15-10-2013, 21:04
WARZYWA
Błąd w sztuce...
Jezierski splunął z pogardą, kiedy zorientował się, że znienawidzone słowa znowu obijają się wewnątrz jego czaszki.
Wysuszona na wiór ziemia przyjęła łapczywie płyn. Aż dziw, że spomiędzy luźnych, brązowych grudek nie dobyło się siorbnięcie. Lepka od wysiłku i gorąca ślina zapadła się w spragnioną glebę.
Mężczyzna zamachnął się motyką i ciął w młody pęd jakiegoś badyla, które zapewne snuło makabryczne plany zawojowania ogródka. Ponawiał uderzenia, dopóki nie ujrzał podziabanych korzeni, przywodzących na myśl białe witki meduzy. Wygrzebywał pokaleczone szczątki intruza, zachodząc w głowę, jakim cudem chwasty nadal niestrudzenie uprzykrzają mu życie pomimo utrzymującego się od kilku dni, czterdziestostopniowego skwaru.
Po raz enty, odkąd zaczął uprawiać warzywa, pomyślał, że to nie jest wcale taka prosta sprawa, jakby się mogło wydawać.
Ale uspokaja. Daje poczucie spełnienia. Przynosi radość do znienawidzonego życia.
Wyprostował się i kontynuował obchód. Chwilę później spostrzegł kolejne badyle. Znowu rozpoczął unicestwianie rośliny od cięcia motyką.
Rozżarzone powietrze drżało nad pedantycznie równymi rzędami warzyw, co w jakiś dziwaczny sposób kojarzyło się z linią elektryczną wysokiego napięcia. Z nieskazitelnie czystego nieba lał się żywy ogień, oślepiający i jakby skwierczący: cichutko, na granicy zmysłów.
Jezierski pielił niezmordowanie. Gdy uporał się z chwastem, natarczywe słowa rozbrzmiały znowu w jego umyśle niczym zepsuta płyta.
Błąd w sztuce... Błąd w sztuce... Błąd w sztuce...
— Sam, kurwa, jesteś błąd w sztuce, zasrany kurduplu — wycedził gniewnie, wyobrażając sobie niewysokiego mężczyznę w elegancko skrojonym garniturze od Calvina Kleina.
Zasrany kurdupel siedział za skromnym biurkiem ustawionym w kącie klitki, którą nazywał szumnie swym gabinetem. Fałdy tłuszczu wylewały mu się z mankietów koszuli, a jajowata głowa lśniła spod przepoconych włosów zaczesanych tak, by zamaskować łysinę, co przynosiło wręcz odwrotny efekt. Jezierski nie pamiętał już nawet, jak nazywał się ten gruby konus, lecz jego słowa zapamiętał aż nazbyt dobrze.
Błąd w sztuce.
Bez dyskusji, bez apelacji, bez słowa sprzeciwu. Koniec genialnej, piętnastoletniej kariery najlepszego neurochirurga w kraju; faceta, który walczył o najbardziej beznadziejne przypadki; gościa, który niejednokrotnie ratował na sali operacyjnej nawet tych, mających szansę na przeżycie bliskie zeru; kolesia, któremu matki ze łzami w oczach dziękowały za to, że ich pociechy żyją. I chodzą, choć wszyscy prócz Jezierskiego zarzekali się, że chodzić nie będą. Bezdyskusyjny koniec. I wie pan co, panie Jezierski? Lepiej w tej sprawie nie grzebać, bo śmierdzi ona z daleka. Cuchnie wczorajszą, całonocną balangą, a dokładniej wódą i, jakby tu rzec, zapach wydaje się dobywać z pańskich ust, co może potwierdzić wiele osób, mijających pana feralnego dnia w szpitalu. Jeśli tego mało, proszę bardzo, na dokładkę, interesujący fakt z życiorysu denata — człowieka, któremu spierdoliłeś pan kręgosłup na sali operacyjnej. Wdowa po tym mężczyźnie to nie kto inny, jak pańska eks.
