Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W jak Wolszebnik
#1
Cześć Wam,
postanowiłem, że wrzucę może znowu jakiś tekst, bo trochę tego jest, nie ma co trzymać w charakterze zbieracza kurzuSmile.
Przedstawiam kolejne opowiadanie z cyklu o Tymonie (szczerze nie wiem dokładnie, które toSmile). Wrzucam część pierwszą z trzech, żeby jak zwykle był niedosyt i czytelnicza niecierpliwośćSmile. Drobna uwaga: gdyby ktoś zastanawiał się, o co chodzi z motywem na samym początku opowiadania (staw), odsyłam do wcześniejszego opowiadania, wszystko jest tam wyjaśnioneSmile : Powrót dziadów
Miłej lektury!

"W" jak Wolszebnik

Ongus z odrazą spojrzał na jeszcze bardziej niż zwykle zzieleniały staw, z którego dwóch chłopów wyciągnęło przegniłe, nabrzmiałe od wody zwłoki.
- Kto to wymyślił? - zapytał, domyślając się już odpowiedzi.
Głowa o ziemistym odcieniu odwróciła się w jego stronę.
- A, powitać pana wolszebnika! - rzekł martwy ojciec Tadyka, nic nie robiąc sobie z tego, że własny syn skazał go na ciągłe dryfowanie pod powierzchnią wody. - Jakże to długo nie miały moje oczy okazji oglądać pańskiej facjaty!
Ongus nie odparł nic, dał tylko znak dwu chłopom, na co ci wrzucili trupa na powrót w toń.
- Mus było co uradzić - odpowiedział Tymon na wcześniej zadane pytanie, tym samym przyznając się jakoby. - Zabić tego nie szło, nikt też pomóc nie chciał, cóż więc było robić?
Mag skrzywiony pokiwał głową.
Wyglądało na to, że jakiś gagatek, bawiąc się kosztem żywych i martwych, rzucił klątwę, przez którą trupy będą się poruszać dopóty, dopóki ich stan im na to pozwoli. Zaskakujące, jak niewiele potrzeba do tego ciału - nawet odrąbana szczęka z kawałkiem mięśnia czy ułamek nogi były zdolne do desperackiego wręcz aktu i poruszania się, ku przerażeniu i zdumieniu żywych.
Winowajcę trzeba było jak najszybciej odnaleźć i zmusić do odszczekania zaklęcia. Ongus nawet nie chciał myśleć o innym scenariuszu, podług to którego trzeba było zabić ożywiającego trupy i tym samym dać pokój tak żywym jak i ożywionym martwym. Z drugiej strony mag wątpił czy, skoro ktoś posunął się do takiego zaklęcia, to układnie i bez problemu je cofnie.
Ale sprawcę trzeba było najpierw znaleźć, a to problem na później. Czarodziej spojrzał teraz na Tymona, który przysporzył mu równie dużo zajęcia, choć nieświadomie.
- Po wszystkim zjaw się u mnie - rzekł mu, oddalając się razem z chłopami od trupiego stawu.
Lekko zdziwiony Tymon skinął tylko głową.
Wszystko wskazywało na to, że jego mało rozgarnięty przyjaciel nie był tym, za kogo wszyscy go uważali, łącznie z nim samym. Wypadek przy Czarze Ofiarnej z wcześniejszej wyprawy uzmysłowił Ongusowi, że kimkolwiek by Tymon nie był, na pewno błędem było traktowanie go jak zwykłego zjadacza chleba. Mógł mieć albo jakieś znaczniejsze pochodzenie, albo, na co bardziej liczył czarodziej, ukryty talent magiczny.
Ongus kącikiem ust uśmiechnął się do własnych myśli. Bywali już tacy, którzy część życia myśleli, egzystowali jak chłopi, nie wiedząc o swoich zdolnościach magicznych. Gdy jednak ktoś przypadkowo ów talent w nich znalazł, niejednokrotnie okazywali się być potężniejszymi od tych od dzieciństwa przygotowywanych i zaznajamianych z arkanami magii. Jeżeli Tymon rzeczywiście okazałby się obdarzony, trzeba było tego po prostu dowieść, doprowadzając go do pewnej sytuacji, w której jego moce objawią się same...

