24-08-2015, 01:47
Powracam(n-ty raz)!
Mam nadzieję, że będziecie się zaczytywać kolejnym opowiadaniem o Tymonie i Ongusie, ja tymczasem tworzę kolejne części cyklu. Miłej lektury!
W lot pojęte cz. 1/3
Tymon schodził po schodach wieży maga. Był głodny i ledwo żywy, przed oczami wszędzie widział literki, których dopiero co się uczył. I byłoby pół biedy, jakby tylko o nauczenie się bukw chodziło - do tego trzeba było umieć składać je w słowa! Chłop nigdy nie pomyślałby, że samo gapienie się i myślenie może być cięższe, niż takie robienie w polu.
Schodził tak wolno, że, mimo iż w pokoju na górze było jasno, to w klatce schodowej oczy zdążyły przyzwyczaić się do półmroku. Zasłonił się ręką, gdy ujrzał stale otwarte wejście do wieży, przez które wpadały promienie popołudniowego słońca. Ta obietnica wyjścia na zewnątrz sprawiła, że zaczął myśleć o obiedzie. Trza będzie zajść do Baryły, pomyślał. Zamiast robić co w domu, zjem jakiej kaszy smakowitej albo...
Nie dokończył myśli - nie znalazłszy kolejnego schodka stopa trafiła w próżnię, a on poleciał do przodu i stoczył się z kilku ostatnich stopni. Pomacał się po głowie. Wyczuł, że rośnie mu guz od zderzenia ze ścianą. Spojrzał na schody - rzeczywiście brakowało jednego, jednak po chwili, bez dźwięku, znów się pojawił. Tymon podpełznął doń, dotknął. Był, jakby nigdy nie zniknął.
Wtem uniósł wzrok, słysząc śmiech dobiegający z góry.
- Aleś poleciał - otarł łzy Ongus. - Jak kłoda. A tyleś harmidru przy tym narobił, że martwy by się zbudził!
Tymon podniósł się zagniewany.
- To twoja sprawka? - burknął.
- Ano. - Mag kiwnął głową. - Ciesz się, że ci nie zabrałem któregoś schodka u samej góry i na następny raz patrz, jak łazisz.
- Co tak się ciebie takie głupie żarty czepiły? - Chłop był wciąż naburmuszony. Może i próbował się trochę rozchmurzyć, ale do postawy przeciwnej skutecznie zachęcał ów guz.
- Oj, głupie, nie głupie... - machnął ręką Ongus. - Takie wzajem czynione żarty budują więzi.
- Ciekawym, jak ty byś się związał, jakbyś zleciał ze schodów na łeb.
Czarodziej mruknął coś, nie odpowiedział na to nic.
- Idę obiadać do karczmy - oznajmił Tymon. - Chociaż już dziadzio zrzędzi, że nic nie robię, a jem za dwóch...
- Zobaczysz, co będzie gadał, jak mu coś wyczarujesz - uśmiechnął się Ongus.
Chłop westchnął głośno.
- Oj, coś mi się widzi, że mnie wpierw z domu wygna, nim to się stanie... Trzeba chyba się wziąć za robotę jaką, choć społem z tym uczeniem to może być niewyróbka...
- Chcesz przychodzić rzadziej?
- Nie wiem, podumam... Może i...
- Nie zatrzymuję cię już - uśmiechnął się czarodziej. - Idź, bo pewnoś już głodny...
Chłop w odpowiedzi pokiwał tylko głową i odszedł smętnie, szurając ciżmami.
Ongus zamyślił się. Tymonowi widocznie potrzeba było motywacji. A nic tak nie zachęca początkującego wolszebnika, jak jakieś proste zaklęcie, które uczyni samodzielnie. Od czego by tu zacząć?
***
Tymon beknął, aż niemal rozległo się echo. Po smacznym i sycącym obiadaniu nie było niczego lepszego, niż ulżyć sobie, pozbywając się nadmiaru gazów z trzewi. No, może jeszcze drzemka uraczyłaby go w pełni, ale na to raczej nie mógł liczyć - był pewien, że dziadzio zaciągnie młodzieńca do roboty, gdy tylko ten powróci.
Szedł właśnie z karczmy, beznamiętnie mijając wzrokiem kolejne chałupy w siole. Do domu wlókł się powoli - obfity obiad w brzuchu zachęcał go raczej do spania, a nie do łażenia. Poza tym, najzwyczajniej w świecie nie chciało mu się pracować, a tego się spodziewał po dotarciu do celu.
Przechodził właśnie obok łączki, na której pasło się kilkanaście krów. Bez pośpiechu wyrywały i wciągały kolejne kępy trawy. Nieopodal pastwiska rosły gęste zarośla, oddzielające ją od pól uprawnych. Liczne krzewy i różnorodne, bujne zioła tworzyły niemożliwy do przebycia dla bydła mur.
Tymon przystanął, spojrzał z uwagą na burzan. A może by tak opić się mleka i nażreć się ziela jakiego?, przyszło mu na myśl. Wszak od takiego połączenia szybko bym się rozchorował. Był tak zmęczony i zniechęcony, że gotów był nawet na podobne nieprzyjemności, byle tylko uniknąć pracy. Zaczął rozglądać się za ziołem nadającym się do jego planu. Zatrzymał się przed krzewem szakłaka.
Zaraz, co ja, głupi?, zastanowił się. Sam się będę truł? Lepiej zgotuję jakąś hecę wolszebnikowi, obaczym, czy będzie się śmiał...
Zerwał z krzaka kilka ciemnych owoców, schowawszy je do kieszeni ruszył do domu, w myślach godząc się na, zdawać by się mogło, nieuniknioną pracę.
Już z daleka dostrzegł staruszka siedzącego, jak to miał w zwyczaju, na ławeczce pod płotem. Podszedł doń, zwrócił na siebie jego uwagę.
- Gdzieżeś był, a? - zapytał od razu dziadzio. Tymon usłyszał w jego głosie złość. - Znów nic dziś jeszcze nie zrobione, a zmierzcha już, cały dzień zmitrężony.
- Oj tam, zaraz zmitrężony - machnął ręką młodzieniec. - U wolszebnika byłem, nauczał mnie.
- Ech - staruszka ta odpowiedź bynajmniej nie usatysfakcjonowała. Pokręcił z dezaprobatą głowę, cmoknął głośno. - A jutro? Idziesz?
Tymon pomyślał, uznał że musi. Choćby po to, by zawiadomić czarodzieja, że będzie przychodził rzadziej. Kiwnął głową.
- Zrozumiałbym ja, jakbyś chodził kiedy niekiedy, roboty nie zaniedbując - zirytował się dziadzio - ale ty miast tego, piorun trzasł, już lecisz, jak parobczak jaki...
- Oj, dziadziu, przecie Ongus na wolszebnika mnie przysposabia, żebym też mógł cuda wyczyniać.
- Tymonku, puknij ty się. A na cóż ci będą one, gdy nie będziesz miał co do gęby włożyć?
Tymon pomyślał, że wtedy przydałyby się na wiele, być może jeszcze większy przyniosłyby pożytek. Uznał jednak, że dziadzio obstaje przy swoim mniemaniu tak mocno, że nic nie byłoby w stanie go od tegoż odciągnąć, nawet gdyby za sprawą czarów pojawił się przed nim stół zastawiony, niczym u książąt. Młodzieniec postanowił, że, póki co, posłucha dziadka, choć przez jakiś czas.
- Wiesz przecie, że ja niedołężny - podjął znów staruszek. - Za dużo już nie zrobię. Jak tak dalej pójdzie, to wyzdychają nam wszystkie króliki...
- Sprzedać i nie byłoby się czym kłopotać - palnął Tymon.
- O, odezwał się! A do pasztetu to pierwszy!
Cóż miał powiedzieć? Dziadziusiowy pasztet z królika był prawdziwie wyborny, to i Tymon jadł go chętnie. A że dziadzio pewnie już się ojadł przez całe życie i wiadomo, stary, to w ogóle pożywa mniej, to apetyt młodzieńca zdawał się jeszcze większy.
- Na targ i tak trzeba się wybrać - zadecydował dziadzio po chwili. - Jak się królice okocą, to nam klatek nie starczy, wypadałoby sprzedać trochę młodych...
- To już pojutrze... - sapnął Tymon. - Bo to skoro świt trzeba, a jutro jeszcze chcę do wolszebnika zajść na trochę...
- Niechaj będzie - westchnął staruszek.
***
Ongus siedział pochylony przy stoliku, podniósł się żywo, gdy tylko wszedł jego uczeń.
- Chodź, chodź. Usiądź - wskazał na zajmowane przed chwilą przez siebie miejsce. Był bardzo podekscytowany.
- Coś taki wesoły? - zapytał Tymon lekko zaniepokojony.
- Jak przeczytasz, co przygotowałem, to się dowiesz - czarodziej uśmiechnął się szeroko. - Skup się.
Chłop podrapał się po uchu, spojrzał na tekst leżący na stole.
- Nie, na razie niczego nie czytaj - przerwał Ongus. - Zamknij oczy. Skoncentruj myśli... Wyobraź sobie... drzewo!
Cóż za problem?, pomyślał Tymon, dziwiąc się trochę. Każdy głupi drzewo widział...
- Tak... Widzisz jego listowie? Zielone i soczyste...
Młodzieniec ujrzał w myślach klon. Silny, o grubym pniu, ponad którym rozpościerało się morze zieleni.
- Spójrz, jak wiatr wzrusza liśćmi. Delikatnie, nieśmiało wręcz. - Mag kontynuował nakierowywanie swojego ucznia.
Ostro zakończone liście poruszyły się, od razu zaszumiało.
- Wiatr wzmógł się. Wieje mocniej, chce ogołocić drzewo. To już nie jest ciepły powiew, nadchodzi... jesień!
Drzewo w wyobraźni Tymona zaczęło opierać się coraz silniejszym tchnieniom. Mimowolnie chłop wyobraził sobie, jak liście w jedną chwilę pożółkły, część stała się czerwona, inne zaczęły brązowieć.
- Podmuch zrywa liście, bawi się nimi, nie pozwala upaść na ziemię! Każe im... latać! - wyszeptał Ongus. Brzmiał podobnie, jak szum z wyobraźni młodzieńca.
Drzewo teraz znikło chłopu z widoku, skupił się na pojedynczym, zbrązowiałym liściu, który bezwładnie oderwał się od gałęzi. Czuł jego bezsilność; pomyślał, jak zrozpaczony byłby on sam w takiej sytuacji. Miotany podmuchami, bez możliwości zakotwiczenia się, walczący, lecz nieskutecznie.
- Otwórz oczy!
Tymon zaskoczony dopiero po chwili uświadomił sobie, że było to tylko wyobrażenie. Zamrugał kilkakrotnie, wpatrując się w czarodzieja.
- Dobrze - uśmiechnął się Ongus. - Spójrz teraz na księgę przed tobą. Spróbuj przeczytać w myślach, a później na głos pierwszą frazę napisaną pogrubionym pismem.
Tymon posłusznie spojrzał na wskazane zdanie. Litery sobie przypominał, ale układały się one w nieznane mu słowo. Zaczął czytać je po kolei, wskazując każdą palcem. V-O-L-E-O F-L-U-G-G-I. Wypowiedział w myśli powstałe dwa słowa: Voleo fluggi.
- Vo-leo fluggi - rzekł niepewnie na głos.
Spojrzał na Ongusa. Ów najpierw zrobił zawiedzioną minę, później znów się uśmiechnął. Jednocześnie chłop poczuł, że stuknął udem w stolik, a stopy oderwały się od ziemi. Z niepokojem popatrzył na swoje ciało unoszące się w powietrzu.
- Latasz - wyjaśnił oczywistość mag. - Bezbłędnie wykonałeś moje polecenia i udało ci się wypowiedzieć twoje pierwsze zaklęcie.
Tymon zachwycony pomyślał, że warto byłoby zapamiętać sposób, w jaki do tego doszło i formułę zaklęcia. Spojrzał przelotnie na księgę. Voleo fluggi. Powtórzył w myślach frazę, próbując zachować ją w pamięci.
- Chciałbyś się gdzieś przelecieć? - zachęcił Ongus.
- A kiedy spadnę? - odpowiedział pytaniem chłop. Owszem, to byłoby ciekawe doświadczenie, ale bardzo zależało mu na tym, żeby je przeżyć, by być może móc je komuś opowiedzieć.
- Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy wypowiedzieć zaklęcie.
Ongus podszedł do okna uśmiechnięty, otworzył je na oścież. Tymon zrozumiał zachętę. Odbił się stopami od sufitu, zamachał rękami i bez słowa wyfrunął na zewnątrz.
Mag spojrzał na szybującego ucznia. No cóż, być może za dużo się spodziewałem. Chciałem, by spróbował uczynić zaklęcie samą myślą. I tak dobrze, że udało mu się chociaż to.
Uśmiechnął się złośliwie. W swoim zachwycie Tymon nie zapytał nawet o zaklęcie pozwalające mu na powrót stanąć na ziemi. Polata, to zmądrzeje, pomyślał, wpatrując się w oddalającego się chłopa.
Mam nadzieję, że będziecie się zaczytywać kolejnym opowiadaniem o Tymonie i Ongusie, ja tymczasem tworzę kolejne części cyklu. Miłej lektury!
W lot pojęte cz. 1/3
Tymon schodził po schodach wieży maga. Był głodny i ledwo żywy, przed oczami wszędzie widział literki, których dopiero co się uczył. I byłoby pół biedy, jakby tylko o nauczenie się bukw chodziło - do tego trzeba było umieć składać je w słowa! Chłop nigdy nie pomyślałby, że samo gapienie się i myślenie może być cięższe, niż takie robienie w polu.
Schodził tak wolno, że, mimo iż w pokoju na górze było jasno, to w klatce schodowej oczy zdążyły przyzwyczaić się do półmroku. Zasłonił się ręką, gdy ujrzał stale otwarte wejście do wieży, przez które wpadały promienie popołudniowego słońca. Ta obietnica wyjścia na zewnątrz sprawiła, że zaczął myśleć o obiedzie. Trza będzie zajść do Baryły, pomyślał. Zamiast robić co w domu, zjem jakiej kaszy smakowitej albo...
Nie dokończył myśli - nie znalazłszy kolejnego schodka stopa trafiła w próżnię, a on poleciał do przodu i stoczył się z kilku ostatnich stopni. Pomacał się po głowie. Wyczuł, że rośnie mu guz od zderzenia ze ścianą. Spojrzał na schody - rzeczywiście brakowało jednego, jednak po chwili, bez dźwięku, znów się pojawił. Tymon podpełznął doń, dotknął. Był, jakby nigdy nie zniknął.
Wtem uniósł wzrok, słysząc śmiech dobiegający z góry.
- Aleś poleciał - otarł łzy Ongus. - Jak kłoda. A tyleś harmidru przy tym narobił, że martwy by się zbudził!
Tymon podniósł się zagniewany.
- To twoja sprawka? - burknął.
- Ano. - Mag kiwnął głową. - Ciesz się, że ci nie zabrałem któregoś schodka u samej góry i na następny raz patrz, jak łazisz.
- Co tak się ciebie takie głupie żarty czepiły? - Chłop był wciąż naburmuszony. Może i próbował się trochę rozchmurzyć, ale do postawy przeciwnej skutecznie zachęcał ów guz.
- Oj, głupie, nie głupie... - machnął ręką Ongus. - Takie wzajem czynione żarty budują więzi.
- Ciekawym, jak ty byś się związał, jakbyś zleciał ze schodów na łeb.
Czarodziej mruknął coś, nie odpowiedział na to nic.
- Idę obiadać do karczmy - oznajmił Tymon. - Chociaż już dziadzio zrzędzi, że nic nie robię, a jem za dwóch...
- Zobaczysz, co będzie gadał, jak mu coś wyczarujesz - uśmiechnął się Ongus.
Chłop westchnął głośno.
- Oj, coś mi się widzi, że mnie wpierw z domu wygna, nim to się stanie... Trzeba chyba się wziąć za robotę jaką, choć społem z tym uczeniem to może być niewyróbka...
- Chcesz przychodzić rzadziej?
- Nie wiem, podumam... Może i...
- Nie zatrzymuję cię już - uśmiechnął się czarodziej. - Idź, bo pewnoś już głodny...
Chłop w odpowiedzi pokiwał tylko głową i odszedł smętnie, szurając ciżmami.
Ongus zamyślił się. Tymonowi widocznie potrzeba było motywacji. A nic tak nie zachęca początkującego wolszebnika, jak jakieś proste zaklęcie, które uczyni samodzielnie. Od czego by tu zacząć?
***
Tymon beknął, aż niemal rozległo się echo. Po smacznym i sycącym obiadaniu nie było niczego lepszego, niż ulżyć sobie, pozbywając się nadmiaru gazów z trzewi. No, może jeszcze drzemka uraczyłaby go w pełni, ale na to raczej nie mógł liczyć - był pewien, że dziadzio zaciągnie młodzieńca do roboty, gdy tylko ten powróci.
Szedł właśnie z karczmy, beznamiętnie mijając wzrokiem kolejne chałupy w siole. Do domu wlókł się powoli - obfity obiad w brzuchu zachęcał go raczej do spania, a nie do łażenia. Poza tym, najzwyczajniej w świecie nie chciało mu się pracować, a tego się spodziewał po dotarciu do celu.
Przechodził właśnie obok łączki, na której pasło się kilkanaście krów. Bez pośpiechu wyrywały i wciągały kolejne kępy trawy. Nieopodal pastwiska rosły gęste zarośla, oddzielające ją od pól uprawnych. Liczne krzewy i różnorodne, bujne zioła tworzyły niemożliwy do przebycia dla bydła mur.
Tymon przystanął, spojrzał z uwagą na burzan. A może by tak opić się mleka i nażreć się ziela jakiego?, przyszło mu na myśl. Wszak od takiego połączenia szybko bym się rozchorował. Był tak zmęczony i zniechęcony, że gotów był nawet na podobne nieprzyjemności, byle tylko uniknąć pracy. Zaczął rozglądać się za ziołem nadającym się do jego planu. Zatrzymał się przed krzewem szakłaka.
Zaraz, co ja, głupi?, zastanowił się. Sam się będę truł? Lepiej zgotuję jakąś hecę wolszebnikowi, obaczym, czy będzie się śmiał...
Zerwał z krzaka kilka ciemnych owoców, schowawszy je do kieszeni ruszył do domu, w myślach godząc się na, zdawać by się mogło, nieuniknioną pracę.
Już z daleka dostrzegł staruszka siedzącego, jak to miał w zwyczaju, na ławeczce pod płotem. Podszedł doń, zwrócił na siebie jego uwagę.
- Gdzieżeś był, a? - zapytał od razu dziadzio. Tymon usłyszał w jego głosie złość. - Znów nic dziś jeszcze nie zrobione, a zmierzcha już, cały dzień zmitrężony.
- Oj tam, zaraz zmitrężony - machnął ręką młodzieniec. - U wolszebnika byłem, nauczał mnie.
- Ech - staruszka ta odpowiedź bynajmniej nie usatysfakcjonowała. Pokręcił z dezaprobatą głowę, cmoknął głośno. - A jutro? Idziesz?
Tymon pomyślał, uznał że musi. Choćby po to, by zawiadomić czarodzieja, że będzie przychodził rzadziej. Kiwnął głową.
- Zrozumiałbym ja, jakbyś chodził kiedy niekiedy, roboty nie zaniedbując - zirytował się dziadzio - ale ty miast tego, piorun trzasł, już lecisz, jak parobczak jaki...
- Oj, dziadziu, przecie Ongus na wolszebnika mnie przysposabia, żebym też mógł cuda wyczyniać.
- Tymonku, puknij ty się. A na cóż ci będą one, gdy nie będziesz miał co do gęby włożyć?
Tymon pomyślał, że wtedy przydałyby się na wiele, być może jeszcze większy przyniosłyby pożytek. Uznał jednak, że dziadzio obstaje przy swoim mniemaniu tak mocno, że nic nie byłoby w stanie go od tegoż odciągnąć, nawet gdyby za sprawą czarów pojawił się przed nim stół zastawiony, niczym u książąt. Młodzieniec postanowił, że, póki co, posłucha dziadka, choć przez jakiś czas.
- Wiesz przecie, że ja niedołężny - podjął znów staruszek. - Za dużo już nie zrobię. Jak tak dalej pójdzie, to wyzdychają nam wszystkie króliki...
- Sprzedać i nie byłoby się czym kłopotać - palnął Tymon.
- O, odezwał się! A do pasztetu to pierwszy!
Cóż miał powiedzieć? Dziadziusiowy pasztet z królika był prawdziwie wyborny, to i Tymon jadł go chętnie. A że dziadzio pewnie już się ojadł przez całe życie i wiadomo, stary, to w ogóle pożywa mniej, to apetyt młodzieńca zdawał się jeszcze większy.
- Na targ i tak trzeba się wybrać - zadecydował dziadzio po chwili. - Jak się królice okocą, to nam klatek nie starczy, wypadałoby sprzedać trochę młodych...
- To już pojutrze... - sapnął Tymon. - Bo to skoro świt trzeba, a jutro jeszcze chcę do wolszebnika zajść na trochę...
- Niechaj będzie - westchnął staruszek.
***
Ongus siedział pochylony przy stoliku, podniósł się żywo, gdy tylko wszedł jego uczeń.
- Chodź, chodź. Usiądź - wskazał na zajmowane przed chwilą przez siebie miejsce. Był bardzo podekscytowany.
- Coś taki wesoły? - zapytał Tymon lekko zaniepokojony.
- Jak przeczytasz, co przygotowałem, to się dowiesz - czarodziej uśmiechnął się szeroko. - Skup się.
Chłop podrapał się po uchu, spojrzał na tekst leżący na stole.
- Nie, na razie niczego nie czytaj - przerwał Ongus. - Zamknij oczy. Skoncentruj myśli... Wyobraź sobie... drzewo!
Cóż za problem?, pomyślał Tymon, dziwiąc się trochę. Każdy głupi drzewo widział...
- Tak... Widzisz jego listowie? Zielone i soczyste...
Młodzieniec ujrzał w myślach klon. Silny, o grubym pniu, ponad którym rozpościerało się morze zieleni.
- Spójrz, jak wiatr wzrusza liśćmi. Delikatnie, nieśmiało wręcz. - Mag kontynuował nakierowywanie swojego ucznia.
Ostro zakończone liście poruszyły się, od razu zaszumiało.
- Wiatr wzmógł się. Wieje mocniej, chce ogołocić drzewo. To już nie jest ciepły powiew, nadchodzi... jesień!
Drzewo w wyobraźni Tymona zaczęło opierać się coraz silniejszym tchnieniom. Mimowolnie chłop wyobraził sobie, jak liście w jedną chwilę pożółkły, część stała się czerwona, inne zaczęły brązowieć.
- Podmuch zrywa liście, bawi się nimi, nie pozwala upaść na ziemię! Każe im... latać! - wyszeptał Ongus. Brzmiał podobnie, jak szum z wyobraźni młodzieńca.
Drzewo teraz znikło chłopu z widoku, skupił się na pojedynczym, zbrązowiałym liściu, który bezwładnie oderwał się od gałęzi. Czuł jego bezsilność; pomyślał, jak zrozpaczony byłby on sam w takiej sytuacji. Miotany podmuchami, bez możliwości zakotwiczenia się, walczący, lecz nieskutecznie.
- Otwórz oczy!
Tymon zaskoczony dopiero po chwili uświadomił sobie, że było to tylko wyobrażenie. Zamrugał kilkakrotnie, wpatrując się w czarodzieja.
- Dobrze - uśmiechnął się Ongus. - Spójrz teraz na księgę przed tobą. Spróbuj przeczytać w myślach, a później na głos pierwszą frazę napisaną pogrubionym pismem.
Tymon posłusznie spojrzał na wskazane zdanie. Litery sobie przypominał, ale układały się one w nieznane mu słowo. Zaczął czytać je po kolei, wskazując każdą palcem. V-O-L-E-O F-L-U-G-G-I. Wypowiedział w myśli powstałe dwa słowa: Voleo fluggi.
- Vo-leo fluggi - rzekł niepewnie na głos.
Spojrzał na Ongusa. Ów najpierw zrobił zawiedzioną minę, później znów się uśmiechnął. Jednocześnie chłop poczuł, że stuknął udem w stolik, a stopy oderwały się od ziemi. Z niepokojem popatrzył na swoje ciało unoszące się w powietrzu.
- Latasz - wyjaśnił oczywistość mag. - Bezbłędnie wykonałeś moje polecenia i udało ci się wypowiedzieć twoje pierwsze zaklęcie.
Tymon zachwycony pomyślał, że warto byłoby zapamiętać sposób, w jaki do tego doszło i formułę zaklęcia. Spojrzał przelotnie na księgę. Voleo fluggi. Powtórzył w myślach frazę, próbując zachować ją w pamięci.
- Chciałbyś się gdzieś przelecieć? - zachęcił Ongus.
- A kiedy spadnę? - odpowiedział pytaniem chłop. Owszem, to byłoby ciekawe doświadczenie, ale bardzo zależało mu na tym, żeby je przeżyć, by być może móc je komuś opowiedzieć.
- Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy wypowiedzieć zaklęcie.
Ongus podszedł do okna uśmiechnięty, otworzył je na oścież. Tymon zrozumiał zachętę. Odbił się stopami od sufitu, zamachał rękami i bez słowa wyfrunął na zewnątrz.
Mag spojrzał na szybującego ucznia. No cóż, być może za dużo się spodziewałem. Chciałem, by spróbował uczynić zaklęcie samą myślą. I tak dobrze, że udało mu się chociaż to.
Uśmiechnął się złośliwie. W swoim zachwycie Tymon nie zapytał nawet o zaklęcie pozwalające mu na powrót stanąć na ziemi. Polata, to zmądrzeje, pomyślał, wpatrując się w oddalającego się chłopa.