Eks! Kurwa, nieźle powiedziane, co? Jezierski parsknął zdegustowany.
Żeby to jeszcze ją pamiętał. Oblicze zlało się z mozaiką twarzy innych "eks", które liczyły na przejażdżkę Porsche, a ambitniejsze może nawet na wspólny wypad na jakąś prestiżową imprezę dla VIPów. Jezierski nigdy nie wszedł w relacje z jakąkolwiek kobietą na dłużej niż jedną noc. No, chyba że impreza przedłużyła się ponad dobę, lecz były to nieliczne, ekstremalne przypadki. Nie pamiętał Wiktorii i nie miał najmniejszego powodu, by umyślnie spartaczyć operację jej mężulka. Po latach zastanawiał się, czy miała przynajmniej ciasną. Nie pamiętał, choć miał nadzieję, że tak — w końcu przez tę sukę został udupiony na amen.
Przez nią i niepozornego, zasranego kurdupla, który zza swojej fortecy od Calvina Kleina zrelacjonował mu pamiętnego dnia zaistniałą sytuację w sposób sugestywny, jednoznaczny i chamski, zupełnie nielicujący z jego nijakim wyglądem. Odpuść Jezierski, zatwierdź błąd w sztuce, złóż podpis i odejdź z roboty, zanim ktoś dokopie się do prawdziwego gówna, bo wtedy może skończyć się gorzej. Ciesz się, że eks jest łakoma na hajs i woli wyłudzić od ciebie kasę, niż szukać sprawiedliwości. Doceń to i odejdź.
Nie docenił tego, lecz odszedł. Po długiej walce, stoczonej sam ze sobą na kanapie przed ogromnym płaskim telewizorem, gdzie siedział bity tydzień, zalewając się whisky w sztok, budząc się półżywy, patrząc na kalejdoskop dup w jakości HD i oddalając się jedynie za potrzebą.
Kiedy podpisywał wymówienie, dyrektorka szpitala doradziła, by kupił domek gdzieś na ustroniu, poświęcił się jakiemuś hobby, może ogrodnictwu, otworzył przychodnię, z czasem ustatkował się, bo nie jest już pierwszej młodości i żył spokojnie. Zrobił wystarczająco dobrego, aby zwolnić, a o pożegnalnym incydencie ludzie nie gadają zbyt wiele (jasne — pomyślał wtedy).
Częściowo usłuchał. Sprzedał apartament i Porsche, przeprowadził się do domku na zabitej dechami wichurze. Szybko zrozumiał, że pozbawiony prestiżowego wozu i z pierwszymi nitkami siwizny we włosach nie podupczy jak za dawnych lat, lecz znalazł szczęście tu, między ukochanymi warzywami. Wyhamował. Przychodnia przynosiła nienajgorsze dochody, bo po okolicy rozeszła się wieść, że "przyjechoł doktór ze miasta i dobrze lyczy". Czasem pomacał w robocie jakiegoś młodego cycka, a potem pielił w pocie czoła i pielęgnował warzywniak.
Z ogrodu był dumny jak cholera. Nigdy w życiu nie przypuszczałby, że ma smykałkę do warzyw.
Czy rozpamiętywał gościa, który zmarł na stole operacyjnym? Nie. Wspominał wiele rzeczy, ale tamtego faceta nie zrobiło mu się nawet nigdy żal. Pokrętło emocjonalne Jezierskiego znajdowało się w tym przypadku na profesjonalnej pozycji OFF. Ot, gdyby zacytować mędrca–kurdupla: błąd w sztuce. I tyle.
Błąd w sztuce...
Uderzył w spieczoną od żaru ziemię tak mocno, że poczuł igiełki bólu pod opuszkami palców. Stary odcisk pękł bezgłośnie, po drewnianym stylisku motyki pociekła ropa zmieszana z krwią i czymś przezroczystym, może wodą, którą bezlitosne słońce wyciskało ze wszystkiego co żywe.
