PROLOG
Chłód sunął po kamiennych kafelkach, niczym mleczna mgła, otulał kanty mebli i nogi przebywających w tej części budynku ludzi, bądź upiorów. Śnieg za oknami zdawał się świecić własnym blaskiem, rozświetlać mrok, którego nikt nie próbował rozproszyć. Jego nienaruszona warstwa pokrywała teren wokół zamku, mimo, że przestało sypać już kilka godzin temu. Okrągły księżyc lśnił lekko, chowając się co chwilę za chmurami. Idealna noc, taka jak zaplanowała.
Trierina splatała swoje ciemnorude włosy w elegancki warkocz. Wyniosła twarz, w tej chwili niemal bez wyrazu została zostawiona sama sobie. Jasnoniebieskie oczy o dziwnych czarnych punktach na tęczówce, które skupiały się w kręgi, nie potrzebowały podkreślenia. Chwilami aż za bardzo zwracały uwagę. Czarna szata opadała jej do kostek, zniekształcając sylwetkę. Wiedziała, że przy porywistym wietrze będzie łopotać i rozdymać się.
Ktoś rozsunął drewniane drzwi na boki. Jeszcze zanim się obróciła, wiedziała kto. Kiwnęła Reaganowi głową i zwróciła się znów w stronę lustra. Zapleciona część włosów sięgała już łopatek.
-Jak tam?- zapytała cicho.
Płomień świecy drgał, a wraz z nim cienie na ścianach.
-Dobrze- odpowiedział i uśmiechnął się krzywo. Wąskie wargi idealnie nadawały się do tego grymasu.- Sly jest u siebie. Zamknąłem ją. Mam nadzieję, że będzie spokojna i nie przypomni sobie jakoś o zawieraniu Przymierza. Bo do tego dojdzie, prawda?
-Oczywiście- odpowiedziała chłodno.- Bo przecież nie ma niczego, co może nam stanąć na drodze. Oprócz całego mnóstwa rzeczy. Niebezpiecznych rzeczy. I ludzi- powiedziała z sarkazmem, wymawiając wyraźnie każde słowo, by wyraźnie było czuć przerwy między nimi.- Zamknąłeś ją dobrze? Jesteś tego pewien?
-Tak jest, Trierino- skłonił głowę w geście szacunku.- Mam nadzieję, że nie wpadnie na pomysł wyjścia stamtąd po cokolwiek, ponieważ zamknąłem ją na klucz i opieczętowałem drzwi. Bez mojej woli się nie otworzą, nie wysadzą, nie wylecą z zawiasów. Nic, absolutnie nic. Ale i tak lepiej by ta noc minęła cicho i bez atrakcji- oświadczył kręcąc się niespokojnie.
-A okna? Zapieczętowane?- zapytała kobieta. Wetknęła w uszy srebrne kolczyki.
-Ja…- zapomniałem- Musimy już chyba iść. Zbliża się północ- powiedział opanowując zakłopotanie tak, by rudowłosa nic nie zauważyła.
,,Nie muszę patrzeć, by widzieć, nie muszę słuchać, by słyszeć, nie muszę przebywać, by być”. Była kimś, kto mógłby pracować w wywiadzie i nigdy nie zawieść. Albo zostać płatnym zabójcą.
-Już- powiedziała. Wygładziła czarną szatę, przy okazji spoglądając pogardliwie na dżinsy wampira. To, jak dobrze się prezentował nie miało dla niej znaczenia. Wyglądał jak większość pomazańców ciemności- trupioblady, ciemnowłosy i o dziwnie głębokim spojrzeniu. Oni wszyscy zwracali uwagę, odznaczali się pięknem i gracją. I wywoływanym strachem, co wlekło się za nimi niczym drugi cień. Wystarczyło spojrzenie na ich twarz, by poczuć to niepokojące ukłucie w sercu, wrzeszczące ,,Uciekaj!”.
- Tylko to zgaszę…- Pośliniła palce i zdusiła płomień. Chwyciła go za nadgarstek i pociągnęła w stronę drzwi. Przeszli przez opustoszały korytarz niczym zjawy, nie wywołując najmniejszego hałasu, nie zaburzając jego porządku w jakikolwiek sposób. Niemal przelewitowali, szli jakby płynęli. Zeszli po szerokich schodach o ozdobnej poręczy i znaleźli się w holu. Ogromne drzwi z czarnego drewna otwarły się przed nimi pchnięte myślą. Były niczym wrota do piekieł.
Podeszli do ogrodzenia, nie zostawiając za sobą śladów. Przeskoczyli przez stalowy płot i ponownie chwycili się za ręce. Pędzili przez las z zawrotną szybkością. Stopy nie dotykały ziemi, wszystko milczało w przerażeniu.
Księżyc znalazł się na czubku nieba, gdy stanęli na wyznaczonym miejscu. Przybrali obojętny, kontrolowany wyraz twarzy. Od tej chwili mieli się nie znać, być wrogami czekającymi na każdy, najdrobniejszy błąd.
Dwie wyraźnie oddzielone grupy ludzi tłoczyły się między nagrobkami. Czarne i szare szaty powiewały na wietrze, płaszcze rozdymały się przypominając skrzydła o piórach sklejonych ciemnością. Wiatr rozrzucał liście, bawił się z płomieniami skrytych za szkłem, świec. Zapach palonych zniczy docierał do nich i drażnił węch, powodował bóle głowy, zdawał się zasnuwać powietrze ciemnoszarymi smugami, poruszającymi się niczym jakieś groteskowe, popychane przez wzburzone powietrze duchy.
Poważne twarze były zwrócone w jedną stronę, spojrzenia skoncentrowane na jednym punkcie. Wierzyli, a przynajmniej chcieli wierzyć, że to pozwoli im na choć kilka lat spokoju, na oddalenie widma odwiecznej wojny.
Stali koło siebie. Trierina już dawno założyła kaptur, ukrywając rude włosy. Reagan stał obok niej. W oczach tłumu byli tymi, których tożsamości spłonęły wraz z inną makulaturą, i którzy zostali jedynie nierozpoznanymi jednostkami, które wypluł wyczekujący tłum. Przedstawiciele i stróże. Nie mogli zawieść. Reprezentowali nadzieję, którą w nich pokładano. Nie wyszli na środek bezprawnie. Wyrwano ich ze snu w środku nocy i kazano czuwać, nie mówiąc, czy prowadzi się ich na śmierć, czy piedestał. Każda tłuszcza tak łatwo wierzyła…
Ponury cmentarz powoli się zaludniał. Wśród od dawna martwych, sunęły istoty mroku, niczym groteskowe duchy, które postanowiły powstać, wynurzyć się z grobów i nieznanych otchłani, które zapełniały na co dzień. Pochód śmierci, o obnażonych kłach, charakterystycznych rozgorączkowanych, jaskrawych oczach, skórze wahającej się między czernią, a bielą, dzikim pięknie wyjącym litanie do istoty zniszczenia. Dwa odłamy paranormalnych, którzy mogliby zostać kościołem, pokazującym pochłaniającą duszę ciemność, wilkołaki, opętane przez ponętność księżyca i wampiry, nocni łowcy, którzy już od dawna przestali pojawiać się w koszmarach i ukryli w cieniu, nawet jeśli wcale nie przestali siać spustoszenia.
