bazaru! Bazaru! – myślała, stawiając stopy na ozdobnych kolcach prętów.
Wreszcie! Przekładała już nogę na drugą stronę, kiedy padł na nią cień. Odwróciła głowę na tyle szybko, by zobaczyć marmurową kolumnę Niezniszczalnej Świątyni padającą prosto na nią. Próbowała zeskoczyć, ale rzemień jej sandała zaplątał się o jeden z wielu cierni ogrodzenia. Śmierć spadła na nią jak grom z jasnego nieba.
***
Syrio miał pewne trudności ze sterowaniem wieloskopem, ale w końcu udało mu się go wyprowadzić na powierzchnię. Dobrze, że jego dom był na odludziu- sąsiedzi na pewno by przeszkadzali, a poza tym nie wiedział nawet, czy to, co robi jest w pełni legalne. Nie, żeby szczególnie go to obchodziło; po prostu ostatnio wolał unikać kłopotów.
Uaktywnił tryb obserwacji i nastawił aparaturę. Pociągnął za dźwignię po swojej prawej i skonfigurował parametry czegoś, co konstruktor nazwał „kryształem skupiającym”. Syrio nie wiedział, co to jest, ale miał nadzieję, że uda mu się to włączyć.
Rury rozsunęły się ze zgrzytem, gdzieś za nim rozległo się buczenie. W końcu panoramiczny ekran zalały barwy.
Syrio nie mógł zrozumieć, co widzi. Niestety, nie było mu dane rozumieć zbyt wiele.
***
Zosia napełniła wiaderko wodą i wzięła szmatkę. Mama kazała jej odkurzyć poręcze, co było chyba najgłupszym zajęciem na świecie. Przecież one ciągle były odkurzane, kiedy ktoś szedł i się o nie opierał! Westchnęła głośno i zmoczyła ściereczkę. Było jej jej żal, że ciągle ją tak moczy i gniecie, ale nie było innego wyjścia. Każdy musi robić swoją pracę- powiedziała do ociekającego detergentem skrawka materiału, ścierając urojony kurz.
***
Miał akurat dość czasu, by wyłączyć silnik, nim świat pogrążył się w szarej wodzie . Drzewa, domy, samołazy- wszystko zmieniło się w makabryczne ozdoby akwariowe, pełne walczących o ostatni oddech ludzi i zwierząt. W minutę znalazł się na dnie oceanu. Prądy miotały niemiłosiernie wieloskopem i zanim sytuacja w miarę się ustabilizowała, był cały poobijany. Czuł na języku charakterystyczny, metaliczny smak krwi. Nie minęła nawet godzina od potopu, a jemu już zaczynało brakować tchu. Kokpit był bardzo ciasny, nie mógł liczyć na wiele czasu.
Kompletnie oszołomiony, odwrócił się od szyby i wtulił twarz w oparcie fotela by nie widzieć unoszących się w wodzie trupów. Bardzo chciał się obudzić; tak koszmarnego snu nie miał od lat.
Zaczął płakać, lecz szybko stało się to bardzo męczące. Zamknął oczy i zasnął.
A potem zasnął głębiej.
I nie było już o czym mówić.
Cytat:Nie traktuj życia poważnie. I tak nie wyjdziesz z tego żywy.Ostrzegam, kiepski ze mnie krytyk. I żaden Goethe.