***
- Dzień dobry!
- Ach, dobry, panie wolszebniku! - odrzekł uprzejmie Ongusowi dziadzio, jak zwykle siedzący na ławeczce pod płotem przy swoim domu. - Nie obaczyłem pana, rozmyślając właśnie co by wyszło, jakby w marcu dorodnego kocura do klatki z królicami włożyć.
Czarodziej uniósł brew.
- Najprędzej kot by się najadł - powiedział z rozbawieniem - nim by spróbował jaki inny pożytek wykoncypować.
- E, królica by się tak o zjeść nie dała - pokręcił głową staruszek. - Pazury też ma...
- Jak to baby...
- Ech, żebyś pan wiedział - zarechotał dziadzio. - Jak sama nie chce, gotowa człowiekowi oczy wydrapać.
- Ano...
Pomilczeli chwilę, pogrążeni we własnych przemyśleniach i marzeniach.
- Tymon doma? - przerwał ciszę Ongus.
Dziadzio ożywił się nagle, spojrzał na czarodzieja z wyrzutem jakby, szybko otrząsnął się jednak i z tego nieprzychylnego wzroku.
- A zara obaczę... Tymonku! - wydarł się, odchylając lekko głowę do tyłu.
- Nie, czekajcie, dziadziu! - Ongus uciszył go szybko. Staruszek popatrzył nań ze zdziwieniem. - Właściwie to lepiej, że go nie ma. Chciałem o waszym, dziadziu, rodzonym synu pogadać.
- Hę? Jakim moim?
- O ojcu Tymonowym.
Dziadzio ukradkiem rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje.
- Jakeś pan rzekł, dobrze to, że go tera nie ma - rzekł szeptem. - Chodź pan.
Zafascynowany Ongus posłusznie się dosiadł.
- Widzisz pan, panie wolszebniku - rzekł dziadzio jeszcze ciszej. - Tymon nie jest mi wnukiem.
Wiedziałem, pomyślał podniecony mag. A przynajmniej podejrzewałem to w dużej mierze. Prawdziwy dziadek Tymona musiałby też mieć moc, a ów siedzący teraz obok mnie nie wygląda na takiego w żadnym wypadku.
- Podrzutek pewno, co? - dopytywał. - Albo znaleziony gdzie przez was?
Dziadzio skrzywił się.
- E... nie - wysapał. - Prawda je taka, że, jakby tu panu wolszebnikowi wyłożyć... - Zamilkł, zamyślił się na pełną niepewności chwilę. - Tymon je moim bratem.
Ongus zamrugał kilkakrotnie, próbując zrozumieć to, co właśnie usłyszał i zastanawiając się, czy oby nie mylą go własne uszy. Zamiast pytać jednak o cokolwiek, postanowił poczekać tylko na wyjaśnienie.
- Ano... - podjął znów Dziadzio, widząc zdumienie na twarzy rozmówcy. - O żywocie ze wszech miar przydługim wolszebników nie będę gadał, przecie pan sam się w tym najlepiej rozeznajesz.
Staruszek popatrzył na Ongusa, jakby upewniając się, czy oby na pewno w jego słowach jest prawda.
- Otóż tatko nasz, mój i Tymona znaczy - ciągnął - jako i pan wolszebnikiem był, a pewno jeszcze jest. Jakbyś go pan tera spotkał, z wyglądu wydałby ci się nawet od Tymona młodszym i gładszym.
- A to ci... - zadziwił się Ongus.
Zdawać by się mogło, wiele wyjaśnień tej sytuacji czarodziej sobie wyobrażał, ale takie, jakże proste, nawet nie przyszło mu do głowy.
- Jak się domyślam, Tymon o tym nie wie? - zapytał znów po chwili mag.
- A po co? - spojrzał nań dziadek. - Niechaj myśli sobie, jako dotąd było, że rodziciele jego nader zacny żywot wiedli, przerwany gwałtem, gdy ich groźni wilcy zjedli.
- Mówicie, jakby tak naprawdę takiego zacnego żywota nie wiedli - zauważył Ongus. Wolał nie mówić tego staruszkowi, ale jednak musiał kiedyś wyjawić prawdę Tymonowi.
- A jakie to zacne, kiedy się wszędy dziewki zbrzuchaca? Panie wolszebniku, toć wszystkich pomiotów tatka naszego nawet nie zbierzesz, o!
Aha, czyli jeszcze jeden problem w międzyczasie, pomyślał Ongus. Poszukiwania innych uczniów, mogących objawić się pośród chłopów na całym świecie.
- Dzięki, dziadziu, żeście się ze mną tą wiedzą podzielili - rzekł życzliwie.
Staruszek zabujał się na ławce, pokiwał głową.
- Też się cieszę, przydać się mogąc - odparł. - A jakbyś pan jeszcze chciał o co podpytać, wiesz pan gdzie mnie szukać.
Ongus odszedł, zafascynowany i rozradowany. Właściwie tego chciał - Tymon okazał się być synem maga, a nie kimś ze szlacheckiego rodu, bo taka możliwość też była. Teraz należało tylko dowieść tego, że chłop rzeczywiście miał moc i zacząć go przysposabiać do nauki.

***
- Hop, hop! - wydarł się Tymon, lekko zadyszany. Szczerze mówiąc, zapomniał o przykazie wolszebnika, by do niego zajść i zdążył już się zabrać za robotę. Miał nadzieję, że teraz, gdy już się opamiętał i się zjawił, nie było jeszcze za późno. Wszedł do okrągłego pokoju maga na szczycie wieży, ale tu go nie było.
- Chodź tu, na dół! - Tymon usłyszał głos Ongusa, dobiegający z drugiej, wewnętrznej klatki schodowej. Klapa w podłodze prowadząca tam była uniesiona. Chłop zaczął schodzić po stopniach.
Jeszcze nigdy nie widział tego, co znajduje się na dole schodów, szedł więc lekko podekscytowany, ale i zaniepokojony. Kilka łokci niżej zauważył, że docierające w coraz mniejszych ilościach światło słoneczne zostało zastąpione przez nikłą poświatę, zapewne pochodzącą od płomieni świec. Zastanawiał się, jak głęboko sięgają schody - po jakimś czasie zrobiło mu się chłodniej.
Na samym dole zastał Ongusa, odzianego w długą do kostek tunikę o zakasanych rękawach i dziwną maskę, uniesioną ponad oczy. Krzątał się przy stole prawie w całości zajętym przez szklaną aparaturę - pichcił zapewne jakiś eliksir, jak domyślił się chłop.
- Co trzeba? - zapytał wprost Tymon, skupiając na sobie wzrok wolszebnika.
- Dorze, że jesteś - odparł mag zaaferowany. - Pomożesz mi w pewnym eksperymencie.
Nasunął ową maskę. Była naprawdę dziwna i tak samo udziwniała noszącą ją osobę - dwie szybki w grubych, skórzanych oprawach zakrywały oczy. Tuż pod okularami wbudowana była osłona na nos i usta, zrobiona z lnu, skóry i nie wiedzieć czego jeszcze. Tymon uśmiechnął się lekko, uświadamiając sobie, że Ongus w masce wygląda jak knur.
Mag chwycił jakąś wąską, podłużną butelczynę, zaczopowaną kawałkiem drewna. Wstrząsnął burozieloną substancją w środku. Podszedł do Tymona.
- Musisz mi pomóc coś zbadać - rzekł zniekształconym głosem, odkorkowując butelczynę. - Wybacz.
Nim młodzieniec pojął ostatnie słowo, jego nozdrza zaatakował intensywny smród, przywodzący na myśl królicze łajno. Do oczu napłynęły mu łzy, przestał czuć własne nogi. Nim jego świadomość odpłynęła, zauważył jak para rąk chwyta go, ochraniając przed kantem stołu, chcącym rozłupać mu czaszkę.
Odpowiedz
#2
No zacny kawałek prozy. Trochę mniej humoru niż w tych poprzednich "Tymonowych" kawałkach. No ale myślę, że się jeszcze rozkręcisz. W sumie scena z dziaduniem prosiła by się o trochę większą dawkę zabawności. Takie spotkania zazwyczaj (nawet w realu) bywają zabawne. Tu chciałeś pojechać tym kotem i królicą w klatce, zabieg niezły, ale trochę na siłę.
Tak, że czekam co dasz dalej. No i Cieszę się oczywiście, że Cię tu z powrotem widzę.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
1. Analiza

Cytat: Ongus z odrazą spojrzał na jeszcze bardziej niż zwykle zzieleniały staw, z którego dwóch chłopów wyciągnęło przegniłe, nabrzmiałe od wody zwłoki.
To żeś rozwlókł pierwsze zdanie, rozdymał jak zwłoki! Krócej, bez jeszcze bardziejów, bez siedmiów określeniów po przecinków – czyli albo przegniłe, albo nabrzmiałe. Ja wiem że to wszysto jest poprawnie, ale to jest pierwsze zdanie! Świętość! Krócej!
Cytat:Wyglądało na to, że jakiś gagatek, bawiąc się kosztem żywych i martwych, rzucił klątwę, przez którą trupy będą się poruszać dopóty, dopóki ich stan im na to pozwoli. Zaskakujące, jak niewiele potrzeba do tego ciału - nawet odrąbana szczęka z kawałkiem mięśnia czy ułamek nogi były zdolne do desperackiego wręcz aktu i poruszania się, ku przerażeniu i zdumieniu żywych.
To miłe że tłumaczysz, bo wcześniejszych ustępów nie zrozumiałem(ja wiem, przez to że pop. Nie czytałem, wiem wiem). To ciekawa maniera, którą sam praktykowałem – wiem, że może coś będzie trudne do skumania, więc objawię czytelnikom prawdę. Ale zaznaczam też, że nawet gdybym znał historię z poprzedniego opowiadania, miałbym trudności. Przez język właśnie.
Cytat: podług to którego trzeba było zabić ożywiającego trupy i tym samym dać pokój tak żywym jak i ożywionym martwym.
ho ho HO HO! JA rozumiem stylizację na język powiedzmy to fantastyczno-średniowieczny, ale bez jaj, to ma być zrozumiałe! Ożywiającego, żywym i ożywionym, do tego martwym i podług? Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee...
Cytat: Mógł mieć albo jakieś znaczniejsze pochodzenie, albo, na co bardziej liczył czarodziej, ukryty talent magiczny.
Ongus kącikiem ust uśmiechnął się do własnych myśli. Bywali już tacy, którzy część życia myśleli, egzystowali jak chłopi, nie wiedząc o swoich zdolnościach magicznych.
Pominę wcześniejsze przesilenie różnych form był, ale tutaj dwa zdania, niemal obok siebie, kończą się praktycznie tak samo. Nie tędy droga!
Cytat: odrzekł uprzejmie Ongusowi dziadzio, jak zwykle siedzący na ławeczce pod płotem przy swoim domu.
Krócej, króóócej proszę!
Cytat: - Tymon doma?
yyyy?
Cytat: Zafascynowany Ongus posłusznie się dosiadł.
Zdecydowanie przesadzony opis, zafascynowany pasuje tu jak osioł do stada mustangów.
Cytat:Wiedziałem, pomyślał podniecony mag. A przynajmniej podejrzewałem to w dużej mierze.
Wiem, że chodzi o myśli maga, ale zgrzyt z tą kropką i dalszym używaniem formy 1osobowej.

2. Zestawienie
  • Język – No tak. Stylizacja jest. Ale taka, że trudno – to subiektywna opinia – ją skumać. Przydałoby się nad tym popracować, jeśli taki czytelnik jak ja miałby ją skumać, ale jak mówię – nie da się wszystkich zadowolić, zwłaszcza marud mojego pokroju.
  • Logika – Jakiś początek historii to jest, ale żeby interesujący...? Na początku opowiadania, przyznaję bez bicia, nic nie skumałem. Kto tam się topił, kto gadał, kto milczał...
  • Interpunkcja – Nie przyglądałem się za mocno.
  • Bohaterowie – Póki co papierologia stosowana, chociaż miejsca na ich wykreowanie było mało.
  • Pomysł - Ekhu, ekhu. Amerigo Vespucci i Krzysztof Kolumb to tu nie zajrzeli.

3. Podsumowanie
Nie dość, że czterech liter nie urywa, to nie mogę sobie przypomnieć, co mogłoby urwać.
4. Plusy i Minusy

Plusy:
  • Fajne próby
  • Fajne... próbowanie?
  • Hm... Miało być chyba śmiesznie. Cóż, grunt, że da się to wyczuć.

Minusy:
  • No tak. Widać że to początek, ale nie widać że coś się w ogóle zaczyna. Słowem, do objechania wzrokiem, by znaleźć ciekawsze rejony.

OCENA NUMERYCZNA 1-10:
2,5/10
Jeżeli myślisz, że Twój tekst jest dobry, napisz do mnie.
Wszystko da się naprawić.

Odpowiedz
#4
Gorzki:
Akurat to opowiadanie ze wszystkich moich chyba najmniej lubię, choć nie znaczy to, że nie lubię wcale. Ale masz rację, trochę mniej tu humoru, bardziej chciałem zrobić z niego taki "łącznik fabularny" między innymi opowiadaniami z cyklu...
Archanioł:
Mogę powiedzieć tyle: Właściwie to opowiadanie jest w stanie surowym, na pewno brak mu korekty i zdaję sobie z tego sprawę. Oprócz powyższego faktu na swoją obronę dodam, że tekst ma chyba z rok, więc pewnie sam miałbym parę zastrzeżeń... A na forum wstawiłem go w ramach rozgrzewki po przerwie, dawno nic nie wstawiałem. Przy okazji wykorzystam Was trochę, komentarze być może pomogą mi w korekcie Wink
Odpowiedz
#5
Pewnie, to że wystawiam surowe oceny, jest dla ćwiczenia gruboskórności autorów Big Grin więc nie łam się, jedź z tematem dalej, ja tutaj czekam!
Jeżeli myślisz, że Twój tekst jest dobry, napisz do mnie.
Wszystko da się naprawić.

Odpowiedz
#6
Skończyły się śmichy-chichy, czas na siekieręSmile. Wrzucam część 2/3. Miłej lektury!

Gdy świadomość powróciła, Tymon zaczął przypominać sobie, co zaszło przed zaśnięciem. Nie bolała go głowa, zapewne więc nie pił. Próba podniesienia się zakończyła się niepowodzeniem; chciał więc dociec, jakaż to harówka tak dotkliwie odebrała siły jego mięśniom. Zaniepokoił się nie na żarty, gdy zrozumiał, że to nie przez osłabienie nie mógł się ruszyć - był najzwyczajniej w świecie spętany, do tego na kucaka i z jedną ręką wyprostowaną i przywiązaną do stołu. Tuż obok dłoni tkwiła wbita w blat siekierka, której trzonek właśnie ktoś schwycił i płynnym ruchem uniósł.
- O, ocknąłeś się - stwierdził Ongus pogodnym tonem. Zupełnie jakby nie znajdowali się w ciemnej i chłodnej piwnicy. - Dzięki, żeś przyszedł.
Stuk. Ostrze siekiery opadło, wbijając się lekko w deskę stołu.
- Wiesz, czemu cię tu przywiodłem? - kontynuował mag, wyrywając toporek. - Możliwe, żeś jest obdarzony, jak i ja, magicznym talentem.
Stuk.
Tymon zaczął się zastanawiać, o cóż mogło mu chodzić. Mimo wszystko, jak znał czarodzieja, a trochę czasu już z nim spędził, nigdy nie spodziewałby się z jego strony takiego zachowania.
- Dajże pokój, czarowniku - odparł chłop. Próbował nadać głosowi pojednawczy ton. - Skończże już te żarty, rozpętaj mnie.
Stuk.
- Nie masz nawet pojęcia, jak cenne są magiczne utensylia zrobione z kości przedramienia czarodzieja...
Stuk.
- Ale, co przecież oczywiste, sam sobie ręki nie urżnę dla jakiejś sumy, nawet jakby miała być znaczniejsza, prawda?
Stuk.
- Coś tak zamilkł? - zapytał Ongus z udawaną troską w głosie, jak gdyby prowadzili zwyczajną konwersację przy kuflu miodu. - Mam wyłożyć sprawę jaśniej?
Nie, żeby Tymon nie rozumiał. Prosto mówiąc, ze strachu nie bardzo wiedział, co odrzec.
Stuk.
Chłop kątem oka zdążył dostrzec kilka wyszczerbień w blacie, z jednego wyłaziła do góry drzazga.
- Ech, może się przeliczyłem - pokręcił głową mag. - Ale spróbować nie zaszkodzi. Z tego, co zauważyłem, mańkutem nie jesteś. Być może mniejszy więc będzie twój żal, gdy sobie uszczknę kawałek twej lewicy.
STUK. Tym razem wbił siekierkę trochę mocniej, aż Tymon podskoczył ze strachu. A przynajmniej drgnął tyle, na ile pozwalały mu pęta. Wciąż żywił resztki nadziei, że Ongus stroi sobie z niego żarty, że może jednak nic mu nie utnie.
Czarodziej jednak kontynuował. Splunął głośno na ręce, teatralnym gestem rozsmarował plwocinę na dłoniach, które później wytarł w tunikę. Wyciągnął siekierkę, przeciągnął z łoskotem po blacie stołu.
Tymon poczuł zimną stal na zgięciu przedramienia. Zaniepokoił się, gdy mag znów podniósł ostrze, robiąc zamach.
- Stójże! Zlituj się! Zaniechaj! - próbował powstrzymać wolszebnika, który i tak wznosił siekierę. Coraz wyżej i wyżej. - A, ty, psi synu! - wobec nieuchronności chłop postanowił przyjąć inną taktykę. Sądził być może, że wrzaski cudownym jakimś sposobem zatrzymają spadające nań ostrze. - Sczeźnij, zawiśnij na sękatym kiju, szubrawcu, aaaAAA!
STUK!
Ze strachu straciwszy nieomal przytomność, Tymon spostrzegł, że mag zadał cios, ale, o dziwo, on sam nie czuł bólu. Zauważył za to, że na stole zamiast ręki leżał kawał schabu wieprzowego, a jego kończyna znajdowała się na swoim miejscu. Jeszcze bardziej zadziwiło go, że tam, gdzie trafiła siekiera, wokół mięsa wyrósł jakby rękaw z drewna, chroniący je przed ciosem.