Kolejne dwie postacie wynurzyły się z tłumu i ruszyły w stronę tych, które już czekały od kilku godzin. Nieruchome i piękne niczym kamienne posagi. Prosili się, by rozbić ich majestat na nie nadające się do poskładania odłamki, niczym kruche piękno, którym oni wszyscy się otaczali.
Głuchy jęk, niczym grzmot nadchodzącej z czterech stron burzy, przetoczył się po cmentarzu.
Mieszkańcy miejsca wiecznego spoczynku chcieli obudzić się do życia, po raz kolejny powstać i dołączyć do swoich wciąż żywych, nadnaturalnych pobratymców. Pragnęli wynurzyć blade dłonie w grud czarnoziemu i zobaczyć ostatni bój trzech wrogich ras, czterech odłamów. Chcieli wygrzebać brud spod zaniedbanych paznokci, otworzyć ślepe, zbyt długo niszczone w ciemności oczy, wydrapać z wnętrza robaki nie naruszające idealnej powłoki. Oni żyli, wyzuci z wszelakiej energii i krwi, czekający na nekromantę i ożywiciela, na ludzi na tyle odważnych, by zmusić te puste skorupy do funkcjonowania. Zniszczyć porządek, na który w końcu się godzili. Po pierwszym zmartwychwstaniu, podważającym wiarę, czekali na kogoś, kto im pokaże, ile razy mogą ożywać, by przestali bać się śmierci, jej nieuchronności i tego, co ze sobą niesie.
Ręce uniosły się w górę. Rękawy szat opadły, odsłaniając nienaturalnie bladą skórę, ledwo widoczne mięśnie wyrzeźbione w nieludzkim pięknie ciała. Kaptury opadły przestając ukrywać ponadczasowe twarze. Z niemal nieruchomych oczu wyzierała koncentracja i wiara w to, czego sami nie dosięgali.
Czwórka stająca na środku, otoczona kręgiem nieumartych powtórzyła gesty widzów. Smukłe palce wyrysowały w powietrzu symbol ochrony, kręgiem otaczając znak zniszczenia.
-Pozostańcie, głosując na pokuj ras. Odejdźcie, nie zgadzając się na ten los- szept przebił się przez wrzawę, dosięgając kolejnych umysłów. Ciche brzęczenie nawiedzało myśli, penetrując je, zostawiając za sobą nici ciemności, niczym lepki szlak.
Całkowita cisza objęła cmentarz. Oczy błyszczały z ekscytacją i niepokojem.
Rudowłosa kobieta machnęła ręką, ledwo zauważalnie zmrużyła oczy. W ułamku sekundy kamienny stół wyrósł z ziemi rozrzucając kępki trawy i kamienie na boki. Położyła na lśniącym marmurze plik kartek. Krzesła zdawały się wylać ze stołu, jakby ktoś kształtował myślą gaz- sprężając i rozprężając, nadając mu dowolne kształty. Odsunęła jedno i usiadła. Pozostała trójka zrobiła to samo. Patrzyli na siebie, obserwowali, mimo pozornego zaufania zachowywali czujność.
-Czy ty, Reaganie, przedstawicielu wampirów wyrażasz wstępną zgodę na przymierze?- zapytała wwiercając się wzrokiem w człowieka, który tak doskonale udawał, że sama była gotowa mu uwierzyć
-Ja, Reagan, przedstawiciel mojej rasy, nazywanej wampirami, ghulami, strzygami, bądź lamiami- wyrażam wstępną zgodę na przymierze i pragnę odczytać nasze warunki- odpowiedział w tym samym poważnym, oficjalnym, sztywnym tonie.
Rudowłosa paranormalna kiwnęła głową. Ciało odziane w czarną czatę nawet nie drgnęło przy tym ruchu.
Wampir chrząknął i zatoczył ręką krąg po okolicy.
-Nasze prawa brzmią następująco… Punkt pierwszy głosi, że gdy dowolny paranormalny lub likantrop, zabije bezpodstawnie wampira, łamiąc ogólne zasady przymierza, zostanie on ukarany, a w razie powtórzenia się tego incydenty nasza rasa wystąpi z przymierza.
-Jakiej kary będziecie się domagać?- zapytał mężczyzna wyróżniający się ciemniejszym odcieniem skóry, wyglądał niemal na opalonego wśród tych trupiobladych osobników. Uroda śródziemnomorska. Wyłamywał się z jej kanonu jedynie jasnobrązowymi włosami i zielonkawymi oczami.
-Oddania w nasze ręce.- Wampir uśmiechnął się złośliwie- I zapewniam, że śmierć naszego pobratymcy zostanie mu oddana w każdym szczególe- dodał rozciągając szerzej wąskie wargi w uśmiechu, który ukazywał białe, długie kły. Wyglądały tak, jakby mogły przebić się przez stal, a co dopiero ludzką skórę, arterie, kość…
-Reaganie, punkt drugi- upomniała go jasnowłosa piękność, paranormalna w szarej szacie. Jasne brwi o kształcie łuków, które nadawały jej twarzy wyraz zdziwienia, teraz zjechały w dół.
-Punkt drugi, mówi, że każdy z moich pobratymców ma prawo do pożywienia, a mianowicie ludzkiej krwi, w tym do uśmiercenia ofiary.
Czekał na sprzeciw, który byłby dość oczywistą reakcją.
-A co z ciałem?- zapytała Trierina. Wiatr rozwiał płomienne kosmyki. Ukrywała niepokój. To było wręcz za proste… Zbyt łatwe… Czy nie po to zdarzały się problemy, by zrobić coś dokładniej, by od razu ujawniały się wszelkie usterki?
-A co ma z nim być?- zdziwił się.
-Nie możecie go zostawiać w miejscu zabójstwa. My też nie. Nikt nie może. To nieostrożne i nie w porządku.
-Skąd wzięłaś nagle tą przyzwoitość?- Reagan obnażył dziąsła, szczerząc kły.
-Z piekła- odwarknęła.- Moim warunkiem jest sprzątnięcie ciała. Pochowanie, spalenie, utopienie… Lub jakakolwiek inna metoda ukrywająca jego istnienie przed przypadkowymi ludźmi. To duża łaskawość z naszej strony, że się zgadzamy.
Prychnięcie. Ich krew pulsowała w niespokojnym rytmie, gardło paliło niczym ogień. I wściekłość. Nie potrzebował litości. Nie chciał jej. Był kimś innym, większym niż żebrak błagający o kromkę chleba z pańskiego stołu. On brał bez pytania cały bochen.
-Punkt trzeci!
-Domagamy się pomocy w razie ataków niezależnych odłamów, wszelakich mieszańców, ludzi i czegokolwiek, co stwarza choćby najmniejsze zagrożenie.
-Punkt do zasad ogólnych- warknęła Trierina.
-Ależ oczywiście, że tak. Ale odnieśliśmy wrażenie, że chciałaś nas… wyjąć z nawiasu.
-Aluzje nie są tutaj an miejscu przywódco i demagogu lamii.
-Demagog? Tylko tym według ciebie jestem? Charyzmatycznym mówcą, politykiem, który okłamał publiczność? A może powinienem zapytać jak głupi jest według ciebie lud, który mnie wybrał?- Jakie te udawane kłótnie były zabawne. Mógł ją obrażać, nie martwiąc się poważniejszymi konsekwencjami. Ani jej duma, ani ich publiczne stanowiska, na to nie pozwalały.
-Niewystarczająco, byś objął całkowite rządy, Reaganie- wycedziła ruda cicho. Zwróciła się w stronę Lawiera.- Czego domagają się likantropii?
-Wolności, pożywienia, pomocy i braku dyskryminacji.
-Paranormalni, odłam przywództwa Fanny?- zwróciła się w stronę delikatnej blondynki.
-Wolności, możliwości czynienia tego, co uważamy za słuszne, wolności poglądów, niezależności bytu i umiejscowienia, a także pomocy również w atakach- powiedziała. Piękna i smukła niczym trzcina. Gotowa się złamać. A jednak ją wybrali wbrew temu, co sugerował je wygląd.
-Przeciw komu?- zainteresował się uprzejmie Lawier. Zielone tęczówki lśniły, przypominały wzburzone wody.
-Wrogom. Każdy ich ma, nawet jeśli o tym nie wie. Ile razy będą nas czekały potyczki?
-Więcej niż przewidujesz. Skłania mnie to, do domagania się zabezpieczenia przez przymusem do ślepej, niezależnej od naszej sytuacji pomocy…- powiedział przywódca wilkołaków.
-Czy jesteś kolejnym, który wątpi w naszą uczciwość?
-W twojego odłamu najbardziej, Trierino…- powiedział Reagan smutnym głosem.
W jej oczach zabłysła złość. Przypominały teraz zachmurzone niebo tuż przed gwałtowną ulewą.
-Czy macie jakiekolwiek podstawy do tego sądu?- wycedziła zaciskając szczęki. Smukłe dłonie zacisnęły się w pięść, długie paznokcie wbiły w skórę.
-Całe mnóstwo. Czy twój lud nie jest nazywany Pomazańcami mroku, Stręczycielami ciemności? Czy to nie wy zabieracie dobrych wojowników i przekształcacie ich w doskonałych, zdolnych do zadania śmierci myślą, przekształcania rzeczywistości według upodobania, co nam zaprezentowałaś na początku? Czy nie przeglądacie umysłów przeciwników, czy nie robicie tych wszystkich rzeczy, które sprawiają, ze to nie my wszyscy razem, łącznie z Nierozpoznanymi jesteśmy straszni, ale wy, przed którymi trzęsą się najgorsze upiory- wam oddając to miano?- Usta Reagana zacisnęły się w wąską linię.
-Czy i ty się nas obawiasz?- Głos niczym szelest wdarł się w jego myśli, pełen rozbawienia i ironii.
-To wampiry i likantropi zmusili nas do walki, do nauki zadawania śmierci i do tego wszystkiego, przed czym zaczęliście się ostatnio cofać tylko po to, by zrzucić na nas odpowiedzialność za miliony martwych istot. Jednak to my zaproponowaliśmy przymierze!- wykrzyknęła Trierina akcentując słowo ,,my”. Włosy zdawały się ożyć, kręciły się, falowały i iskrzyły.
-Siostro- głos Fanny przebił się przez sztywny całun ciszy- milczenie niech będzie twoim ostatnim bojem.
-Dziękuję- powiedziała cicho, po czym uniosła twarz w górę.- Prawa naszego odłamu domagają się możliwości uzasadnionych ataków, pomocy, werbrowania nowych członów z pozostałych ras, infiltracji wymienionych w prawach ogólnych instytucji, a także zajmowania przez co najmniej jedną osobę z mojego ludu, stanowisk w wyżej wspomnianych instytucjach, działających u lamii, likantropów i równoległego odłamu paranormalnych.
-Zgoda- ciche głosy zewsząd oznajmiały akceptacje dla wszystkich praw. Nikt nie zdążył negować tych ostatnich.
Lawier wstał, wygładził ubranie i przygładził jasne włosy. Trierina, Fanny i Reagan też wstali.
-Na mocy powyższych ustaleń, pragniemy zawrzeć Przymierze Ras, które będzie trwało aż do odwołania, lub wyłamania się…- cedzili jednogłośnie. Oczy skierowane były ku zachmurzonemu niebu, które z każdą chwilą coraz bardziej ciemniało. Dopadały ich złe przeczucia. Tłum zaczynał szeptać, szumieć i jęczeć, niczym potępione zjawy, którymi w rzeczywistości byli.
-Nie!- krzyknął ktoś. Ten okrzyk przeszył ich uczy, wrył się w mózg, poinformował o twardym sprzeciwie i wściekłości właściciela. Właścicielki. Czarnowłosa kobieta w równie ciemnej szacie przepychała się przez tłum, torując sobie drogę za pomocą łokci i mentalnego bólu. Jej krzyk wciąż odbijał się echem w myślach.
Wybiegła na środek. Spojrzała na nich. Na wybraną czwórkę i na tłum, który w tej chwili zdawał się być jedynie rozwścieczoną tłuszczą. Kto śmiał przerwać ostateczną, wiążącą na całe lata przysięgę?
A jednak. Obróciła mocno umalowaną twarz w obie strony.
- Nie zgadzam się!- Jej głos był głośny, jednak widać było po mrużonych oczach, ile wysiłku ją to kosztuje. Pomalowane na czarno powieki lekko się przy tym marszczyły, sprawiając, że coś, co wyglądało jak macki ciemności wyłaniające się z jej oczu, lekko falowało, nadając makijażowi żywy wygląd.- Czy naprawdę sądzicie, że możecie uściskać wrogów, tych, którzy wbili zęby w kark waszych przodków, waszych braci i sióstr?!
-Kim jesteś, by przerywać ceremonię?- warknął Reagan. Udawał. Pięknie i charyzmatycznie, nie do rozpoznania.
Trierina wpatrywała się w czarnowłosą z przerażeniem. Jej wijące się do tej pory włosy jakby oklapły. Oczy otwarły się szeroko, a źrenice zmniejszyły pokazując dokładniej czarne kręgi na niebieskim tle: jej fascynujące tęczówki. Jak ona się mogła tu znaleźć? Jak?!
Miała być zamknięta niczym w grobowcu, a świat oddzielony od niej grubą warstwą energii. Była pewna, że Reagan nie pozostawił jej żadnej drogi ucieczki, a ona sama mała tam być, zahipnotyzowana i czymś pochłonięta, choć Trierina nie wiedziała czym.
-Sly- wycedził zaciskając szczęki tak, że nabrzmiały jej żyły- powinnaś zostać u siebie. Byłaś tam bezpieczna.
-Przed czym? Przed tobą? Doskonale wiem, że to dzięki tobie tam się znalazłam. Jesteś kłamcą! Nigdy, nigdy, przenigdy nie pozwolę ci zrobić tego, czego pragniesz!- krzyknęła czarnowłosa. Wściekłość brzmiał wyraźnie w jej głosie.
-Przestań- warknęła Trierina. Usiłowała przebić mentalny pancerz dziewczyny i dostać się do jej umysłu, by poprzestawiać odpowiednie klocki, nieco namieszać zdezorientować ją i jeśli będzie trzeba, to wcisnąć czerwony przycisk pod szklaną klapką- jej osobisty Armagedon, piekło i zagładę dla jednostki.
-Nie!- odkrzyknęła. Ciemne włosy zaczynały się wić niczym węże. Nieprzeniknione, czarne oczy lśniły niebezpiecznym blaskiem. Uniosła ręce. Bariera w jej umyśle pękła rozsyłając kolejne fale wściekłości, bólu i nienawiści. Ciemność, którą w sobie nosiła już dawno stała się jej wiernym towarzyszem, ostatnią deską ratunku i nieskończoną potęgą.
Podniosła się z podłogi, gdy Reagan wyszedł. Pusty i tępy, zbyt oddany swojej osobistej królowej. Był głupi, jeśli sądził, że kiedykolwiek mu się odwdzięczy, a już na pewno nie tym, czego pragnął. A teraz… Teraz w pospiechu wyszedł, nie sprawdzając czy nie wystawiła teatrzyku na pokaz- zrobił to tylko po to, by przebywać kilka chwil dłużej z tą suką. Sly wygładziła ubranie. To udawanie omdlenia i runięcie z hukiem na podłogę niczym bezwładna kupa kości, było całkiem zabawne, gdy wiedziała, co może. A teraz… Zapaliła świecę i przysunęła się bliżej drzwi. Wiedziała, że nie przyjdą sprawdzić, co robi, czy wciąż jest nieprzytomna. Zapaliła świecę i odstawiła ją do kąta. Nie spojrzą w okna, jednak chciała mieć pewność, że ten nikły blask będzie widoczny tylko dla niej. Nikogo więcej. Przeczekała aż wyjdą. Od pewnego czasu słyszała wszystko, nie było już czegoś, co mogłoby ją zaskoczyć. A jednocześnie cierpła ze strachu przed tym, że odkryją ją i zabiją, a potem przyjdzie kolej na jej córeczkę. Miała tylko kilka lat. Nigdy nikomu nie zdradzi, gdzie ona jest. A teraz… Wszystkie okna wyleciały z hukiem, jakby ktoś odpalił w środku zamku co najmniej bombę. Podeszła do parapetu i wdrapała się na niego. Rozpostarła ramiona i skoczyła. Czarne skrzydła rozpostarły się niczym u ptaka. Tak łatwo szło jej teraz siekanie rzeczywistości na puzzle, które układała według zachcianki. Cicho przeleciała nad lasem i dopiero kilkanaście metrów przed świadkami przymierza wylądowała. Wchłonęła skrzydła i ruszyła spokojnym krokiem ku środkowi. Już ich widziała, wstających i gotowych odstawić tą szopkę do końca, nie zważając na dwóch nieświadomych graczy i na nią- osobę, która nie pozwoli całkiem zniszczyć porządku, który trzymał najgorszych w ryzach. Jej okrzyk przedarł się przez ciemność, a ona przez ludzką masę.
Trierina skurczyła się w sobie widząc szklące się oczy, przypominające teraz lustro i dziką aurę dziewczyny.
Sly otwarła usta, jakby chciała krzyczeć, jednak nie wydobył się z nich żaden głos. Wiatr położył nisko drzewa. Ziemia popękała niczym zasuszona skorupa, a nagrobki rozpadły się na części. Jęk ziemi wrył się w uszy istot ciemności. Zadrżeli. Padali po kolei na ziemię licząc na to, ze przeżyją, cokolwiek się działo.
Dopiero teraz krzyczała. Strasznie i przerażająco, jakby ktoś wydzierał jej serce i duszę.
Rozległo się zwielokrotnione wycie umarłych. Brudne ręce wynurzały się na powierzchnię, rozrzucając na boki przerażone upiory. Czołgali się w jej stronę, osoby, która wyciągnęła ich spośród gliny i robaków, zżerających ich ciała od środka, gnieżdżących się między wielowiekowymi kośćmi do teraz. Ona się nie cofała. Patrzyła niewidzącymi oczami na całą scenę, na wampiry próbujące się schować pod ziemią, na wilkołaki porastające futrem i próbujące się utrzymać na powierzchni, na paranormalnych, którzy stawiali wciąż nowe bariery wokół siebie, nie zważając na to, że i tak pękają i burzą się, niczym mury zbyt starego, zbyt słabego budynku.
Ciemnofioletowe światło zalało cmentarz. Pyły uniosły się w powietrze. Grzmot potoczył się przez zapełnioną przestrzeń, rozsadzając po kolei wszystkich od środka.
Czuła przez chwilę ból- niemal widziała jak rozrywa się na atomy- jednak nie wystarczająco mocny, by nie zobaczyć rudowłosej postaci skrywającej się w lesie, zanim jej ostatni atak ją zniszczył. Cicha nienawiść zapłonęła w jej duszy. A potem umarła. A ten nawiedzony przez chodzące koszmary fragment świata płonął tak, jakbym nie miał przestać, dopóki mroczny, niszczycielski płomień nie spali wszystkiego, co kiedykolwiek stanie na jego drodze.
* Rudowłosa postać obserwowała pożar wychylając się z okna. Z szyb zostały tylko odłamki leżące na dole. Ale to były ostatnie dzieła zniszczenia autorstwa Sly. Bez tej zarazy mogła zacząć od nowa. Trierina uśmiechnęła się w wyrachowany sposób i spojrzała ostatni raz na płomienie. Tak, od nowa. Koniecznie.
