Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W cieniu arkad, rozdział IX - Klatka hańby*[1]
#1
Lewocza, druga połowa piętnastego wieku


Widok mamy zhańbionej, wyklętej ze społeczeństwa, zamkniętej w klatce hańby na rynku w Lewoczy zapadł na samo dno serca Bernarda i już na zawsze utkwił, jak bolesna, trudna do usunięcia drzazga. Wystarczy, że przymknął oczy a udręczona twarz matki nieuchronnie pojawiała się pod powiekami. Tylko raz, kiedy w końcu wymierzył sprawiedliwość – tak to wtedy nazywał - doznał chwilowej ulgi. Niestety, tylko chwilowej, to uczucie zadośćuczynienia za męczeńską śmierć mamy, zniszczenie rodziny i za przełamane dzieciństwo minęło. Zbyt szybko. Potem już tylko... wyrzuty sumienia oraz pokuta. Nieustająca pokuta do końca dni, na tym - jak to słusznie starzy ludzie mówią - łez padole. Istotnie, prawie każdy z nas tak niewiele ma tu radości. Może zbyt późno zrozumiał, że jedyną, prawdziwą wartością, którą nikt nie zdoła wydrzeć jest radość niezachwianej wiary w miłosierdzie, łaskę i opatrzność Boską.

A przecież, nawet tu, za murami, za klauzulą, na zawsze oddzielony od świata, zupełnie nie radzi sobie z nawałnicą wspomnień, uczuć i przeczuć.

Stali z boku, w podcieniach ratusza, rozpalone słońce świeciło wprost na pręty klatki, rysując na leżącej postaci Mirty dziwny wzór jaskrawych i ciemnych płaszczyzn. Mocno trzymał rękę ojca, który chyba nie był całkiem świadomy jego obecności. Bernard nic nie rozumiał z tego co, od prawie roku, działo się w ich rodzinie. Podczas ich nieobecności zabrano i uwięziono mamę, potem nie pozwalano się z nią zobaczyć, a kiedy w końcu, po kilku miesiącach ujrzał ją w sali sądowej, niemalże nie poznał. Tak bardzo się zmieniła. Przez całe jego dotychczasowe życie, to ona była centrum świata. Dawała mu bezpieczeństwo i miłość. Tuliła w ramionach, kiedy złe sny, pojawiające się nie wiadomo dlaczego od najwcześniejszego dzieciństwa, budziły go własnym krzykiem w środku nocy. Kiedy boleśnie użądliła osa, i kiedy, zajęty zabawą, nie reagował na polecenia ojca, aż ten musiał przywołać go do porządku bolesnym klapsem. To mama, delikatna i łagodna z uśmiechem pełnym matczynej dumy spoglądała, nigdy nie podnosząc głosu i patrząc przez palce na dziecięce przewinienia. Ojciec, zapracowany, zajęty swymi pacjentami był „każącą ręką sprawiedliwości”.

W dniu, kiedy spadło na nich całe to nieszczęście, składali wizytę ciotce, która trochę niedomagała. Ojciec chciał ją zbadać, a także podać przygotowane wcześniej lekarstwo. Ponieważ mama na ten letni, słoneczny dzień zaplanowała pranie pościeli na rzeką, postanowili, że Bernard zabierze ze sobą syna. Tym bardziej było to wskazane, że ojciec zdecydował, iż nadszedł czas, aby pomału i stopniowo wdrażał się z przyszły zawód lekarza, bo inna opcja nie była brana pod uwagę. Już nawet poznał właściwości niektórych ziół i sposoby ich wykorzystania. Sam Bernard był jeszcze zbyt mały, aby samodzielnie wybierać sobie przyszły zawód. Póki co, interesowało go wszystko co działo się dookoła. Kiedyś w skrzyni pod oknem, w sypialni rodziców, znalazł dziwny przedmiot. Wiedział, że nie wolno mu do tej skrzyni zaglądać, ale tym bardziej go tam ciągnęło. Był przecież normalnym, ciekawskim dzieckiem, no może już nie dzieckiem, bowiem właśnie przygotowywano go do pójścia do szkoły przy Kapitule, więc uważał się już prawie za dorosłego. Z tej skrzyni wyciągnął niepozorne, szarawe płócienne zawiniątko, a po jego rozwinięciu jego oczom ukazał się – tak mu się przynajmniej wydawało – niezwykły widok. Trzymał w swojej ręce dwie, złożone na pół, pergaminowe karty pokryte dziwnymi znakami i rysunkami. Po ich rozłożeniu, na jednej nich zobaczył coś, co musiało takiego chłopca zaciekawić. Rysunek przedstawiał trzy nagie kobiety, do kolan zanurzone w dziwnym zbiorniku, z którego pionowo wychodziły trzy rury, u góry zakończone czymś w rodzaju sitek skierowanych w dół. Ależ to dziwne urządzenie, nigdy wcześniej nie widziane i ... chyba do niczego nie przydatne, pomyślał i skupił się na rysunkach roślin. Rozpoznał kilka z nich, w tym ulubiony przez mamę mirt.  Czy to jest to tajemnicze in folio.  o którym niegdyś rozmawiali rodzice, a kiedy on się zbliżył zamilkli i od razu zmienili temat*[2]?

Myśli Bernarda powróciły do smutnej rzeczywistości, skierował wzrok na matkę, tak zmienioną, brudną, w podziurawionej sukni i potarganymi włosami. Ze strachem pomyślał, że być może już nigdy razem w trójkę nie siądą do niedzielnego obiadu, po którym mama poda im wyjątkowo smaczne miodowe ciasteczka, słynne na całą ulicę, których wyrobu nauczyła ją babka Lubomira. Poczuł w ustach ich słodycz i ...zawstydził się. Jakże to, jego mama wystawiona na pohańbienie, cierpi, a on myśli o swoich przyjemnościach!

Mirta, zamknięta w metalowej klatce, z opuszczoną na piersi głową, z twarzą przysłoniętą zmierzwionymi włosami, jakby nieobecna, nagle wstała, podniosła poranione, związane dłonie, odgarnęła nimi włosy, uniosła wysoko głowę, wspięła się na palce i rozejrzała dookoła. Jej drobna sylwetka była prawie cała prześwietlona słońcem. Rozsypane włosy czarną falą spłynęły na ramiona i plecy, a zniszczona, brudnobiała suknia ledwo przykrywała wychudzone, niezwykle jasne, prawie przeźroczyste ciało. Wzniesione do góry, związane w nadgarstkach  ręce trzepotały nad jej głową i nagle, niespodziewanie dla siebie, Bernard zobaczył w niej zranionego ptaka z przetrąconym skrzydłem, który pomimo tego usiłuje wzlecieć i nie rozumie, dlaczego nie zrywa się do lotu. Szybko poruszające się długie palce, przecinały prześwietlające je promienie i czyniły z nich ruchomy, migotliwy, złocisty krąg. Wirowała, a długie włosy zakreślały wokół jej twarzy tajemniczą, ciemną aureolę. Czasami zahaczały o pręty klatki, wtedy gwałtownym ruchem głowy, uwalniała je. Ten widok był niezwykły i - pomimo całego okrucieństwa – piękny. Piękny, ale  też dziwny. Zamknięta w klatce Mirta wydawała się istotą nie należącą już do tego świata. Bezbronną, a jednak z niezrozumiałych powodów groźną, skoro zamknięto ją w klatce, jak jakiegoś dzikiego, nieujarzmionego zwierza. Groźną i dumną. Kiedy Mirta, obracająca się wokół własnej osi swój wzrok skierowała w stronę ratusza, Bernard gwałtownie odskoczył w bok, kryjąc się za arkadę podcieni. Zrobił to instynktownie, nie chciał bowiem, aby mama wiedziała, że on patrzy na jej hańbę, poniżenie i udręczenie. Chociaż nie miał wcale pewności, czy mama ich w ogóle widzi. Jednak, nawet jeżeli tak było, nie chciał dokładać jej cierpień.

Spojrzał na ojca, do tej pory stojącego bez ruchu, jakby skamieniałego, tylko intensywnie wpatrującego się w wystawioną na pośmiewisko żonę. Zauważył, że przez jego pochylone plecy przebiegł dreszcz i zaraz potem usłyszał coś w rodzaju stłumionego szlochu, czy raczej bolesnego jęku. Wirująca wokół własnej osi Mirta zamarła w bezruchu, kiedy jej wzrok padł na wpatrzonego w nią męża. Spojrzenia rodziców spotkały się i Bernard całym sobą poczuł nadzwyczajną doniosłość tej chwili.

Mirta jakby zawahała się na moment, opuściła ręce i gwałtownie rzuciła do przodu, w ogóle nie biorąc pod uwagę tego, że uwięziona jest w okrągłej klatce, której średnica nie przekracza półtora metra. Szybko też zatrzymały ją żelazne pręty, a z grupki gapiów stojących po drugiej stronie poleciały w jej kierunku przegniłe owoce i warzywa – jabłka, rzepa i kapusta - przy akompaniamencie szyderstw i śmiechu. Tego dla Bernarda było już za dużo. Wybiegł spod arkad i rzucił się na jednego z dręczycieli jego matki. Wbił mu się zębami w przedramię, jednocześnie z całych sił kopiąc go po nogach. W następnej minucie to on, Bernard, odepchnięty potężnym kopniakiem, wylądował obok kamiennej podmurówki klatki hańby. Był teraz tak blisko mamy, że mógł ją dotknąć zanim dobiegnie do niego strażnik, kryjący się przed słońcem pod arkadami ratusza. Uchwycił za brzeg sukni i wyszeptał - mamo, mamo co oni ci zrobili. Prawdopodobnie Mitra, wpatrzona w męża, w ogóle go nie zauważyła. Teraz koniecznie chciał, aby mama zwróciła na niego uwagę. Jego starania odniosły skutek, bowiem mama pochyliła się - a zobaczywszy go - przysiadła i wsunąwszy związane ręce pomiędzy pręty dotknęła jego twarzy.

- Synku, to ty, ale urosłeś – na mizernej twarzy Mirty zagościł uśmiech – nie martw się zawsze będę się tobą opiekowała, nawet stamtąd – wzniosła oczy go góry.

- Ale skąd mamo, skąd, dokąd cię zabierają, czemu nie możesz wrócić do domu? Tak się boję, czy coś złego zrobiłaś? - Powiedziawszy to Bernard zawstydził się, nie powinien tak myśleć, a tym bardziej mówić, jeszcze mama pomyśli, że w nią wątpi.

- Wybacz mi mamo, przecież wiem, że jesteś niewinna, a te ohydne rzeczy jakie o tobie mówią. o kłamstwo, tata już mnie o tym zapewnił – słowa same wychodziły z ust przejętego chłopca, aż przerwał je gwałtowny szloch oraz tak długo powstrzymywane łzy, które teraz gorącą strugą płynęły na związane ręce matki, do których spazmatycznie przylgnął. Ta wzruszająca scena tylko na krótki moment powstrzymała gapiów, jak również strażnika.

- Synku wracaj do taty i zapamiętaj mnie. Idę do babci, razem będziemy się wami opiekowały, obiecuję! -  Mirta przymknęła oczy i dotykając jego mokrych policzków zanuciła ulubioną kołysankę. Tę samą, która zawsze przepędzała wszystkie strachy i „otulała” go poczuciem bezpieczeństwa. Bernarda ogarnął, wydawało się, że już bezpowrotnie stracony spokój, świat na moment powrócił do normalności, a miłość, dobroć, zrozumienie oraz wybaczenie znowu były czymś co należy się każdemu stworzeniu. To była ta sama chwila wielkiej miłości i opieki, jakiej nie doznał od momentu uwięzienia mamy. Piękna, ale niestety  tylko chwila.

Dobiegający do niego strażnik chwycił go za kark, jak psiaka, próbując odciągnąć od prętów klatki, na których kurczowo zaciskał dłonie. W tym samym momencie również Lubomir rzucił się w kierunku żony i syna. Jest przecież ich mężem, ojcem i to do niego należy opieka oraz troska o swoją rodzinę. Zdawał sobie sprawę, że Mirty, pomimo tylu starań, nie zdoła uratować, ale nie pozwoli by znęcano się nad ich synem. Otrząsnął się z letargu i jednym silnym ciosem powali strażnika. Kiedy rzucili się na nich pozostali strażnicy z klatki hańby dobiegł ich wysoki, przeszywający niebo krzyk Mirty

 – żegnajcie, pamiętajcie, pomścijcie.




[1] Klatkę hańby wykonaną z żelaznych prętów, w której zamykano czarownice i niewierne żony postawiono na rynku w Łewoczy ok. 1600 r. Źródła mówią, że nie tylko te kobiety. Zdarzało się, że na dwadzieścia cztery godziny umieszczano tam białogłowy, które po zachodzie słońca same, bez męskiej opieki poruszały się po mieście. Klatka hańby do dziś stoi obok ratusza. Próbowałam ją otworzyć, ale krata była zamknięta. Mam nadzieję, że klucz do niej nie znajduje się w rękach żadnego ratuszowego decydenta - mizoginisty!

[2]Chodzi o fragment z Manuskryptu Voynicha. Jeden z najbardziej tajemniczych rękopisów średniowiecznych, powstałych prawdopodobnie (bo i co do jego datowania są wątpliwości) w pierwszej połowie XV wieku. To przez badaczy nazwany został „Manuskryptem Voynicha”, ponieważ to właśnie Voynich - a właściwie Michał Habdank Wojnicz - Amerykanin polskiego pochodzenia, kolekcjoner i antykwariusz, nabył go w roku 1912, od Towarzystwa Jezusowego mającego wówczas swą siedzibę w Willi Mondragone we Frascati pod Rzymem. Ta oprawna w skórę pergaminowa księga, o wymiarach 15 cm x 22,5 cm, składająca się ze 136 welinowych kart, dwustronnie zapisanych, numerowanych, pokrytych różnymi rysunkami, wykresami oraz nieznanym pismem, nie zachowała się w całości. Dzisiaj pozostało ich 120, czyli - gdzieś w zakamarkach dziejów – przepadło16 kart. I kto wie, czy właśnie nie najistotniejszych dla zrozumienia oraz wyjaśnienia zagadki tego tajemniczego rękopisu. W roku 1969 manuskrypt przekazany został do Uniwersytetu Yale w United States of America. Nadal jest tam przechowywany, w Bibliotece Rzadkich Ksiąg Beinecke`a, pod numerem katalogowym MS 408.
 
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości