08-08-2012, 10:01
[fragment]
Rozdział 1
Strach przed śmiercią był istotny w ludzkiej kulturze. Jej personifikacja głęboko wżyła się w ludzką wyobraźnię. Dla nich Śmierć była osobą, istotą nadprzyrodzoną, i chociaż zdawała się być bogiem, nikt jej nie chciał. Ludzie w pewnym stopniu pogardzali nią przez nienawiść, ale i strach. Dlatego też nikt nie miał ochoty wpuszczać tego potwora do miasta. Mimo że śmierć gladiatorów na arenie prawie nikogo nie przerażała, egzekucję zazwyczaj odbywały się poza murami.
Burzowa chmura zawisła nad Rzymem, rzucając cień na potężną zabudowę stolicy Imperium. Deszcz nie dawał mieszkańcom spokoju. Chociaż kończyła się zima, potężne ulewy starały się zostawiać po sobie jak największe pamiątki. Tym razem jednak wydawałoby się, że padają z litości, z litości nad skazaną.
Zimne krople padały na młodą dziewczynę, szczypiąc jej blade policzki i rany na ciele, pozostawione po chłostach rozzłoszczonej Virgo Vestalis Maxima i aroganckich strażników wyżywających się nad skazaną. Nie, to nie był deszcz litości. Bogowie byli niemiłosierni.
Fatum zakpiła sobie z biednej patrycjuszki, zsyłając na jej drogę mężczyznę. Czarujące oczy, uśmiech, słowa, pocałunki - wszystko zaplanowane, by pogrążyć ją biedną w hańbiącej rozkoszy ciała. Bogate ubrania, wysoka pozycja zostały potargane, aby na upodlonej dziewczynie zostały brzydkie szmaty nie zakrywające jej ramion i łydek, cienkie, podarte szaty znaczące o niskim, nawet niewolniczym pochodzeniu. Życie stanęło do niej tyłem. Cała jej praca nad byciem dobrym, szanowanym człowiekiem poszła na marne. Nigdy nie znęcała się przecież nad służbą aby ją porównywać do córki niewolnika. W zgodzie z ludźmi i światem starała się pomagać przyjaciołom, być godną swojej rodziny. Rodzice zawsze ją chwalili, a ona zawsze starała się im dogodzić. Bez narzekań zgadzała się na wszystkie ich polecenia, spełniała ich pragnienia. Była ich dziesiątym dzieckiem i chcieli ją poświęcić bogom. Dlatego zdecydowali się posłać ją do świątyni. Może marzyła o małżeństwie, o rodzinie, o dzieciach, ale postanowienia matki i ojca stanęły ponad wszystkim. Została kapłanką i okazało się, że wszystko co robiła dobrze stało się jej przekleństwem. Lepiej byłoby jej się zbuntować, twardo bronić swoich marzeń, swoich zachcianek. Nawet uciec w szukaniu lepszej drogi poza domem i rodzicami. Dała się uwieść nieziemskim sztuczkom i zasłużyła na wstyd oraz hańbę. Wszyscy się jej wyrzekli – rodzina, przyjaciele, znajomi. Nawet ten który stał się powodem nieszczęścia wyrzucił ją ze swego serca, swojego świata, udając, że nigdy jej nie znał. Modliła się do bogów o łaskę, aby chociaż oni wybaczyli jej błędy, ale sprawiedliwość nadludzka była dla niej nieustępliwa. Czekało ją życie poza światem, w ciemności i strachu.
Strażnik popchnął ją do przodu pogardliwym ruchem ręki, rozpoczynając jej ostatni ziemski spacer – hańby i wewnętrznego bólu. Ruszyła grzecznie przed siebie, oddając się powolnemu tempu procesji nadawanemu przez uderzenia kopyt koni, idących stępem za żołnierzami. Stąpając boso po zimnych kamieniach patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem, potykając się o własne nogi. Uszy pękały jej od krzyku zgromadzonego wzdłuż ścieżki tłumu, od obelg, oskarżeń, złowieszczego śmiechu, jakby czarownic zgromadzonych nad kotłem gotującej się z ich ofiary zupy. Rechot staruszek, chichot zadufanych w sobie panienek, krzywe miny patetycznych ludzi, podejrzliwe spojrzenia strachliwych - wszystko to wycelowane jak strzała na nią jedną, ofiarę Losu. Szła aleją pohańbienia, choć w tłumie gapiów - sama jak palec. Za nią odwalający swoją robotę żołnierze, posłani na nudną robotę, egzekucji słabej dziewczyny, która nie dożyła jeszcze wieku osiemnastu lat. Później stąpające im po piętach ważne osobistości, na białych koniach sam pretor z synem, później inni senatorzy, których wyznaczono do pochodu, a którzy chętnie wrócili by już do domu. Za nimi szli liktorzy oddzielający ich od ludu, który schodząc z brzegów ulicy tworzył ogromny tłum pchający się na siebie jak bydło.