Chłód sunął po kamiennych kafelkach, niczym mleczna mgła, otulał kanty mebli i nogi przebywających w tej części budynku ludzi, bądź upiorów. Śnieg za oknami zdawał się świecić własnym blaskiem, rozświetlać mrok, którego nikt nie próbował rozproszyć. Jego nienaruszona warstwa pokrywała teren wokół zamku, mimo, że przestało sypać już kilka godzin temu. Okrągły księżyc lśnił lekko, chowając się co chwilę za chmurami. Idealna noc, taka jak zaplanowała.
Trierina splatała swoje ciemnorude włosy w elegancki warkocz. Wyniosła twarz, w tej chwili niemal bez wyrazu została zostawiona sama sobie. Jasnoniebieskie oczy o dziwnych czarnych punktach na tęczówce, które skupiały się w kręgi, nie potrzebowały podkreślenia. Chwilami aż za bardzo zwracały uwagę. Czarna szata opadała jej do kostek, zniekształcając sylwetkę. Wiedziała, że przy porywistym wietrze będzie łopotać i rozdymać się.
Ktoś rozsunął drewniane drzwi na boki. Jeszcze zanim się obróciła, wiedziała kto. Kiwnęła Reaganowi głową i zwróciła się znów w stronę lustra. Zapleciona część włosów sięgała już łopatek.
-Jak tam?- zapytała cicho.
Płomień świecy drgał, a wraz z nim cienie na ścianach.
-Dobrze- odpowiedział i uśmiechnął się krzywo. Wąskie wargi idealnie nadawały się do tego grymasu.- Sly jest u siebie. Zamknąłem ją. Mam nadzieję, że będzie spokojna i nie przypomni sobie jakoś o zawieraniu Przymierza. Bo do tego dojdzie, prawda?
-Oczywiście- odpowiedziała chłodno.- Bo przecież nie ma niczego, co może nam stanąć na drodze. Oprócz całego mnóstwa rzeczy. Niebezpiecznych rzeczy. I ludzi- powiedziała z sarkazmem, wymawiając wyraźnie każde słowo, by wyraźnie było czuć przerwy między nimi.- Zamknąłeś ją dobrze? Jesteś tego pewien?
-Tak jest, Trierino- skłonił głowę w geście szacunku.- Mam nadzieję, że nie wpadnie na pomysł wyjścia stamtąd po cokolwiek, ponieważ zamknąłem ją na klucz i opieczętowałem drzwi. Bez mojej woli się nie otworzą, nie wysadzą, nie wylecą z zawiasów. Nic, absolutnie nic. Ale i tak lepiej by ta noc minęła cicho i bez atrakcji- oświadczył kręcąc się niespokojnie.
-A okna? Zapieczętowane?- zapytała kobieta. Wetknęła w uszy srebrne kolczyki.
-Ja…- zapomniałem- Musimy już chyba iść. Zbliża się północ- powiedział opanowując zakłopotanie tak, by rudowłosa nic nie zauważyła.
,,Nie muszę patrzeć, by widzieć, nie muszę słuchać, by słyszeć, nie muszę przebywać, by być”. Była kimś, kto mógłby pracować w wywiadzie i nigdy nie zawieść. Albo zostać płatnym zabójcą.
-Już- powiedziała. Wygładziła czarną szatę, przy okazji spoglądając pogardliwie na dżinsy wampira. To, jak dobrze się prezentował nie miało dla niej znaczenia. Wyglądał jak większość pomazańców ciemności- trupioblady, ciemnowłosy i o dziwnie głębokim spojrzeniu. Oni wszyscy zwracali uwagę, odznaczali się pięknem i gracją. I wywoływanym strachem, co wlekło się za nimi niczym drugi cień. Wystarczyło spojrzenie na ich twarz, by poczuć to niepokojące ukłucie w sercu, wrzeszczące ,,Uciekaj!”.
- Tylko to zgaszę…- Pośliniła palce i zdusiła płomień. Chwyciła go za nadgarstek i pociągnęła w stronę drzwi. Przeszli przez opustoszały korytarz niczym zjawy, nie wywołując najmniejszego hałasu, nie zaburzając jego porządku w jakikolwiek sposób. Niemal przelewitowali, szli jakby płynęli. Zeszli po szerokich schodach o ozdobnej poręczy i znaleźli się w holu. Ogromne drzwi z czarnego drewna otwarły się przed nimi pchnięte myślą. Były niczym wrota do piekieł.
Podeszli do ogrodzenia, nie zostawiając za sobą śladów. Przeskoczyli przez stalowy płot i ponownie chwycili się za ręce. Pędzili przez las z zawrotną szybkością. Stopy nie dotykały ziemi, wszystko milczało w przerażeniu.
Księżyc znalazł się na czubku nieba, gdy stanęli na wyznaczonym miejscu. Przybrali obojętny, kontrolowany wyraz twarzy. Od tej chwili mieli się nie znać, być wrogami czekającymi na każdy, najdrobniejszy błąd.
Dwie wyraźnie oddzielone grupy ludzi tłoczyły się między nagrobkami. Czarne i szare szaty powiewały na wietrze, płaszcze rozdymały się przypominając skrzydła o piórach sklejonych ciemnością. Wiatr rozrzucał liście, bawił się z płomieniami skrytych za szkłem, świec. Zapach palonych zniczy docierał do nich i drażnił węch, powodował bóle głowy, zdawał się zasnuwać powietrze ciemnoszarymi smugami, poruszającymi się niczym jakieś groteskowe, popychane przez wzburzone powietrze duchy.
Poważne twarze były zwrócone w jedną stronę, spojrzenia skoncentrowane na jednym punkcie. Wierzyli, a przynajmniej chcieli wierzyć, że to pozwoli im na choć kilka lat spokoju, na oddalenie widma odwiecznej wojny.
Stali koło siebie. Trierina już dawno założyła kaptur, ukrywając rude włosy. Reagan stał obok niej. W oczach tłumu byli tymi, których tożsamości spłonęły wraz z inną makulaturą, i którzy zostali jedynie nierozpoznanymi jednostkami, które wypluł wyczekujący tłum. Przedstawiciele i stróże. Nie mogli zawieść. Reprezentowali nadzieję, którą w nich pokładano. Nie wyszli na środek bezprawnie. Wyrwano ich ze snu w środku nocy i kazano czuwać, nie mówiąc, czy prowadzi się ich na śmierć, czy piedestał. Każda tłuszcza tak łatwo wierzyła…
Ponury cmentarz powoli się zaludniał. Wśród od dawna martwych, sunęły istoty mroku, niczym groteskowe duchy, które postanowiły powstać, wynurzyć się z grobów i nieznanych otchłani, które zapełniały na co dzień. Pochód śmierci, o obnażonych kłach, charakterystycznych rozgorączkowanych, jaskrawych oczach, skórze wahającej się między czernią, a bielą, dzikim pięknie wyjącym litanie do istoty zniszczenia. Dwa odłamy paranormalnych, którzy mogliby zostać kościołem, pokazującym pochłaniającą duszę ciemność, wilkołaki, opętane przez ponętność księżyca i wampiry, nocni łowcy, którzy już od dawna przestali pojawiać się w koszmarach i ukryli w cieniu, nawet jeśli wcale nie przestali siać spustoszenia.