Odrzucił na bok kolejny chwast, wyprostował się i potarł kark. Usłyszał trzaski niemłodego już kręgosłupa...
...i coś jeszcze.
Cichutki szmer, jakby ktoś skradał się za jego plecami.
W żyłach Jezierskiego zawrzała adrenalina. Obrócił się gwałtownie i uchylił do tyłu. W ostatniej chwili. Poczuł powiew wiatru na policzkach, zakończenie metalowego pręta przefrunęło dosłownie centymetry od jego twarzy. Drugie uderzenie, tym razem bekhendowe, sparował motyką. Kroplówka zaryła o ziemię, a on odskoczył o kilka kroków. Zmierzył napastnika wzrokiem.
Naga, chuderlawa sylwetka. Wystające żebra, nienaturalnie ostro zakończone kości miednicy, krzywe kolana. Niepewny krok, drżące z wysiłku ramiona, niemal widać dudniące serce. Czerwony jak ugotowany we wrzątku rak. Płaty skóry schodzą z całego ciała, nawet z twarzy. Malutki, zwiędły penis skryty w gęstwinie odbarwionych od słońca włosów łonowych. Kilka kępek żałosnej szczeciny w kolorze popiołu na głowie. Ze szkarłatnych jak u diabła oczu cieknie zielonkawa ropa. Pokrzywione, sczerniałe zęby ledwo trzymają się dziąseł. Sapie głośno, jakby dopiero uczył się oddychać. Wewnętrzne strony ud oblepione zaschniętym gównem.
— Przeoczyłem cię, chuju? — spytał Jezierski bardziej siebie niż potwora.
Nagi mężczyzna zaatakował. Resztką sił poderwał się do ostatniej szarży. Biegł koślawo, dzierżąc kroplówkę niby średniowieczny rycerz kopię.
Jezierski ominął go bez problemu i zdzielił motyką w głowę.
Łupnęło.
Mózg rozbryzgnął się wokół. Nagus zarzęził niby Neandertalczyk i padł na twarz. Impet wyszarpnął końcówkę przewodu wbitego w żyłę na zgięciu jego łokcia. Kroplówka poleciała nieco dalej i również upadła. Bezbarwny płyn ciurkał na ziemię, a zachłanna gleba piła łapczywie.
Jezierski wyszarpnął motykę z czaszki mężczyzny i kopnął go delikatnie w głowę. Kiedy ten się nie poruszył, zbadał puls.
Martwy.
Jezierski wyprostował się i rozejrzał po ogrodzie.
Na żółtej, jakby pustynnej ziemi leżało w równych rzędach około pięćdziesięciu ludzi. Przypominali czerwone kiełbaski skwierczące na patelni, obok każdego stała kroplówka. Wszyscy sparaliżowani. Jego hobby, jego ukochane warzywa.
Nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie mógł uwierzyć, że przeoczył tego dupka. Postanowił zwiększyć dawkę mieszanki. Każdemu, może oprócz tych w zaawansowanej ciąży. To byłoby nieludzkie. Zatrzymał wzrok na wzdętym, krwistoczerwonym brzuchu, przypominającym pokrytą strupami purchawkę–giganta i stwierdził, że czułby się fatalnie, gdyby któreś z jego dzieci przypadkiem umarło. Tak nie można, to niehumanitarne. Ciężarne pozostaną przy starej dawce.
Powlókł się do domu po taczkę, by posprzątać. Pomimo czterdziestostopniowego skwaru zastanowił się, jak zimą ochroni warzywka przed mrozami. Szczególnie młode, nowalijki. Może zainwestuje w przyczepę słomy?
Jezierski kochał swoje hobby.
Swoje warzywka.
To go uspakajało.
lipiec 2013