Dziewczyna przeszła przez bramę, wychodząc poza mury miasta pierwszy raz w życiu. Rodzice nie puszczali jej poza patrycjuszowską dzielnicę. Mieli rację, bo gdyby nie odważyła się zrobić kroku poza rodzinny obszar, do końca życia w spokoju pełniłaby swoją służbę. Gdy jednak raz postanowiła pogwałcić swoje dawne zasady, wchodząc w krąg plebejuszowskich domów, poznała pokusę i zniszczyła nie swoje normy, ale także życie.
To wspomnienie bolało ją najbardziej, reminiscencja jednego głupiego błędu, który doprowadził ją na okrutną drogę śmierci. Podniosła wzrok na ludzi, którzy z każdym krokiem wydawali się być coraz większymi potworami w swoim człowieczeństwie. Bez krzty litości, miłosierdzia, uważający jej cierpienie za najlepszą zabawę. Jak zmienili się pod wpływem impulsu. Kiedyś tacy dobrzy, uśmiechnięci, chętni do pomocy - tego dnia jakby zapomnieli chwile, które z nią spędzili. Traktowali ją jak wyrzutka, jak nic nieznaczącą istotę, która nagle pojawiła się w ich życiu, jako zło wcielone, nie warte uwagi.
Jej wzrok nagle natrafił na znajomą twarz, jego twarz. Otworzyła szeroko oczy z przedziwnym, radosnym zadziwieniem. Zwolniła upajając się widokiem jego zielonych tęczówek, delikatnych warg, zadartego nosa, ciemnych policzków, brązowych włosów, potężnej budowy, nim całym. Spojrzała na jego łobuzerski uśmiech, w którym się zakochała i sama uśmiechnęła się, jakby wszystko było w najlepszym porządku, jakby była w krainie największego szczęścia. To zauroczenie zlikwidowało wszystkie wady, przyćmiło hańbiący, złowieszczy śmiech jakim tak naprawdę obdarzał dziewczynę. Gdyby otworzyła oczy na rzeczywistość zrozumiałaby, że nigdy jej nie kochał, że kłamał gdy szeptał jej do ucha słodkie słówka, że to wszystko było jednym wielkim planem zniszczenia jej życia. Jednak różowa zasłona zakryła dawno wszystkie podejrzenia, zastępując je uroczą nieprawdą.
Minęli go, odwróciła głowę z nadzieją patrząc w jego kierunku, szukając pomocy, smutku w jego oczach. Rechot hańby brała za uśmiech pocieszania, nadal odwzajemniając go lekkim podniesieniem kącików ust, aż zniknął w tłumie ludzi niezauważalny dla jej oczu. Łza wypłynęła z jej zmęczonego dawnym płaczem oka, ale nie ulżyła jej szorstkim policzkom. Nawet ona sama nie była w stanie ulitować się nad swoim ciałem, nad swoim żywotem wiedząc, że zasłużyła na to co ją spotkało, wierząc, że wszystko ma swoją przyczynę. Żołnierz przyśpieszywszy, popchnął ją brutalnie do przodu używając przy tym obrzydliwego wulgaryzmu. Pośpieszyła kroku zamykając oczy. Już tylko jej uszy chwytały różnego rodzaju dźwięki i tylko jej ciało czuło ból dawnych ran oraz nowych, od kamieni rzucanych przez ludzi.
Podniosła powieki dopiero gdy stanęli. Powoli pokazywał jej się obraz niewielkiego wejścia do podziemnych lochów i panującej tam ciemności. To był koniec jej podróży. Wysoki mężczyzna chwycił ją z tyłu bardzo mocno za oba nadgarstki i wprowadził po schodach do lochów. Krzyki tłumu ucichły. Ostatni przystanek w jej życiu ulitował się nad nią tylko w ten jeden sposób, dał jej milczenie w śmierci i cierpieniu.
Rozdział 1
Strach przed śmiercią był istotny w ludzkiej kulturze. Jej personifikacja głęboko wżyła się w ludzką wyobraźnię. Dla nich Śmierć była osobą, istotą nadprzyrodzoną, i chociaż zdawała się być bogiem, nikt jej nie chciał. Ludzie w pewnym stopniu pogardzali nią przez nienawiść, ale i strach. Dlatego też nikt nie miał ochoty wpuszczać tego potwora do miasta. Mimo że śmierć gladiatorów na arenie prawie nikogo nie przerażała, egzekucję zazwyczaj odbywały się poza murami.
Burzowa chmura zawisła nad Rzymem, rzucając cień na potężną zabudowę stolicy Imperium. Deszcz nie dawał mieszkańcom spokoju. Chociaż kończyła się zima, potężne ulewy starały się zostawiać po sobie jak największe pamiątki. Tym razem jednak wydawałoby się, że padają z litości, z litości nad skazaną.
Zimne krople padały na młodą dziewczynę, szczypiąc jej blade policzki i rany na ciele, pozostawione po chłostach rozzłoszczonej Virgo Vestalis Maxima i aroganckich strażników wyżywających się nad skazaną. Nie, to nie był deszcz litości. Bogowie byli niemiłosierni.
Fatum zakpiła sobie z biednej patrycjuszki, zsyłając na jej drogę mężczyznę. Czarujące oczy, uśmiech, słowa, pocałunki - wszystko zaplanowane, by pogrążyć ją biedną w hańbiącej rozkoszy ciała. Bogate ubrania, wysoka pozycja zostały potargane, aby na upodlonej dziewczynie zostały brzydkie szmaty nie zakrywające jej ramion i łydek, cienkie, podarte szaty znaczące o niskim, nawet niewolniczym pochodzeniu. Życie stanęło do niej tyłem. Cała jej praca nad byciem dobrym, szanowanym człowiekiem poszła na marne. Nigdy nie znęcała się przecież nad służbą aby ją porównywać do córki niewolnika. W zgodzie z ludźmi i światem starała się pomagać przyjaciołom, być godną swojej rodziny. Rodzice zawsze ją chwalili, a ona zawsze starała się im dogodzić. Bez narzekań zgadzała się na wszystkie ich polecenia, spełniała ich pragnienia. Była ich dziesiątym dzieckiem i chcieli ją poświęcić bogom. Dlatego zdecydowali się posłać ją do świątyni. Może marzyła o małżeństwie, o rodzinie, o dzieciach, ale postanowienia matki i ojca stanęły ponad wszystkim. Została kapłanką i okazało się, że wszystko co robiła dobrze stało się jej przekleństwem. Lepiej byłoby jej się zbuntować, twardo bronić swoich marzeń, swoich zachcianek. Nawet uciec w szukaniu lepszej drogi poza domem i rodzicami. Dała się uwieść nieziemskim sztuczkom i zasłużyła na wstyd oraz hańbę. Wszyscy się jej wyrzekli – rodzina, przyjaciele, znajomi. Nawet ten który stał się powodem nieszczęścia wyrzucił ją ze swego serca, swojego świata, udając, że nigdy jej nie znał. Modliła się do bogów o łaskę, aby chociaż oni wybaczyli jej błędy, ale sprawiedliwość nadludzka była dla niej nieustępliwa. Czekało ją życie poza światem, w ciemności i strachu.
Strażnik popchnął ją do przodu pogardliwym ruchem ręki, rozpoczynając jej ostatni ziemski spacer – hańby i wewnętrznego bólu. Ruszyła grzecznie przed siebie, oddając się powolnemu tempu procesji nadawanemu przez uderzenia kopyt koni, idących stępem za żołnierzami. Stąpając boso po zimnych kamieniach patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem, potykając się o własne nogi. Uszy pękały jej od krzyku zgromadzonego wzdłuż ścieżki tłumu, od obelg, oskarżeń, złowieszczego śmiechu, jakby czarownic zgromadzonych nad kotłem gotującej się z ich ofiary zupy. Rechot staruszek, chichot zadufanych w sobie panienek, krzywe miny patetycznych ludzi, podejrzliwe spojrzenia strachliwych - wszystko to wycelowane jak strzała na nią jedną, ofiarę Losu. Szła aleją pohańbienia, choć w tłumie gapiów - sama jak palec. Za nią odwalający swoją robotę żołnierze, posłani na nudną robotę, egzekucji słabej dziewczyny, która nie dożyła jeszcze wieku osiemnastu lat. Później stąpające im po piętach ważne osobistości, na białych koniach sam pretor z synem, później inni senatorzy, których wyznaczono do pochodu, a którzy chętnie wrócili by już do domu. Za nimi szli liktorzy oddzielający ich od ludu, który schodząc z brzegów ulicy tworzył ogromny tłum pchający się na siebie jak bydło.