Ongus uśmiechnął się szeroko, ledwo powstrzymując się przed podskokiem z radości. Nie dość, że Tymon rzeczywiście uwolnił moc w sytuacji zagrożenia, to jeszcze zdołał zupełnie przypadkiem rozwiać iluzję. Zdolny będzie z niego uczeń.

***
Nie dowierzał, no bo jak wierzyć takim głupotom? Może coś tam widział, mógłby poświadczyć, że na ten kawałek schabu narósł jakoby stół, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. Żyjąc w jednym siole z Ongusem, a wcześniej z innymi wolszebnikami człowiek przywykł, że dziwne rzeczy i zjawienia występowały na porządku dziennym.
Ale że niby to on, Tymon, własnymi rękami to uczynił? Taki koncept był jeszcze głupszy i dziwniejszy. Owszem, zacnie byłoby umieć czynić podobne sztuczki, chłop jednak nie wierzył, że tak potrafi. Próbował stąpać twardo po ziemi, choć czuł, że właśnie ktoś kradnie mu grunt spod stóp.
- A dlaczegóż by nie? - próbował przekonać go Ongus. - Kto to powiedział, że nie możesz posługiwać się magią, jak i ja? Powiadam ci: skoro masz moc, co już zostało dowiedzione, to wręcz należne ci jest jej używać i przy okazji służyć innym.
Tymon cmoknął tylko, nie wiedząc za bardzo, co odpowiedzieć. Ciągle jednak nie podobał mu się pomysł maga.
Ongus westchnął przeczuwając, że zwykłym gadaniem nic nie wskóra. Zastanawiał się, jak przemówić chłopu do rozsądku, przekonać, że jednak ma w sobie moc, zachęcić do podjęcia nauki.
Mag uśmiechnął się pod nosem, rozbawiony tym, jak to historia potrafi zataczać koła. Trzeba będzie wrócić do początku.
Odpowiedz
#7
No znacznie lepsze od poprzedniego fragmentu. Ubawiłem się nawet a i parsknąć śmiechem się zdarzyło. Zapewne zaraz tekst dopadną moi krytycy plus arche i wybebeszą go dokumentnie. Zapewne znajdą coś do poprawienia. Ja nie zauważyłem, czyli opowiadanie mnie zaciekawiło. To samo w sobie zawsze jest dobrym znakiem Smile
W sumie fajni ci Twoi bohaterowie. Mógłbym ich spotkać na jakim piwsku Smile
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#8
Czas na finałSmile. Być może wydaje się Wam, że to zaczęło się kolejne opowiadanie, ale zapewniam, to wciąż to samoSmile

Po lesie niósł się głuchy dźwięk rąbania drzewa. Tłumek chłopów przybył zaopatrzyć się w opał na zimę. A przy okazji, w lesie będąc, być może udałoby się ściąć jakiegoś ładniejszego pniaka, żeby można było coś zeń sporządzić. Parę cieńszych sztuk leżało już na ziemi, wieśniacy wciągali je na furmanki. Co jakiś czas rozbrzmiewał głośny dźwięk, gdy ktoś przybierał się do cięcia moją-twoją kolejnego drzewa.
- Dobra, Jaruś, dalej nie wejdzie - rzekł barczysty chłop do swego syna, gdy zdał sobie sprawę, że piła wcięła się dość głęboko. - Wyjmujem i robim klina.
Zgodnie z zapowiedzią wyciągnęli narzędzie. Chłop chwycił potężną siekierę i począł uderzać w drzewo pod skosem, tuż nad nacięciem. Jego syn tymczasem próbował pchnąć pniak z drugiej strony.
- Grube cholerstwo, łatwo nie padnie - wystękał chłop. Jego słowa usłyszeli inni, czym prędzej przybyli.
- Pomożem - odezwał się jeden. - Jaro, przesuń się, no!
Chłopak posłusznie oddalił się bacząc, by drzewo nie poleciało w jego stronę. Przeciągnął się, aż łupnęło mu w plecach. Zaczął rozglądać się po lesie. Zerwał i zjadł jedną jagódkę, rosnącą przy ziemi. Gdzie indziej dojrzał cierniste krzaki, na których wisiały dorodne jeżyny.
Jego wzrok przykuła jedna z fur, na której gaworzyły baby, przygotowując posiłek dla swoich mężczyzn. Pośród nich siedziała Malina, dziewczyna, w której Jaro już od pewnego czasu się podkochiwał. Była szczupła i drobna, miała jednak jakąś iskrę, błysk w błękitnych oczach, każący sądzić, że kryła się w niej niepoznana siła. Włosy w kolorze świeżej słomy, uwiązane były w warkocz, który przytulił się teraz do młodego, uśmiechniętego lica. Jaro gapił się nań, uśmiechnięty lekko.
Coś musiało dziewczynie podpowiedzieć, że jest obiektem obserwacji, bo oto uniosła wzrok znad swoich sprawunków, spojrzała chłopakowi prosto w oczy, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Jaro poczuł na twarzy lekki powiew wiatru. Trwał chwilę krótszą, niż mgnienie oka, lecz dostrzegł, jak w tym mgnieniu radość na twarzy Maliny zmieniła się w przerażenie. Odwrócił się do tyłu, gdy usłyszał jej pisk.
- Synku, wiej! - darł się też ojciec. - Jaruś, ubiegaj!
Jaro, ze strachu nie mogąc się ruszyć, patrzył na obalone drzewo, porwane przez ów delikatny powiew wiatru i lecące teraz wprost na niego. Zamiast ruszyć się, spróbować ucieczki, chociażby rozpaczliwego skoku w bok, skulił się z wrzaskiem, słysząc jeszcze głośniejszy trzask i skrzypienie drewna i oczekując najgorszego.
Nie doczekał się.
Otworzył po kilku chwilach oczy, spojrzał ze zdumieniem na rosnące niemal poziomo drzewo, które na powrót wrosło w ziemię, nim zdążyło upaść. Brakowało mu jednak niewiele - gdyby chłopak, zamiast kucnąć, został w pozycji stojącej, pień zmiażdżyłby mu czaszkę.