Kolejne dwie postacie wynurzyły się z tłumu i ruszyły w stronę tych, które już czekały od kilku godzin. Nieruchome i piękne niczym kamienne posagi. Prosili się, by rozbić ich majestat na nie nadające się do poskładania odłamki, niczym kruche piękno, którym oni wszyscy się otaczali.
Głuchy jęk, niczym grzmot nadchodzącej z czterech stron burzy, przetoczył się po cmentarzu.
Mieszkańcy miejsca wiecznego spoczynku chcieli obudzić się do życia, po raz kolejny powstać i dołączyć do swoich wciąż żywych, nadnaturalnych pobratymców. Pragnęli wynurzyć blade dłonie w grud czarnoziemu i zobaczyć ostatni bój trzech wrogich ras, czterech odłamów. Chcieli wygrzebać brud spod zaniedbanych paznokci, otworzyć ślepe, zbyt długo niszczone w ciemności oczy, wydrapać z wnętrza robaki nie naruszające idealnej powłoki. Oni żyli, wyzuci z wszelakiej energii i krwi, czekający na nekromantę i ożywiciela, na ludzi na tyle odważnych, by zmusić te puste skorupy do funkcjonowania. Zniszczyć porządek, na który w końcu się godzili. Po pierwszym zmartwychwstaniu, podważającym wiarę, czekali na kogoś, kto im pokaże, ile razy mogą ożywać, by przestali bać się śmierci, jej nieuchronności i tego, co ze sobą niesie.
Ręce uniosły się w górę. Rękawy szat opadły, odsłaniając nienaturalnie bladą skórę, ledwo widoczne mięśnie wyrzeźbione w nieludzkim pięknie ciała. Kaptury opadły przestając ukrywać ponadczasowe twarze. Z niemal nieruchomych oczu wyzierała koncentracja i wiara w to, czego sami nie dosięgali.
Czwórka stająca na środku, otoczona kręgiem nieumartych powtórzyła gesty widzów. Smukłe palce wyrysowały w powietrzu symbol ochrony, kręgiem otaczając znak zniszczenia.
-Pozostańcie, głosując na pokuj ras. Odejdźcie, nie zgadzając się na ten los- szept przebił się przez wrzawę, dosięgając kolejnych umysłów. Ciche brzęczenie nawiedzało myśli, penetrując je, zostawiając za sobą nici ciemności, niczym lepki szlak.
Całkowita cisza objęła cmentarz. Oczy błyszczały z ekscytacją i niepokojem.
Rudowłosa kobieta machnęła ręką, ledwo zauważalnie zmrużyła oczy. W ułamku sekundy kamienny stół wyrósł z ziemi rozrzucając kępki trawy i kamienie na boki. Położyła na lśniącym marmurze plik kartek. Krzesła zdawały się wylać ze stołu, jakby ktoś kształtował myślą gaz- sprężając i rozprężając, nadając mu dowolne kształty. Odsunęła jedno i usiadła. Pozostała trójka zrobiła to samo. Patrzyli na siebie, obserwowali, mimo pozornego zaufania zachowywali czujność.
-Czy ty, Reaganie, przedstawicielu wampirów wyrażasz wstępną zgodę na przymierze?- zapytała wwiercając się wzrokiem w człowieka, który tak doskonale udawał, że sama była gotowa mu uwierzyć
-Ja, Reagan, przedstawiciel mojej rasy, nazywanej wampirami, ghulami, strzygami, bądź lamiami- wyrażam wstępną zgodę na przymierze i pragnę odczytać nasze warunki- odpowiedział w tym samym poważnym, oficjalnym, sztywnym tonie.
Rudowłosa paranormalna kiwnęła głową. Ciało odziane w czarną czatę nawet nie drgnęło przy tym ruchu.
Wampir chrząknął i zatoczył ręką krąg po okolicy.
-Nasze prawa brzmią następująco… Punkt pierwszy głosi, że gdy dowolny paranormalny lub likantrop, zabije bezpodstawnie wampira, łamiąc ogólne zasady przymierza, zostanie on ukarany, a w razie powtórzenia się tego incydenty nasza rasa wystąpi z przymierza.
-Jakiej kary będziecie się domagać?- zapytał mężczyzna wyróżniający się ciemniejszym odcieniem skóry, wyglądał niemal na opalonego wśród tych trupiobladych osobników. Uroda śródziemnomorska. Wyłamywał się z jej kanonu jedynie jasnobrązowymi włosami i zielonkawymi oczami.
-Oddania w nasze ręce.- Wampir uśmiechnął się złośliwie- I zapewniam, że śmierć naszego pobratymcy zostanie mu oddana w każdym szczególe- dodał rozciągając szerzej wąskie wargi w uśmiechu, który ukazywał białe, długie kły. Wyglądały tak, jakby mogły przebić się przez stal, a co dopiero ludzką skórę, arterie, kość…
-Reaganie, punkt drugi- upomniała go jasnowłosa piękność, paranormalna w szarej szacie. Jasne brwi o kształcie łuków, które nadawały jej twarzy wyraz zdziwienia, teraz zjechały w dół.
-Punkt drugi, mówi, że każdy z moich pobratymców ma prawo do pożywienia, a mianowicie ludzkiej krwi, w tym do uśmiercenia ofiary.
Czekał na sprzeciw, który byłby dość oczywistą reakcją.
-A co z ciałem?- zapytała Trierina. Wiatr rozwiał płomienne kosmyki. Ukrywała niepokój. To było wręcz za proste… Zbyt łatwe… Czy nie po to zdarzały się problemy, by zrobić coś dokładniej, by od razu ujawniały się wszelkie usterki?
-A co ma z nim być?- zdziwił się.
-Nie możecie go zostawiać w miejscu zabójstwa. My też nie. Nikt nie może. To nieostrożne i nie w porządku.
-Skąd wzięłaś nagle tą przyzwoitość?- Reagan obnażył dziąsła, szczerząc kły.
-Z piekła- odwarknęła.- Moim warunkiem jest sprzątnięcie ciała. Pochowanie, spalenie, utopienie… Lub jakakolwiek inna metoda ukrywająca jego istnienie przed przypadkowymi ludźmi. To duża łaskawość z naszej strony, że się zgadzamy.
Prychnięcie. Ich krew pulsowała w niespokojnym rytmie, gardło paliło niczym ogień. I wściekłość. Nie potrzebował litości. Nie chciał jej. Był kimś innym, większym niż żebrak błagający o kromkę chleba z pańskiego stołu. On brał bez pytania cały bochen.
-Punkt trzeci!
-Domagamy się pomocy w razie ataków niezależnych odłamów, wszelakich mieszańców, ludzi i czegokolwiek, co stwarza choćby najmniejsze zagrożenie.
-Punkt do zasad ogólnych- warknęła Trierina.
-Ależ oczywiście, że tak. Ale odnieśliśmy wrażenie, że chciałaś nas… wyjąć z nawiasu.
-Aluzje nie są tutaj an miejscu przywódco i demagogu lamii.
-Demagog? Tylko tym według ciebie jestem? Charyzmatycznym mówcą, politykiem, który okłamał publiczność? A może powinienem zapytać jak głupi jest według ciebie lud, który mnie wybrał?- Jakie te udawane kłótnie były zabawne. Mógł ją obrażać, nie martwiąc się poważniejszymi konsekwencjami. Ani jej duma, ani ich publiczne stanowiska, na to nie pozwalały.
-Niewystarczająco, byś objął całkowite rządy, Reaganie- wycedziła ruda cicho. Zwróciła się w stronę Lawiera.- Czego domagają się likantropii?
-Wolności, pożywienia, pomocy i braku dyskryminacji.
-Paranormalni, odłam przywództwa Fanny?- zwróciła się w stronę delikatnej blondynki.
-Wolności, możliwości czynienia tego, co uważamy za słuszne, wolności poglądów, niezależności bytu i umiejscowienia, a także pomocy również w atakach- powiedziała. Piękna i smukła niczym trzcina. Gotowa się złamać. A jednak ją wybrali wbrew temu, co sugerował je wygląd.
-Przeciw komu?- zainteresował się uprzejmie Lawier. Zielone tęczówki lśniły, przypominały wzburzone wody.
-Wrogom. Każdy ich ma, nawet jeśli o tym nie wie. Ile razy będą nas czekały potyczki?
-Więcej niż przewidujesz. Skłania mnie to, do domagania się zabezpieczenia przez przymusem do ślepej, niezależnej od naszej sytuacji pomocy…- powiedział przywódca wilkołaków.
-Czy jesteś kolejnym, który wątpi w naszą uczciwość?
-W twojego odłamu najbardziej, Trierino…- powiedział Reagan smutnym głosem.
W jej oczach zabłysła złość. Przypominały teraz zachmurzone niebo tuż przed gwałtowną ulewą.
-Czy macie jakiekolwiek podstawy do tego sądu?- wycedziła zaciskając szczęki. Smukłe dłonie zacisnęły się w pięść, długie paznokcie wbiły w skórę.
-Całe mnóstwo. Czy twój lud nie jest nazywany Pomazańcami mroku, Stręczycielami ciemności? Czy to nie wy zabieracie dobrych wojowników i przekształcacie ich w doskonałych, zdolnych do zadania śmierci myślą, przekształcania rzeczywistości według upodobania, co nam zaprezentowałaś na początku? Czy nie przeglądacie umysłów przeciwników, czy nie robicie tych wszystkich rzeczy, które sprawiają, ze to nie my wszyscy razem, łącznie z Nierozpoznanymi jesteśmy straszni, ale wy, przed którymi trzęsą się najgorsze upiory- wam oddając to miano?- Usta Reagana zacisnęły się w wąską linię.
-Czy i ty się nas obawiasz?- Głos niczym szelest wdarł się w jego myśli, pełen rozbawienia i ironii.
-To wampiry i likantropi zmusili nas do walki, do nauki zadawania śmierci i do tego wszystkiego, przed czym zaczęliście się ostatnio cofać tylko po to, by zrzucić na nas odpowiedzialność za miliony martwych istot. Jednak to my zaproponowaliśmy przymierze!- wykrzyknęła Trierina akcentując słowo ,,my”. Włosy zdawały się ożyć, kręciły się, falowały i iskrzyły.
-Siostro- głos Fanny przebił się przez sztywny całun ciszy- milczenie niech będzie twoim ostatnim bojem.
-Dziękuję- powiedziała cicho, po czym uniosła twarz w górę.- Prawa naszego odłamu domagają się możliwości uzasadnionych ataków, pomocy, werbrowania nowych członów z pozostałych ras, infiltracji wymienionych w prawach ogólnych instytucji, a także zajmowania przez co najmniej jedną osobę z mojego ludu, stanowisk w wyżej wspomnianych instytucjach, działających u lamii, likantropów i równoległego odłamu paranormalnych.
-Zgoda- ciche głosy zewsząd oznajmiały akceptacje dla wszystkich praw. Nikt nie zdążył negować tych ostatnich.
Lawier wstał, wygładził ubranie i przygładził jasne włosy. Trierina, Fanny i Reagan też wstali.
-Na mocy powyższych ustaleń, pragniemy zawrzeć Przymierze Ras, które będzie trwało aż do odwołania, lub wyłamania się…- cedzili jednogłośnie. Oczy skierowane były ku zachmurzonemu niebu, które z każdą chwilą coraz bardziej ciemniało. Dopadały ich złe przeczucia. Tłum zaczynał szeptać, szumieć i jęczeć, niczym potępione zjawy, którymi w rzeczywistości byli.
-Nie!- krzyknął ktoś. Ten okrzyk przeszył ich uczy, wrył się w mózg, poinformował o twardym sprzeciwie i wściekłości właściciela. Właścicielki. Czarnowłosa kobieta w równie ciemnej szacie przepychała się przez tłum, torując sobie drogę za pomocą łokci i mentalnego bólu. Jej krzyk wciąż odbijał się echem w myślach.
Wybiegła na środek. Spojrzała na nich. Na wybraną czwórkę i na tłum, który w tej chwili zdawał się być jedynie rozwścieczoną tłuszczą. Kto śmiał przerwać ostateczną, wiążącą na całe lata przysięgę?
A jednak. Obróciła mocno umalowaną twarz w obie strony.
- Nie zgadzam się!- Jej głos był głośny, jednak widać było po mrużonych oczach, ile wysiłku ją to kosztuje. Pomalowane na czarno powieki lekko się przy tym marszczyły, sprawiając, że coś, co wyglądało jak macki ciemności wyłaniające się z jej oczu, lekko falowało, nadając makijażowi żywy wygląd.- Czy naprawdę sądzicie, że możecie uściskać wrogów, tych, którzy wbili zęby w kark waszych przodków, waszych braci i sióstr?!
-Kim jesteś, by przerywać ceremonię?- warknął Reagan. Udawał. Pięknie i charyzmatycznie, nie do rozpoznania.
Trierina wpatrywała się w czarnowłosą z przerażeniem. Jej wijące się do tej pory włosy jakby oklapły. Oczy otwarły się szeroko, a źrenice zmniejszyły pokazując dokładniej czarne kręgi na niebieskim tle: jej fascynujące tęczówki. Jak ona się mogła tu znaleźć? Jak?!
Miała być zamknięta niczym w grobowcu, a świat oddzielony od niej grubą warstwą energii. Była pewna, że Reagan nie pozostawił jej żadnej drogi ucieczki, a ona sama mała tam być, zahipnotyzowana i czymś pochłonięta, choć Trierina nie wiedziała czym.
-Sly- wycedził zaciskając szczęki tak, że nabrzmiały jej żyły- powinnaś zostać u siebie. Byłaś tam bezpieczna.
-Przed czym? Przed tobą? Doskonale wiem, że to dzięki tobie tam się znalazłam. Jesteś kłamcą! Nigdy, nigdy, przenigdy nie pozwolę ci zrobić tego, czego pragniesz!- krzyknęła czarnowłosa. Wściekłość brzmiał wyraźnie w jej głosie.
-Przestań- warknęła Trierina. Usiłowała przebić mentalny pancerz dziewczyny i dostać się do jej umysłu, by poprzestawiać odpowiednie klocki, nieco namieszać zdezorientować ją i jeśli będzie trzeba, to wcisnąć czerwony przycisk pod szklaną klapką- jej osobisty Armagedon, piekło i zagładę dla jednostki.
-Nie!- odkrzyknęła. Ciemne włosy zaczynały się wić niczym węże. Nieprzeniknione, czarne oczy lśniły niebezpiecznym blaskiem. Uniosła ręce. Bariera w jej umyśle pękła rozsyłając kolejne fale wściekłości, bólu i nienawiści. Ciemność, którą w sobie nosiła już dawno stała się jej wiernym towarzyszem, ostatnią deską ratunku i nieskończoną potęgą.
Podniosła się z podłogi, gdy Reagan wyszedł. Pusty i tępy, zbyt oddany swojej osobistej królowej. Był głupi, jeśli sądził, że kiedykolwiek mu się odwdzięczy, a już na pewno nie tym, czego pragnął. A teraz… Teraz w pospiechu wyszedł, nie sprawdzając czy nie wystawiła teatrzyku na pokaz- zrobił to tylko po to, by przebywać kilka chwil dłużej z tą suką. Sly wygładziła ubranie. To udawanie omdlenia i runięcie z hukiem na podłogę niczym bezwładna kupa kości, było całkiem zabawne, gdy wiedziała, co może. A teraz… Zapaliła świecę i przysunęła się bliżej drzwi. Wiedziała, że nie przyjdą sprawdzić, co robi, czy wciąż jest nieprzytomna. Zapaliła świecę i odstawiła ją do kąta. Nie spojrzą w okna, jednak chciała mieć pewność, że ten nikły blask będzie widoczny tylko dla niej. Nikogo więcej. Przeczekała aż wyjdą. Od pewnego czasu słyszała wszystko, nie było już czegoś, co mogłoby ją zaskoczyć. A jednocześnie cierpła ze strachu przed tym, że odkryją ją i zabiją, a potem przyjdzie kolej na jej córeczkę. Miała tylko kilka lat. Nigdy nikomu nie zdradzi, gdzie ona jest. A teraz… Wszystkie okna wyleciały z hukiem, jakby ktoś odpalił w środku zamku co najmniej bombę. Podeszła do parapetu i wdrapała się na niego. Rozpostarła ramiona i skoczyła. Czarne skrzydła rozpostarły się niczym u ptaka. Tak łatwo szło jej teraz siekanie rzeczywistości na puzzle, które układała według zachcianki. Cicho przeleciała nad lasem i dopiero kilkanaście metrów przed świadkami przymierza wylądowała. Wchłonęła skrzydła i ruszyła spokojnym krokiem ku środkowi. Już ich widziała, wstających i gotowych odstawić tą szopkę do końca, nie zważając na dwóch nieświadomych graczy i na nią- osobę, która nie pozwoli całkiem zniszczyć porządku, który trzymał najgorszych w ryzach. Jej okrzyk przedarł się przez ciemność, a ona przez ludzką masę.
Trierina skurczyła się w sobie widząc szklące się oczy, przypominające teraz lustro i dziką aurę dziewczyny.
Sly otwarła usta, jakby chciała krzyczeć, jednak nie wydobył się z nich żaden głos. Wiatr położył nisko drzewa. Ziemia popękała niczym zasuszona skorupa, a nagrobki rozpadły się na części. Jęk ziemi wrył się w uszy istot ciemności. Zadrżeli. Padali po kolei na ziemię licząc na to, ze przeżyją, cokolwiek się działo.
Dopiero teraz krzyczała. Strasznie i przerażająco, jakby ktoś wydzierał jej serce i duszę.
Rozległo się zwielokrotnione wycie umarłych. Brudne ręce wynurzały się na powierzchnię, rozrzucając na boki przerażone upiory. Czołgali się w jej stronę, osoby, która wyciągnęła ich spośród gliny i robaków, zżerających ich ciała od środka, gnieżdżących się między wielowiekowymi kośćmi do teraz. Ona się nie cofała. Patrzyła niewidzącymi oczami na całą scenę, na wampiry próbujące się schować pod ziemią, na wilkołaki porastające futrem i próbujące się utrzymać na powierzchni, na paranormalnych, którzy stawiali wciąż nowe bariery wokół siebie, nie zważając na to, że i tak pękają i burzą się, niczym mury zbyt starego, zbyt słabego budynku.
Ciemnofioletowe światło zalało cmentarz. Pyły uniosły się w powietrze. Grzmot potoczył się przez zapełnioną przestrzeń, rozsadzając po kolei wszystkich od środka.
Czuła przez chwilę ból- niemal widziała jak rozrywa się na atomy- jednak nie wystarczająco mocny, by nie zobaczyć rudowłosej postaci skrywającej się w lesie, zanim jej ostatni atak ją zniszczył. Cicha nienawiść zapłonęła w jej duszy. A potem umarła. A ten nawiedzony przez chodzące koszmary fragment świata płonął tak, jakbym nie miał przestać, dopóki mroczny, niszczycielski płomień nie spali wszystkiego, co kiedykolwiek stanie na jego drodze.
* Rudowłosa postać obserwowała pożar wychylając się z okna. Z szyb zostały tylko odłamki leżące na dole. Ale to były ostatnie dzieła zniszczenia autorstwa Sly. Bez tej zarazy mogła zacząć od nowa. Trierina uśmiechnęła się w wyrachowany sposób i spojrzała ostatni raz na płomienie. Tak, od nowa. Koniecznie.