Dziewczyna przeszła przez bramę, wychodząc poza mury miasta pierwszy raz w życiu. Rodzice nie puszczali jej poza patrycjuszowską dzielnicę. Mieli rację, bo gdyby nie odważyła się zrobić kroku poza rodzinny obszar, do końca życia w spokoju pełniłaby swoją służbę. Gdy jednak raz postanowiła pogwałcić swoje dawne zasady, wchodząc w krąg plebejuszowskich domów, poznała pokusę i zniszczyła nie swoje normy, ale także życie.
To wspomnienie bolało ją najbardziej, reminiscencja jednego głupiego błędu, który doprowadził ją na okrutną drogę śmierci. Podniosła wzrok na ludzi, którzy z każdym krokiem wydawali się być coraz większymi potworami w swoim człowieczeństwie. Bez krzty litości, miłosierdzia, uważający jej cierpienie za najlepszą zabawę. Jak zmienili się pod wpływem impulsu. Kiedyś tacy dobrzy, uśmiechnięci, chętni do pomocy - tego dnia jakby zapomnieli chwile, które z nią spędzili. Traktowali ją jak wyrzutka, jak nic nieznaczącą istotę, która nagle pojawiła się w ich życiu, jako zło wcielone, nie warte uwagi.
Jej wzrok nagle natrafił na znajomą twarz, jego twarz. Otworzyła szeroko oczy z przedziwnym, radosnym zadziwieniem. Zwolniła upajając się widokiem jego zielonych tęczówek, delikatnych warg, zadartego nosa, ciemnych policzków, brązowych włosów, potężnej budowy, nim całym. Spojrzała na jego łobuzerski uśmiech, w którym się zakochała i sama uśmiechnęła się, jakby wszystko było w najlepszym porządku, jakby była w krainie największego szczęścia. To zauroczenie zlikwidowało wszystkie wady, przyćmiło hańbiący, złowieszczy śmiech jakim tak naprawdę obdarzał dziewczynę. Gdyby otworzyła oczy na rzeczywistość zrozumiałaby, że nigdy jej nie kochał, że kłamał gdy szeptał jej do ucha słodkie słówka, że to wszystko było jednym wielkim planem zniszczenia jej życia. Jednak różowa zasłona zakryła dawno wszystkie podejrzenia, zastępując je uroczą nieprawdą.
Minęli go, odwróciła głowę z nadzieją patrząc w jego kierunku, szukając pomocy, smutku w jego oczach. Rechot hańby brała za uśmiech pocieszania, nadal odwzajemniając go lekkim podniesieniem kącików ust, aż zniknął w tłumie ludzi niezauważalny dla jej oczu. Łza wypłynęła z jej zmęczonego dawnym płaczem oka, ale nie ulżyła jej szorstkim policzkom. Nawet ona sama nie była w stanie ulitować się nad swoim ciałem, nad swoim żywotem wiedząc, że zasłużyła na to co ją spotkało, wierząc, że wszystko ma swoją przyczynę. Żołnierz przyśpieszywszy, popchnął ją brutalnie do przodu używając przy tym obrzydliwego wulgaryzmu. Pośpieszyła kroku zamykając oczy. Już tylko jej uszy chwytały różnego rodzaju dźwięki i tylko jej ciało czuło ból dawnych ran oraz nowych, od kamieni rzucanych przez ludzi.
Podniosła powieki dopiero gdy stanęli. Powoli pokazywał jej się obraz niewielkiego wejścia do podziemnych lochów i panującej tam ciemności. To był koniec jej podróży. Wysoki mężczyzna chwycił ją z tyłu bardzo mocno za oba nadgarstki i wprowadził po schodach do lochów. Krzyki tłumu ucichły. Ostatni przystanek w jej życiu ulitował się nad nią tylko w ten jeden sposób, dał jej milczenie w śmierci i cierpieniu.