***
Jaro lubił grody, zwłaszcza że bywał w nich dość rzadko. Zachwycał go otaczający zewsząd ogrom i ta różnorodność, rozmaici ludzie, budowle, nawet każdy spotkany dziad proszalny zdawał się być interesujący.
Jeszcze nigdy nie był jednak w mieście tak wielkim, jak teraz, a tym bardziej nie widział i odwiedzał sadyb wolszebników. Był pewien, że zafascynowałyby go chyba po stokroć wyższe od chałup chłopów wieżyszcza, wyrastające co kilkanaście sążni to tu, to tam. Zafascynowałyby go, gdyby nie to, że miał ręce spętane powrozami, a własny ojciec prowadził go na sznurku, jak psa czy krowę.
- Tatko, czyście pogłupieli z tymi okowami? - dopytywał. - Toć to czczość jaka, przecie władam jeszcze własnymi członkami, a krzywdy nikomu uczynić nie chcę!
- Oj, cichaj, synek, ile razy będę wykładać? - odpowiadał ojciec, odwracając wzrok. - Sam przecie przyznałeś, że w pełni świadomościś nie uczynił tego, coś uczynił. Któż to wie, czy znowuż się to nie przydarzy?
Po wielu chwilach, gdy Jaro niezadowolony rozmyślał nad swym losem, dotarli do wieży maga. Nie wiedząc za bardzo, do której konkretnie się udać, wybrali pierwszą napotkaną. Pnąc się w górę młodzieniec doszedł do wniosku, że nigdy jeszcze nie widział takiej mocy schodów naraz, nawet w młynie było mniej. Na samym szczycie sterczała uchylona klapa w podłodze, podobna tym prowadzącym na strych w domostwach chłopów. Weszli przezeń do pomieszczenia, gdzie stało kilka kredensów, przyozdobionych niezliczoną ilością czegoś, co Jaro wziął za książki. Sam widział ich kiedyś kilka, gdy również z ojcem odwiedzał targ grodzki. Przy jednej ze ścian ustawiono duże i ciężkie dębowe biurko, za którym siedział łysawy czarodziej, odwrócony do przybyszów twarzą. Pisał coś, przestał, gdy tylko ich spostrzegł. Przez chwilę milczał, czekając, aż coś powiedzą. Chłopi jednak byli zbyt onieśmieleni.
- Słucham - rzekł mag, nie usłyszawszy żadnego powitania. - Co trzeba?
- Ech, panie dostojny, wolszebniku... - wyjąkał starszy. - Z wielkim frasunkiem przychodzim... Oto syn mój, pierworodny i jedyny zresztą, jakowychś czarcich sił nieczystych ofiarą stał się, nie z wolnej woli różniste diabelstwa jął wyczyniać.
- Oj tatko, przecie to raz tylko...
- Prosim tedy, panie dobrodzieju. - Ojciec szarpnął mocno powróz. - Odeklnij, uratuj tego młodego a umęczonego ducha.
- Zobaczymy - wyrwał się mag z zadumy - i zaradzimy. Samego was z tym kłopotem nie zostawię.
- Oj, to dobrze! - jęknął z ulgą chłop. - Wygońże z niego, dobry panie, owąż siłę nieczystą.
- Zaradzimy - powtórzył mag, spojrzał na młodzieńca. - A więc jak ci na imię?
- Jaromir, panie.
- Cóż się zatem takiego strasznego stało?
- Oj, panie, ta mara jeszcze jawi mi się przed oczyma! - zamiast Jara zaczął opowiadać jego ojciec. - Otóż cięli my w lesie drwo. Na opał znaczy. Cięli my tedy we dwóch z synkiem pniaka jakowegoś, gdym zrozumiał, że ni w ząb, ni słoja dalej piła nie wlizie. Zaczelim robić klina, coby drwo obalić. Syn mój z boku był się ustawił, bo duży był to pień i wnet przybyło mi pomóc paru ziomków barczystych a mocarnych. Nie wiedzieć jednako skąd i kiedy, powiew wiatru był nadszedł, drzewo na Jara kierując, które byłoby go wgniotło niechybnie w ściółkę, w jagódki, gdy na powrót przyrosło jakoby, tyle tylko że zatrzymawszy się jaką sążeń nad ziemią.
Najpewniej podobna historia zdałaby się nieprawdopodobna postronnemu słuchaczowi. Ojciec Jaromira mówił jednak z takim przejęciem, że w szczerość jego słów nie dało się nijak wątpić.
Mag pozwolił chłopu skończyć historię, być może sądząc, że w wykonaniu młodzieńca trwałoby to znacznie dłużej.
- Nie zauważyłeś drzewa? - zwrócił się ku Jaromirowi.
- E... Trochu za późno... - zawstydził się chłopak.
- Synuś, przecieśmy wołali, abyś uciekał!
- Zagapiłeś się? - zignorował chłopa czarodziej.
- Ano trochu...
- Na cóż?
Jaromir nie odpowiedział, pokraśniał na twarzy. Łysawy mag uniósł kącik warg w lekkim uśmiechu.
- Ach, czyżby niewiasta? - rzekł rozmarzonym głosem. - Wszystkich nas mogą one zgubić, jeśli tylko choć na chwilę rozwagę stracimy.
Chłopak zawstydził się jeszcze bardziej. Zwłaszcza, że jego ojciec spojrzał nań lekko zdziwiony.
- No, przypomnij sobie jej lico, figurę - zachęcił czarodziej. - Opowiedzże nam, pochwal się, na kogóż to z utęsknieniem polujesz i darzysz afektem!
Jaro zamknął na chwilę oczy. Na samo wspomnienie krasnolicej Maliny serce zabiło żwawiej, w głowie przyjemnie zaszumiało. Poczuł radość, nawet myśl o uśmiechu tej dziewczyny sprawiła, że miał wrażenie, iż sam mógłby dźwigać tamte drwa z lasu. Ba! Pociągnąłby i furę, odstawił we wsi i rozładował wszystko!
Jak przez mgłę usłyszał szuranie krzesła maga i jego kroki. Jakby zza ściany dobiegł uszu trwożliwy głos jego ojca:
- Znów licho ma go w swym władaniu...
Zaniepokojony tym Jaro otworzył oczy.
Zobaczył, jak być powinno, dwie osoby. Co dziwne jednak, widział je z góry, jakby stał na zydlu, czy stole. Łysawy czarodziej przesuwał dookoła Jaromira jakąś wiklinową obręcz. Jak na występach kuglarskich, widzianych przy okazji przez chłopów, gdy odwiedzali czasem miasto. Chłopak uświadomił sobie, że lata, nie wiedzieć jak i czemu uniósł się nad ziemię na jakieś pół sążni. Chwilę później runął z łoskotem na podłogę, ze strachem spostrzegłszy jeszcze na chwilę uśmiech maga i trwogę na licu ojca.

***
Jaromir, który po jakimś czasie nauki otrzymał imię Ongus, dowidział się później od swego mistrza, owego łysawego czarodzieja, jak odkryć u kogoś moc magiczną. Podle jednego z łatwiejszych sposobów trzeba było tylko wprowadzić odpowiednią osobę w stan silnego przeżywania jakiegoś uczucia. Jak wyjaśnił mu nauczyciel, wyrażanie ich można podzielić na trzy obszary: mimikę, odczucia oraz reakcje organizmu. Czarodzieje przeżywali emocje na jeszcze jeden, niezwykły sposób. Można wręcz rzec, że użytkowy. Gdy mag odczuwa strach, jego moc próbuje ratować go z ewentualnej opresji. Ogarniający spokój jest w stanie sprawić, że nawet burza na małym areale ustaje.
- I coście uradzili? - Dziadzio przywitał nadchodzących Tymona i Ongusa.
- Opowiadajcież, dziadziu - rzekł wprost mag. - To samo, co i mnieście wcześniej powiedzieli.
- Za długi jęzor, nie dało się cicho siedzieć, a? - Staruszek zarechotał. Tymon spojrzał na Ongusa lekko zaniepokojony. - Jak baba.
- Starczy gadania, opowiadajcie!
- A cóż tu opowiadać? Pewnoście mu już pokrótce wyłożyli... Ojciec nasz był wolszebnikiem.
- Znaczy... - przerwał mu Tymon. - Mam pradziada wolszebnika?
- Ot, zawsześ był głupi - zaskrzeczał dziadek. Aż Tymon drgnął. - Ojca, nie pradziada. Mam wszystko, jak pacholęciu gadać?
Młodzieniec zdziwił się, poczuł się lekko urażony - dziadzio rzadko kiedy mówił tak opryskliwie, a on nie przypominał sobie, by czymś go ostatnio rozdrażnił.
- Patrzaj, panie wolszebniku! - utyskiwał dalej dziadzio. - Może i ojciec nasz jest, jaki jest... Ale przecie być nie może, żeby ten się w niego wdał! Za głupi je!
Mag spojrzał na Tymona, wokół którego błyszczała czerwonawa poświata, spowodowana gniewem. Zupełnie jak u samego Ongusa, gdy ten się rozsierdził.
- Tyś jest moim bratem! - rzekł głośno staruszek. - Chociaż tera to aż mi wstyd za takiego matoła...
- Co gadacie, dziadziu? - jęknął Tymon. - Głupości to jakie!
Ongus uznał, że słowa dziadzia potrzebują poparcia, by Tymon poczuł się jeszcze bardziej sfrustrowany.
- Tymonie, to prawda. - Mag położył dłoń na ramieniu chłopa. - Macie wspólnego ojca, czarodzieja o niezwykle wydłużonym życiu.
- Toć to łgarstwo! Mego ojca wilcy rozerwali i pożarli!
- Może i lepiej by się stało - zarechotał dziadzio. - Nie szwędałoby się tera tyle tumanów po mirze...
Tymon nie wytrzymał. Aż się popłakał.
- Zawrzyj gębę, stary pierniku! - wycedził gniewnie. - Wypowiedz choć słowo...
Ongus spojrzał na młodzieńca. Zaniepokoił się, gdy poczuł chłód. Piwniczny chłód.
- Ty mnie, synku, nie uciszaj. - Dziadek nic nie robił sobie z gniewu młodzieńca. - Podle starszeństwa nieco więcej mam ja racji do mówienia, tyś na świat wyszedł może jako setny po mnie. A miarkując, ile tobie jest lat, to jeszcze z pół sta po tobie wyszło.
- Niech cię licho, dziadu! - wrzasnął Tymon. Aż mag zadrżał z niepokojem.
Ongus - dość spokojnie, jak na zaistniałą sytuację - patrzył, jak czerwona poświata wokół chłopa błysnęła i poraziła staruszka. Z jego wykrzywionych w zdziwionym grymasie ust buchnął ogień, mężczyzna upadł na ławeczkę, na prawy bok.
Tymon w mgnieniu oka otrzeźwiał.
- Dzia... dziadziu! - rzekł cicho, przerażony. - Cóżem zrobił? Ach, dziadziu, jam nie chciał.
Znów się popłakał. Tym razem jeszcze głośniej.
- Jakże to? - odezwał się Ongus. - A cóżeś takiego zrobił, nawet doń nie podchodząc?
- Nie wiem, licho mnie uwiodło czy inna siła jaka nieczysta.
Pogłaskał martwego dziadzia po głowie.
- A może, jak ci mówiłem, też potrafisz czarować? Czemu nie uwierzysz, że, jak i ja, masz ten niezwykły talent?
- Nie frasuj jeszcze tym! - zbuntował się chłop. - Idźże stąd! Co mnie po tych czarach, jak tylko szkody potrafię czynić?
Ongus doszedł do wniosku, że chłopu wygodniej będzie cokolwiek tłumaczyć, gdy ten nie będzie wciąż myślał o śmierci dziadka. Usunął iluzję, którą i tak już z ledwością utrzymywał - Tymon miał potencjał, prawie sam ją ujawnił. Teraz młodzieniec klęczał na kamiennej posadzce w lochu, trzymając w objęciach ów schab wieprzowy. Pojął wszystko w mig. Powstał i obrócił się.
- Nie baw się mną, łachudro! - wysapał gniewnie, zaciskając pięści i podchodząc do maga, gotów zadać cios. Gdy tylko jednak znalazł się w jego zasięgu, Ongus trzasnął go wierzchem dłoni.
- Ogarnij się - warknął czarodziej. - Przestań się dąsać jak dziecko i spójrz w końcu na to, co ci chcę pokazać.
- Co? - odburknął Tymon.
- Nie wierzę, że jesteś taki głupi, by ignorować i odrzucać potęgę, która tylko czeka, aż po nią sięgniesz, stoi otworem przed tobą...
Ongus zadowolony zauważył, że młodzieniec zaczął się zastanawiać - widać to było po jego wyrazie twarzy.
- Możesz zostać moim uczniem - zachęcał już nieco łagodniej czarodziej. - Stać się kimś o wiele potężniejszym, kimś znacznym. Nikt ci jednak nie będzie kazał porzucać spokojnego życia, choć być może czasem coś będzie je zakłócać.
- Jak chcesz to zrobić? - zapytał Tymon po chwili milczenia.
- Najpierw skupmy się na tym, co zrobię, a później zastanowimy się nad sposobem...
Chłop zamyślił się, próbując zrozumieć odpowiedź maga.
- I jeszcze jedno... - odezwał się Ongus.
- Hę?
- Nie mów dziadziowi, że powiedziałem ci o ojcu...
Tymon uśmiechnął się ponuro, jeszcze nieoswojony z tą nową perspektywą. Westchnął, niepokojąc się o nieznaną i nieoczekiwaną przyszłość.

***
- Wejdź - Ongus zaprosił Tymona do pokoju, sam zszedł wewnętrzną klatką schodową na dół. - Spocznij, zaraz zaczniemy.
Chłop od razu zauważył dumę na twarzy swego nowego nauczyciela - widać dawno nie miał okazji przekazywać komuś swoją wiedzę. Sam Tymon jeszcze nie wiedział, co o całej sytuacji myśleć. Jak dotąd żył w przeświadczeniu, że nie potrzeba mu jakiegokolwiek edukowania i znikąd go nie otrzymywał. Tymczasem przyszedł na swoją pierwszą lekcję. Jak zapowiedział Ongus, mieli zacząć od czytania, jako że ogromną część wiedzy pozyskiwało się właśnie dzięki tej umiejętności.
Zasiadł przy okrągłym stoliku, umiejscowionym przy ścianie pokoju w wieży maga. Na wierzchu leżały już zwoje zapisane oddzielnymi znaczkami. Tymon domyślił się, że są to abecadła. Po krótkich oględzinach jego szczególną uwagę przykuła jedna litera. Rozmiarem dominowała nad innymi, była jedną z szerszych. Wyglądała jak ostrokół, palisada, a jednocześnie jej rozwarte ramiona przypominały gościnne i przyjazne ręce ludzkie.
Zjawił się Ongus. Chłop, dziwnie przez chwilę zaniepokojony zerknął, czy ów nie niesie jakiejś fiolki lub nie przywdział żadnej maski.
- Co to za bukwa? - Wskazał paluchem tę, której się tak przyglądał.
Ongus podszedł doń, nachylił się nad zwojem.
- Wu - wyjaśnił krótko. - Jak wolszebnik.
Tymon oczami wyobraźni próbował narysować dostrzeżoną literkę. Od razu mu się spodobała.
Ongusowi ów moment również na długo utkwił w pamięci.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości