27-12-2014, 23:20
Cześć Wam,
postanowiłem, że wrzucę może znowu jakiś tekst, bo trochę tego jest, nie ma co trzymać w charakterze zbieracza kurzu.
Przedstawiam kolejne opowiadanie z cyklu o Tymonie (szczerze nie wiem dokładnie, które to). Wrzucam część pierwszą z trzech, żeby jak zwykle był niedosyt i czytelnicza niecierpliwość. Drobna uwaga: gdyby ktoś zastanawiał się, o co chodzi z motywem na samym początku opowiadania (staw), odsyłam do wcześniejszego opowiadania, wszystko jest tam wyjaśnione : Powrót dziadów
Miłej lektury!
"W" jak Wolszebnik
Ongus z odrazą spojrzał na jeszcze bardziej niż zwykle zzieleniały staw, z którego dwóch chłopów wyciągnęło przegniłe, nabrzmiałe od wody zwłoki.
- Kto to wymyślił? - zapytał, domyślając się już odpowiedzi.
Głowa o ziemistym odcieniu odwróciła się w jego stronę.
- A, powitać pana wolszebnika! - rzekł martwy ojciec Tadyka, nic nie robiąc sobie z tego, że własny syn skazał go na ciągłe dryfowanie pod powierzchnią wody. - Jakże to długo nie miały moje oczy okazji oglądać pańskiej facjaty!
Ongus nie odparł nic, dał tylko znak dwu chłopom, na co ci wrzucili trupa na powrót w toń.
- Mus było co uradzić - odpowiedział Tymon na wcześniej zadane pytanie, tym samym przyznając się jakoby. - Zabić tego nie szło, nikt też pomóc nie chciał, cóż więc było robić?
Mag skrzywiony pokiwał głową.
Wyglądało na to, że jakiś gagatek, bawiąc się kosztem żywych i martwych, rzucił klątwę, przez którą trupy będą się poruszać dopóty, dopóki ich stan im na to pozwoli. Zaskakujące, jak niewiele potrzeba do tego ciału - nawet odrąbana szczęka z kawałkiem mięśnia czy ułamek nogi były zdolne do desperackiego wręcz aktu i poruszania się, ku przerażeniu i zdumieniu żywych.
Winowajcę trzeba było jak najszybciej odnaleźć i zmusić do odszczekania zaklęcia. Ongus nawet nie chciał myśleć o innym scenariuszu, podług to którego trzeba było zabić ożywiającego trupy i tym samym dać pokój tak żywym jak i ożywionym martwym. Z drugiej strony mag wątpił czy, skoro ktoś posunął się do takiego zaklęcia, to układnie i bez problemu je cofnie.
Ale sprawcę trzeba było najpierw znaleźć, a to problem na później. Czarodziej spojrzał teraz na Tymona, który przysporzył mu równie dużo zajęcia, choć nieświadomie.
- Po wszystkim zjaw się u mnie - rzekł mu, oddalając się razem z chłopami od trupiego stawu.
Lekko zdziwiony Tymon skinął tylko głową.
Wszystko wskazywało na to, że jego mało rozgarnięty przyjaciel nie był tym, za kogo wszyscy go uważali, łącznie z nim samym. Wypadek przy Czarze Ofiarnej z wcześniejszej wyprawy uzmysłowił Ongusowi, że kimkolwiek by Tymon nie był, na pewno błędem było traktowanie go jak zwykłego zjadacza chleba. Mógł mieć albo jakieś znaczniejsze pochodzenie, albo, na co bardziej liczył czarodziej, ukryty talent magiczny.
Ongus kącikiem ust uśmiechnął się do własnych myśli. Bywali już tacy, którzy część życia myśleli, egzystowali jak chłopi, nie wiedząc o swoich zdolnościach magicznych. Gdy jednak ktoś przypadkowo ów talent w nich znalazł, niejednokrotnie okazywali się być potężniejszymi od tych od dzieciństwa przygotowywanych i zaznajamianych z arkanami magii. Jeżeli Tymon rzeczywiście okazałby się obdarzony, trzeba było tego po prostu dowieść, doprowadzając go do pewnej sytuacji, w której jego moce objawią się same...
***
- Dzień dobry!
- Ach, dobry, panie wolszebniku! - odrzekł uprzejmie Ongusowi dziadzio, jak zwykle siedzący na ławeczce pod płotem przy swoim domu. - Nie obaczyłem pana, rozmyślając właśnie co by wyszło, jakby w marcu dorodnego kocura do klatki z królicami włożyć.
Czarodziej uniósł brew.
- Najprędzej kot by się najadł - powiedział z rozbawieniem - nim by spróbował jaki inny pożytek wykoncypować.
- E, królica by się tak o zjeść nie dała - pokręcił głową staruszek. - Pazury też ma...
- Jak to baby...
- Ech, żebyś pan wiedział - zarechotał dziadzio. - Jak sama nie chce, gotowa człowiekowi oczy wydrapać.
- Ano...
Pomilczeli chwilę, pogrążeni we własnych przemyśleniach i marzeniach.
- Tymon doma? - przerwał ciszę Ongus.
Dziadzio ożywił się nagle, spojrzał na czarodzieja z wyrzutem jakby, szybko otrząsnął się jednak i z tego nieprzychylnego wzroku.
- A zara obaczę... Tymonku! - wydarł się, odchylając lekko głowę do tyłu.
- Nie, czekajcie, dziadziu! - Ongus uciszył go szybko. Staruszek popatrzył nań ze zdziwieniem. - Właściwie to lepiej, że go nie ma. Chciałem o waszym, dziadziu, rodzonym synu pogadać.
- Hę? Jakim moim?
- O ojcu Tymonowym.
Dziadzio ukradkiem rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje.
- Jakeś pan rzekł, dobrze to, że go tera nie ma - rzekł szeptem. - Chodź pan.
Zafascynowany Ongus posłusznie się dosiadł.
- Widzisz pan, panie wolszebniku - rzekł dziadzio jeszcze ciszej. - Tymon nie jest mi wnukiem.
Wiedziałem, pomyślał podniecony mag. A przynajmniej podejrzewałem to w dużej mierze. Prawdziwy dziadek Tymona musiałby też mieć moc, a ów siedzący teraz obok mnie nie wygląda na takiego w żadnym wypadku.
- Podrzutek pewno, co? - dopytywał. - Albo znaleziony gdzie przez was?
Dziadzio skrzywił się.
- E... nie - wysapał. - Prawda je taka, że, jakby tu panu wolszebnikowi wyłożyć... - Zamilkł, zamyślił się na pełną niepewności chwilę. - Tymon je moim bratem.
Ongus zamrugał kilkakrotnie, próbując zrozumieć to, co właśnie usłyszał i zastanawiając się, czy oby nie mylą go własne uszy. Zamiast pytać jednak o cokolwiek, postanowił poczekać tylko na wyjaśnienie.
- Ano... - podjął znów Dziadzio, widząc zdumienie na twarzy rozmówcy. - O żywocie ze wszech miar przydługim wolszebników nie będę gadał, przecie pan sam się w tym najlepiej rozeznajesz.
Staruszek popatrzył na Ongusa, jakby upewniając się, czy oby na pewno w jego słowach jest prawda.
- Otóż tatko nasz, mój i Tymona znaczy - ciągnął - jako i pan wolszebnikiem był, a pewno jeszcze jest. Jakbyś go pan tera spotkał, z wyglądu wydałby ci się nawet od Tymona młodszym i gładszym.
- A to ci... - zadziwił się Ongus.
Zdawać by się mogło, wiele wyjaśnień tej sytuacji czarodziej sobie wyobrażał, ale takie, jakże proste, nawet nie przyszło mu do głowy.
- Jak się domyślam, Tymon o tym nie wie? - zapytał znów po chwili mag.
- A po co? - spojrzał nań dziadek. - Niechaj myśli sobie, jako dotąd było, że rodziciele jego nader zacny żywot wiedli, przerwany gwałtem, gdy ich groźni wilcy zjedli.
- Mówicie, jakby tak naprawdę takiego zacnego żywota nie wiedli - zauważył Ongus. Wolał nie mówić tego staruszkowi, ale jednak musiał kiedyś wyjawić prawdę Tymonowi.
- A jakie to zacne, kiedy się wszędy dziewki zbrzuchaca? Panie wolszebniku, toć wszystkich pomiotów tatka naszego nawet nie zbierzesz, o!
Aha, czyli jeszcze jeden problem w międzyczasie, pomyślał Ongus. Poszukiwania innych uczniów, mogących objawić się pośród chłopów na całym świecie.
- Dzięki, dziadziu, żeście się ze mną tą wiedzą podzielili - rzekł życzliwie.
Staruszek zabujał się na ławce, pokiwał głową.
- Też się cieszę, przydać się mogąc - odparł. - A jakbyś pan jeszcze chciał o co podpytać, wiesz pan gdzie mnie szukać.
Ongus odszedł, zafascynowany i rozradowany. Właściwie tego chciał - Tymon okazał się być synem maga, a nie kimś ze szlacheckiego rodu, bo taka możliwość też była. Teraz należało tylko dowieść tego, że chłop rzeczywiście miał moc i zacząć go przysposabiać do nauki.
***
- Hop, hop! - wydarł się Tymon, lekko zadyszany. Szczerze mówiąc, zapomniał o przykazie wolszebnika, by do niego zajść i zdążył już się zabrać za robotę. Miał nadzieję, że teraz, gdy już się opamiętał i się zjawił, nie było jeszcze za późno. Wszedł do okrągłego pokoju maga na szczycie wieży, ale tu go nie było.
- Chodź tu, na dół! - Tymon usłyszał głos Ongusa, dobiegający z drugiej, wewnętrznej klatki schodowej. Klapa w podłodze prowadząca tam była uniesiona. Chłop zaczął schodzić po stopniach.
Jeszcze nigdy nie widział tego, co znajduje się na dole schodów, szedł więc lekko podekscytowany, ale i zaniepokojony. Kilka łokci niżej zauważył, że docierające w coraz mniejszych ilościach światło słoneczne zostało zastąpione przez nikłą poświatę, zapewne pochodzącą od płomieni świec. Zastanawiał się, jak głęboko sięgają schody - po jakimś czasie zrobiło mu się chłodniej.
Na samym dole zastał Ongusa, odzianego w długą do kostek tunikę o zakasanych rękawach i dziwną maskę, uniesioną ponad oczy. Krzątał się przy stole prawie w całości zajętym przez szklaną aparaturę - pichcił zapewne jakiś eliksir, jak domyślił się chłop.
- Co trzeba? - zapytał wprost Tymon, skupiając na sobie wzrok wolszebnika.
- Dorze, że jesteś - odparł mag zaaferowany. - Pomożesz mi w pewnym eksperymencie.
Nasunął ową maskę. Była naprawdę dziwna i tak samo udziwniała noszącą ją osobę - dwie szybki w grubych, skórzanych oprawach zakrywały oczy. Tuż pod okularami wbudowana była osłona na nos i usta, zrobiona z lnu, skóry i nie wiedzieć czego jeszcze. Tymon uśmiechnął się lekko, uświadamiając sobie, że Ongus w masce wygląda jak knur.
Mag chwycił jakąś wąską, podłużną butelczynę, zaczopowaną kawałkiem drewna. Wstrząsnął burozieloną substancją w środku. Podszedł do Tymona.
- Musisz mi pomóc coś zbadać - rzekł zniekształconym głosem, odkorkowując butelczynę. - Wybacz.
Nim młodzieniec pojął ostatnie słowo, jego nozdrza zaatakował intensywny smród, przywodzący na myśl królicze łajno. Do oczu napłynęły mu łzy, przestał czuć własne nogi. Nim jego świadomość odpłynęła, zauważył jak para rąk chwyta go, ochraniając przed kantem stołu, chcącym rozłupać mu czaszkę.
postanowiłem, że wrzucę może znowu jakiś tekst, bo trochę tego jest, nie ma co trzymać w charakterze zbieracza kurzu.
Przedstawiam kolejne opowiadanie z cyklu o Tymonie (szczerze nie wiem dokładnie, które to). Wrzucam część pierwszą z trzech, żeby jak zwykle był niedosyt i czytelnicza niecierpliwość. Drobna uwaga: gdyby ktoś zastanawiał się, o co chodzi z motywem na samym początku opowiadania (staw), odsyłam do wcześniejszego opowiadania, wszystko jest tam wyjaśnione : Powrót dziadów
Miłej lektury!
"W" jak Wolszebnik
Ongus z odrazą spojrzał na jeszcze bardziej niż zwykle zzieleniały staw, z którego dwóch chłopów wyciągnęło przegniłe, nabrzmiałe od wody zwłoki.
- Kto to wymyślił? - zapytał, domyślając się już odpowiedzi.
Głowa o ziemistym odcieniu odwróciła się w jego stronę.
- A, powitać pana wolszebnika! - rzekł martwy ojciec Tadyka, nic nie robiąc sobie z tego, że własny syn skazał go na ciągłe dryfowanie pod powierzchnią wody. - Jakże to długo nie miały moje oczy okazji oglądać pańskiej facjaty!
Ongus nie odparł nic, dał tylko znak dwu chłopom, na co ci wrzucili trupa na powrót w toń.
- Mus było co uradzić - odpowiedział Tymon na wcześniej zadane pytanie, tym samym przyznając się jakoby. - Zabić tego nie szło, nikt też pomóc nie chciał, cóż więc było robić?
Mag skrzywiony pokiwał głową.
Wyglądało na to, że jakiś gagatek, bawiąc się kosztem żywych i martwych, rzucił klątwę, przez którą trupy będą się poruszać dopóty, dopóki ich stan im na to pozwoli. Zaskakujące, jak niewiele potrzeba do tego ciału - nawet odrąbana szczęka z kawałkiem mięśnia czy ułamek nogi były zdolne do desperackiego wręcz aktu i poruszania się, ku przerażeniu i zdumieniu żywych.
Winowajcę trzeba było jak najszybciej odnaleźć i zmusić do odszczekania zaklęcia. Ongus nawet nie chciał myśleć o innym scenariuszu, podług to którego trzeba było zabić ożywiającego trupy i tym samym dać pokój tak żywym jak i ożywionym martwym. Z drugiej strony mag wątpił czy, skoro ktoś posunął się do takiego zaklęcia, to układnie i bez problemu je cofnie.
Ale sprawcę trzeba było najpierw znaleźć, a to problem na później. Czarodziej spojrzał teraz na Tymona, który przysporzył mu równie dużo zajęcia, choć nieświadomie.
- Po wszystkim zjaw się u mnie - rzekł mu, oddalając się razem z chłopami od trupiego stawu.
Lekko zdziwiony Tymon skinął tylko głową.
Wszystko wskazywało na to, że jego mało rozgarnięty przyjaciel nie był tym, za kogo wszyscy go uważali, łącznie z nim samym. Wypadek przy Czarze Ofiarnej z wcześniejszej wyprawy uzmysłowił Ongusowi, że kimkolwiek by Tymon nie był, na pewno błędem było traktowanie go jak zwykłego zjadacza chleba. Mógł mieć albo jakieś znaczniejsze pochodzenie, albo, na co bardziej liczył czarodziej, ukryty talent magiczny.
Ongus kącikiem ust uśmiechnął się do własnych myśli. Bywali już tacy, którzy część życia myśleli, egzystowali jak chłopi, nie wiedząc o swoich zdolnościach magicznych. Gdy jednak ktoś przypadkowo ów talent w nich znalazł, niejednokrotnie okazywali się być potężniejszymi od tych od dzieciństwa przygotowywanych i zaznajamianych z arkanami magii. Jeżeli Tymon rzeczywiście okazałby się obdarzony, trzeba było tego po prostu dowieść, doprowadzając go do pewnej sytuacji, w której jego moce objawią się same...
***
- Dzień dobry!
- Ach, dobry, panie wolszebniku! - odrzekł uprzejmie Ongusowi dziadzio, jak zwykle siedzący na ławeczce pod płotem przy swoim domu. - Nie obaczyłem pana, rozmyślając właśnie co by wyszło, jakby w marcu dorodnego kocura do klatki z królicami włożyć.
Czarodziej uniósł brew.
- Najprędzej kot by się najadł - powiedział z rozbawieniem - nim by spróbował jaki inny pożytek wykoncypować.
- E, królica by się tak o zjeść nie dała - pokręcił głową staruszek. - Pazury też ma...
- Jak to baby...
- Ech, żebyś pan wiedział - zarechotał dziadzio. - Jak sama nie chce, gotowa człowiekowi oczy wydrapać.
- Ano...
Pomilczeli chwilę, pogrążeni we własnych przemyśleniach i marzeniach.
- Tymon doma? - przerwał ciszę Ongus.
Dziadzio ożywił się nagle, spojrzał na czarodzieja z wyrzutem jakby, szybko otrząsnął się jednak i z tego nieprzychylnego wzroku.
- A zara obaczę... Tymonku! - wydarł się, odchylając lekko głowę do tyłu.
- Nie, czekajcie, dziadziu! - Ongus uciszył go szybko. Staruszek popatrzył nań ze zdziwieniem. - Właściwie to lepiej, że go nie ma. Chciałem o waszym, dziadziu, rodzonym synu pogadać.
- Hę? Jakim moim?
- O ojcu Tymonowym.
Dziadzio ukradkiem rozejrzał się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje.
- Jakeś pan rzekł, dobrze to, że go tera nie ma - rzekł szeptem. - Chodź pan.
Zafascynowany Ongus posłusznie się dosiadł.
- Widzisz pan, panie wolszebniku - rzekł dziadzio jeszcze ciszej. - Tymon nie jest mi wnukiem.
Wiedziałem, pomyślał podniecony mag. A przynajmniej podejrzewałem to w dużej mierze. Prawdziwy dziadek Tymona musiałby też mieć moc, a ów siedzący teraz obok mnie nie wygląda na takiego w żadnym wypadku.
- Podrzutek pewno, co? - dopytywał. - Albo znaleziony gdzie przez was?
Dziadzio skrzywił się.
- E... nie - wysapał. - Prawda je taka, że, jakby tu panu wolszebnikowi wyłożyć... - Zamilkł, zamyślił się na pełną niepewności chwilę. - Tymon je moim bratem.
Ongus zamrugał kilkakrotnie, próbując zrozumieć to, co właśnie usłyszał i zastanawiając się, czy oby nie mylą go własne uszy. Zamiast pytać jednak o cokolwiek, postanowił poczekać tylko na wyjaśnienie.
- Ano... - podjął znów Dziadzio, widząc zdumienie na twarzy rozmówcy. - O żywocie ze wszech miar przydługim wolszebników nie będę gadał, przecie pan sam się w tym najlepiej rozeznajesz.
Staruszek popatrzył na Ongusa, jakby upewniając się, czy oby na pewno w jego słowach jest prawda.
- Otóż tatko nasz, mój i Tymona znaczy - ciągnął - jako i pan wolszebnikiem był, a pewno jeszcze jest. Jakbyś go pan tera spotkał, z wyglądu wydałby ci się nawet od Tymona młodszym i gładszym.
- A to ci... - zadziwił się Ongus.
Zdawać by się mogło, wiele wyjaśnień tej sytuacji czarodziej sobie wyobrażał, ale takie, jakże proste, nawet nie przyszło mu do głowy.
- Jak się domyślam, Tymon o tym nie wie? - zapytał znów po chwili mag.
- A po co? - spojrzał nań dziadek. - Niechaj myśli sobie, jako dotąd było, że rodziciele jego nader zacny żywot wiedli, przerwany gwałtem, gdy ich groźni wilcy zjedli.
- Mówicie, jakby tak naprawdę takiego zacnego żywota nie wiedli - zauważył Ongus. Wolał nie mówić tego staruszkowi, ale jednak musiał kiedyś wyjawić prawdę Tymonowi.
- A jakie to zacne, kiedy się wszędy dziewki zbrzuchaca? Panie wolszebniku, toć wszystkich pomiotów tatka naszego nawet nie zbierzesz, o!
Aha, czyli jeszcze jeden problem w międzyczasie, pomyślał Ongus. Poszukiwania innych uczniów, mogących objawić się pośród chłopów na całym świecie.
- Dzięki, dziadziu, żeście się ze mną tą wiedzą podzielili - rzekł życzliwie.
Staruszek zabujał się na ławce, pokiwał głową.
- Też się cieszę, przydać się mogąc - odparł. - A jakbyś pan jeszcze chciał o co podpytać, wiesz pan gdzie mnie szukać.
Ongus odszedł, zafascynowany i rozradowany. Właściwie tego chciał - Tymon okazał się być synem maga, a nie kimś ze szlacheckiego rodu, bo taka możliwość też była. Teraz należało tylko dowieść tego, że chłop rzeczywiście miał moc i zacząć go przysposabiać do nauki.
***
- Hop, hop! - wydarł się Tymon, lekko zadyszany. Szczerze mówiąc, zapomniał o przykazie wolszebnika, by do niego zajść i zdążył już się zabrać za robotę. Miał nadzieję, że teraz, gdy już się opamiętał i się zjawił, nie było jeszcze za późno. Wszedł do okrągłego pokoju maga na szczycie wieży, ale tu go nie było.
- Chodź tu, na dół! - Tymon usłyszał głos Ongusa, dobiegający z drugiej, wewnętrznej klatki schodowej. Klapa w podłodze prowadząca tam była uniesiona. Chłop zaczął schodzić po stopniach.
Jeszcze nigdy nie widział tego, co znajduje się na dole schodów, szedł więc lekko podekscytowany, ale i zaniepokojony. Kilka łokci niżej zauważył, że docierające w coraz mniejszych ilościach światło słoneczne zostało zastąpione przez nikłą poświatę, zapewne pochodzącą od płomieni świec. Zastanawiał się, jak głęboko sięgają schody - po jakimś czasie zrobiło mu się chłodniej.
Na samym dole zastał Ongusa, odzianego w długą do kostek tunikę o zakasanych rękawach i dziwną maskę, uniesioną ponad oczy. Krzątał się przy stole prawie w całości zajętym przez szklaną aparaturę - pichcił zapewne jakiś eliksir, jak domyślił się chłop.
- Co trzeba? - zapytał wprost Tymon, skupiając na sobie wzrok wolszebnika.
- Dorze, że jesteś - odparł mag zaaferowany. - Pomożesz mi w pewnym eksperymencie.
Nasunął ową maskę. Była naprawdę dziwna i tak samo udziwniała noszącą ją osobę - dwie szybki w grubych, skórzanych oprawach zakrywały oczy. Tuż pod okularami wbudowana była osłona na nos i usta, zrobiona z lnu, skóry i nie wiedzieć czego jeszcze. Tymon uśmiechnął się lekko, uświadamiając sobie, że Ongus w masce wygląda jak knur.
Mag chwycił jakąś wąską, podłużną butelczynę, zaczopowaną kawałkiem drewna. Wstrząsnął burozieloną substancją w środku. Podszedł do Tymona.
- Musisz mi pomóc coś zbadać - rzekł zniekształconym głosem, odkorkowując butelczynę. - Wybacz.
Nim młodzieniec pojął ostatnie słowo, jego nozdrza zaatakował intensywny smród, przywodzący na myśl królicze łajno. Do oczu napłynęły mu łzy, przestał czuć własne nogi. Nim jego świadomość odpłynęła, zauważył jak para rąk chwyta go, ochraniając przed kantem stołu, chcącym rozłupać mu czaszkę.