Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W cieniu arkad, rozdz. V Czerwony Klasztor - Edukacja Iva
#1
 
Rozdział V

Czerwony Klasztor - drugie dziesięciolecie szesnastego wieku

Edukacja Iva

      Lata spędzone w Czerwonym Klasztorze, pozwoliły mu na nowo przemyśleć wszystko co się stało. Już wiedział, że Stanko nie żyje. Wysłany pościg, dotarł aż pod polską granicę. Ludzie wójta z Lewoczy nocowali w przyklasztornym zajeździe. Powiedział mu o tym brat Bernard, kiedy on złożony gorączką leżał w klasztornej infirmerii. Gdy się o tym dowiedział, pomyślał, że choroba zesłana została specjalnie, aby go ochronić i uratować.

     Zaniemógł zaraz po przybyciu do Czerwonego Klasztoru. Miał dreszcze, wysoką temperaturę oraz wysypkę na całym ciele. Wezwany brat Cyprian stwierdził, że to ospa. Był poważanym lekarzem, wykształconym na - coraz bardziej cenionym - uniwersytecie w Krakowie, gdzie studiował medycynę u znanego lekarza, profesora Macieja z Miechowa*[1]. Zalecił odizolowanie go od innych. Choroba, na szczęście, nie okazała się śmiertelnie groźną odmianą - czarną ospą - ale wietrzną, zwykle dotykającą dzieci. Brat Cyprian wyjaśnił, że musiał się nią zarazić wcześniej, przed przybyciem do klasztoru, najpewniej od jakiegoś chorego dziecka. Ivo przypomniał sobie, że synek kucharki, w domu mistrza Pawła, też miał taką wysypkę.

      Kiedy leżał na wpół przytomny, wydawało mu się, że to wszystko jest tylko złym snem i jutro, jak co dzień, wstanie raniutko, pozamiata pracownię, uporządkuje narzędzia: siekiery, dłuta, noże, pilniki, potem pobiegnie do kuchni, gdzie kucharka Aniela, która również wstawała wcześnie, da mu ciepłe mleko oraz pajdę świeżo upieczonego chleba. I jak zwykle zacznie się jej codzienne gderanie, że takie z niego ladaco, ciągle uśmiechnięte i radosne, że wszędzie go pełno, że jest już wystarczająco duży, aby zachowywał się jak dorosły, bo przecież ma już prawie szesnaście lat, a ona w jego wieku była już stateczną, bogobojną niewiastą, zarabiającą na rodzinę, bo ten niewydarzony małżonek, potrafi tylko śpiewać oraz zabawiać w karczmie podobnych lekkoduchów. Siedząc na wysokim zydlu, przy ciepłym piecu, gdzie tak miło w kociołku bulgotał gulasz, radośnie uśmiechając się, potakiwał głową każdemu słowu kucharki, co ją najwyraźniej złościło. 

     Otwierał oczy i szybko znowu je przymykał, bowiem nawet ten wąski strumień światła, wpadający przez małe okienko, sprawiał mu ból. Wysypka na ciele, szczególnie na twarzy, była bardzo dokuczliwa i chociaż brat Cyprian napominał go, aby się nie drapał, on nie był w stanie się powstrzymać – no przestań już, chyba nie chcesz się oszpecić? Zmizerniał przez te tygodnie niemocy i rzeczywiście, stale rozdrapywane strupki na policzkach oraz czole, pozostawiły brzydkie blizny. 

   Wstawał z tej choroby inny, nie tylko fizycznie. Brat Bernard stał mu się bliski - godzinami przesiadywał przy jego łóżku, opiekując się nim tak troskliwie, że miękło serce. Przecież nigdy nie zaznał starania o swoje dobro. Był zbyt mały, by pamiętać pieszczoty matki, a ona - po śmierci dziadków - bardzo się zmieniła. Już prawie wcale nim się nie zajmowała. Pogrążona w bólu i rozpaczy, siedziała na ławie wpatrzona w jeden punkt. Coś do siebie szeptała, usiłował zrozumieć co, ale nigdy się nie udało. Zamknęła się w swoim świecie, do którego on, jej jedyny syn, ani nikt inny nie miał dostępu.

     Słowo po słowie, zdanie po zdaniu, opowiadał Bernardowi swoje życie sieroty, nie znającego ojca, zauroczeniu i miłości do delikatnej Maricy oraz do czego go to doprowadziło. Tylko jeszcze nie umiał, a raczej nie wiedział, jak powiedzieć o tych kilku decydujących chwilach – bójki z jej bratem. Ale to właśnie od Bernarda dowiedział się o śmierci Stanka, oraz o - prawdopodobnie tylko chwilowym - przerwaniu pościgu. 
    Jeszcze wcale nie powinien czuć się bezpieczny, jednak póki co, to mury klasztoru są najlepszą kryjówką. I tak Lewocza stała się - już na zawsze - zamkniętym rozdziałem krótkiego, szesnastoletniego życia Iva, w którego żyłach płynęła również polska krew. 

           Natomiast brat Bernard, już w czasie wspólnej podróży, a potem jego choroby, zrozumiał, że ich spotkanie to nie był przypadek. Tak miało się stać i właśnie jemu, który już niczego od życia nie oczekiwał, przypadło zadanie uratowania zagubionej duszy. Jakże wdzięczny był Bogu za tę wielką łaskę. Już on się nim zaopiekuje i nie da skrzywdzić nikomu. Ten wrażliwy, bystry - całym sobą chłonący jego słowa - chłopiec, zasługuje na lepszy los. Już on się o to postara! Czuł przypływ sił i energii. Miał swój cel. Kiedy podczas wspólnej podróży, opowiadał historię zakonu, cieszyła go żywa reakcja młodego słuchacza. Tak, jak i jego, tego młodego człowieka z „nakrapianymi” oczami interesowała przeszłość oraz opowiadane o niej historie. 
     Brat Bernard znany był wśród współbraci, jak również okolicznej ludności, nie tylko ze znajomości ziołolecznictwa, ale również z tego, że przesiadywał w chatach wieśniaków, zachęcał ich do snucia, przekazywanych od pokoleń opowieści, uważnie się w nie wsłuchiwał, zbierając je, jak paciorki różańca. Pielęgnował w swojej pamięci i spisywał. W klasztorze nie miał, niestety, możliwości ich opowiadania, bowiem większość współbraci obowiązywała ścisła reguła milczenia oraz odosobnienia. Aż dziwne, że pozwalano mu na te jego „szaleństwa” i ostatecznie nie odesłano do innego zakonu o lżejszej regule. Ciągle wstawiał się za nim brat Cyprian, twierdząc, że Bernard jest bardzo potrzebny kartuzji. Tak naprawdę bardziej potrzebny był jemu, bowiem postanowił opracować zielnik różnorodnych roślin, przede wszystkim pożytecznych ziół rosnących w okolicy, a ten mnich chętnie przynosił mu ciekawe okazy oraz sam o nich sporo wiedział. 

     A tu, całkiem nieoczekiwanie, trafił się wdzięczny słuchacz. Więc opiekę i edukację Iva zacznie od przekazania mu swojej wiedzy. Pobyt w szpitalu był dobrą okazją do kontynuowania rozpoczętych już wcześniej nauk. 

    - O naszym założycielu św. Brunonie, który rozmawiał z samym papieżem Urbanem II*[2] i dostał pozwolenie na założenie kartuzji we Włoszech, w Kalabrii, gdzie też oddał swoją duszę Bogu, w tysiąc sto pierwszym roku - Bernard siedząc na skraju łóżka, na którym leżał Ivo, z namaszczeniem modulując głos, opowiadał – więc o naszym dobrodzieju, zmarłym tak dawno w opinii świętości – podniósł do góry schorowaną dłoń, aby słowa, jakie za chwilę miał wypowiedzieć, zabrzmiały jeszcze uroczyściej – tak mówili jego włoscy współbracia -  przymknął oczy, w skupieniu przywołując dawno nie wypowiadane słowa – posłuchaj, jak to pięknie brzmi: 
   - Bruno é da lodare per molte cose ma soprattutto fu un uomo costantermente uguale a se stesso. Aveve sempre il volto gioioso e la parola mite. Insieme coi vigore di un padre sapeva mostrare la tenerezza di una madre. Nessuno lo senti altezzoso, bensi mansuete come angelo. 

     Ivo zamrugał oczami – w jakim to śpiewnym języku mówisz, i co mówisz? 
    - To włoski język, a słowa mniej więcej znaczą: Bruno wart jest pochwały za wiele rzeczy, ale przede wszystkim za to, że wszystkich traktował, jak równych sobie. Zawsze miał radosne oblicze i miłą mowę. Potrafił ukazać ojcowską siłę, ale i równocześnie matczyną czułość. Przed nikim się nie wywyższał, raczej czuło się w nim łagodność anioła.

     Bernard westchnął, spojrzał na błękitne niebo, którego skraweczek widniał w oknie - och, Ivo, prawie całe życie staram się choć trochę upodobnić do naszego wielkiego świętego, ale ciągle jestem nieposłuszny, popędliwy, niecierpliwy, krnąbrny i nie potrafię skupić się tylko na modlitwie, jak inni bracia. Wyjrzyj przez okno, tam za murem znajdują się domki – eremy prawdziwych mnichów, nie takich jak ja, grzeszników.
       Zakonnik westchnął głęboko, zerknął na wpatrzonego w niego chłopca. - Och, Ivo, może nawet na wieki potępiony będę. To oni wejdą do królestwa niebieskiego. A ja, kto wie?  Może, jeżeli Najświętsza Panienka wstawi się za mną. 

       - Bracie Bernardzie, grzeszny to jestem ja, a nie taki dobry człowiek, jak ty!
       - Grzeszny jestem, bardzo grzeszny. I jeszcze spisuję te różne zasłyszane opowieści, pomimo tego, że brat Romuald zabronił mi wchodzenia do scriptorium oraz ruszania jego rzeczy. Wiesz Ivo, pomieszczenia scriptorium w naszym klasztorze to bardzo ważne miejsce. Bo przecież jednym z głównych zadań naszego zgromadzenia jest przepisywanie ksiąg. A ja go nie słuchałem. Musiałem potem spowiadać się z tego nieposłuszeństwa, ale pomimo tego, że obiecywałem poprawę, nie mogłem przestać. Tam działy się takie wielkie rzeczy. Brat Romuald, jak również oddani pod jego opiekę trzej młodzi skrybowie przepisywali mszały, Pismo Święte na pergaminie, a czasem nawet na welinie*[3]. Modlitwy codzienne, kazania, homilie i inne drobniejsze religijne teksty, oraz sposoby przyrządzania różnych specyfików z ziół, przepisywano na papierze. Ten nie był tak cenny. A kiedy braciszkowie zaczęli sprowadzać papier z Prądnika Czerwonego pod Krakowem*[4] , już tak bardzo o niego nie dbali. Przychodziłem do skryptorium pod byle jakim pretekstem. Przynosiłem świeżą wodę do picia, czasami owoce lub warzywa z naszego ogródka, pomagałem sprzątać, robiłem wszystko by stać się - pracującym tam mnichom - jak najbardziej przydatnym, nieprzeszkadzającym, ba, nawet niezauważalnym. I z czasem mi się udało. Skrybowie przyzwyczaili się do mojej obecności. Pozwalali przyglądać się wykonywanej przez siebie pracy, pokazywali jak wykonywać ozdobne, kolorowe inicjały. Ku zdziwieniu wszystkich, a także moim, okazało się, że mam do tego dobrą rękę i wprawne oko. I tak przybyło mi dodatkowe, ale jakże ulubione, zajęcie – pomocnika kopisty. Nawet, czasami, brat Romuald wzywał mnie do pomocy. 

       Na twarzy Bernarda zagościł uśmiech. Chyba pod jego wpływem, w głowie Iva wyświetlił się obraz prawie takiego samego figlarnego uśmiechu Stanka, kiedy to razem, niepostrzeżenie, zakradali się do ogrodu ludwisarza Jarko i zrywali jeszcze niedojrzałe jabłka. To nic, że były bardzo kwaśne. Upieczone nad ogniskiem smakowały wybornie. 

    - Jeżeli to tylko było możliwe  - Ivo, słuchaj, to ważne! Spojrzenie Bernarda przywołało go do rzeczywistości - przeglądałem bestiariusze, ilustrowane księgi ciekawie opisujące świat zwierząt. Raz nawet udało mi się wynieść taką jedną księgę i przez kilka dni cieszyłem się z jej posiadania, aż się zorientowano, że gdzieś zniknęła, więc z powrotem, niezauważony, podrzuciłem manuskrypt. Sam widzisz, jaki ze mnie nieposłuszny zakonnik. Ale to była dla mnie prawdziwa uczta oglądać i czytać o tych cudach: bazyliszki, smoki, gryfy, jednorożce, wiwerny i mantykory. Ten bestiariusz, jakim przez kilka dni cieszyłem oczy i serce, napisany był prozą, ale widziałem również inne, pisane pięknymi wierszami. Zawsze, oprócz opisów tych stworów, zawierały praktyczne porady, przestrogi, również nauki, jakie dobry chrześcijanin może z opisanych historii wyciągnąć, wyjaśniając równocześnie zasady chrześcijańskiej etyki. W tej "mojej księdze" wyczytałem, jak powinniśmy się zachowywać wobec sił piekielnych, które jak dobrze wiemy, tylko czyhają, by zgubić nasze nieśmiertelne dusze. Widziałem tam rysunek i opis wodnego zwierzęcia – bobra - który dla ludzi jest nieszkodliwy, a jednocześnie cenny, nie tylko ze względu na futro. Dobrzy medycy wiedzą, że ich jądra zawierają substancje, które po odpowiednim przetworzeniu pomagają mężom, kiedy w alkowie dopada ich słabość i nie mogą popisać się męskością. Więc, wobec diabła, powinniśmy zachowywać się jak ten bóbr, który sam odgryzłszy sobie jądra, wyciąga łapę i pokazuje myśliwemu, że nic już więcej dla niego nie ma. Niech więc zaniecha uśmiercania go. Zadziwił mnie także rysunek oraz opis innego stworzenia – mantykary. Przedziwny to potwór podobny do sfinksa, chimery oraz lwa z ludzką twarzą. Posiada skrzydła smoka i ogon skorpiona nasączony jadem. Potrafi pożreć człowieka w całości. Podobno żyje w krajach orientu - Persji - i zjada cudzoziemskich kupców, którzy odważają się podróżować ich starym szlakiem handlowym. Nie jestem pewien, czy takie monstrum żyje naprawdę, a nie jest tylko stworem wymyślonym przez tamtejszą ludność, dla odstraszenia intruzów. Wskazuje na to jego nazwa – mantykara - bowiem pochodzi z języka perskiego i oznacza dokładnie: pożerający ludzi. Pamiętaj Ivo, że najpełniejszą ochronę, zarówno przed wysłannikami piekła, jak i całym złem oraz niegodziwością świata, może dać tylko klasztor. Jest on twierdzą wzniesioną na przekór szatanowi, a jego mieszkańcy – zakonnicy - to nieustraszeni wojownicy, walczący nie tylko z diabłem, ale i własnymi słabościami. 
        Od czasu do czasu - Bernard kontynuował opowieść - zdołałem uprosić któregoś z braciszków, znajdujących się aktualnie w skryptorium, by dali mi jakąś źle przyciętą, czy uszkodzoną kartę. Mogłem na nich spisywać zasłyszane opowieści, ale co najważniejsze, przemyślenia oraz receptury sporządzone, dawno temu, przez św. Hildegardę z Bingen*[5]. Ta święta zakonnica uważała - ja też tak myślę - że nasza dusza oraz ciało na równi  atakowane i ranione są przez grzech - stąd wszelkie choroby. Aby je uleczyć Hildegardzie objawiony został sposób ich uzdrawiania. Duszę należy ukoić płomienną miłością do Chrystusa, natomiast lekarstwo dla ciała daje nam sama natura. Wystarczy tylko po nie wyjść; na łąkę, do lasu. Mówiła także, że człowiek powstał z ziemi, dlatego to ona daje mu siłę. Głosiła swoje poglądy śmiało, z wewnętrznym żarem, wędrując od klasztoru do klasztoru. Kierowała się przekonaniem, że wszystko co zostało stworzone, podlega Bożemu prawu. I jeszcze jedno. Jej odwaga, wiedza, żarliwość, skromność oraz niewzruszona wiara - pomimo tego, że była tylko słabą niewiastą – zjednywały jej słuchaczy, a nawet wyznawców. Ta niezwykła zakonnica była zdecydowaną przeciwniczką nadmiernych umartwień fizycznych. Mówiła: kto zabija ciało, zabija też jego mieszkańca – duszę. Ciało ludzkie jest mieszkaniem dla nieśmiertelnej duszy, a czy dobry gospodarz nie ma starania o swój dom? Więc doprowadzanie schronienia, które jest domem nieśmiertelnej duszy, do ruiny z pewnością nie jest miłe Bogu. Chłopcze, tak właśnie rozumiem jej przesłanie. Ponadto, jako osoba uzdolniona muzycznie, sama komponowała pieśni i melodie. Twierdziła, że muzyka ma moc leczniczą. A czy ojcowie kościoła nie uczą nas, że: „ten kto śpiewa dwa razy się modli”.

       Oczy Bernarda rozświetliły się uśmiechem. - Ivo, jeśli tylko zechcesz, a przeor się zgodzi, będziesz mi pomagał. Mam tyle zajęć, wprawdzie z powodu moich powykręcanych chorobą rąk, nie mogę już pracować w scriptorium, to przecież brat Cyprian do swojego szpitalika i apteki ciągle potrzebuje nowych ziół, a po nasz likier przyjeżdżają aż z Lewoczy, Kieżmarku, Zamku Spiskiego, a nawet z Krakowa i Pragi. Jego receptura znana jest tylko w naszych kartuzjach i trzymamy ją w głębokiej tajemnicy. Najbliższy zakon kartezjański, założony przez Ludwika II, z piastowskiego rodu, jest na Dolnym Śląsku. Ale to mała kartuzja i ona nie wyrabia likieru. W Polsce jest jeszcze jedna*[6], która ma prawo o produkcji naszego likieru Chartreus, ale jest bardzo daleko na północy leży nad morzem. Ivo, a czy wiesz, jak wygląda morze?

     - Nie, nigdy nie widziałem morza, chyba nawet bym się bał. Ale bracie Bernardzie, jesteście bardzo uczonym człowiekiem, skąd to wszystko wiecie? 
    - Och, jestem już tak stary, że miałem mnóstwo czasu na naukę. Jeżeli się tylko chce i rozumie, wiedzę czerpać można nie tylko z uczonych ksiąg oraz od nauczycieli, ale i z całego otaczającego nas świata, stworzonego przez Boga byśmy w trudzie i miłości odnaleźli właściwą drogę. Czy już wspomniałem, że urodziłem się niemalże u podnóża Zamku Spiskiego*[7]? Nie, a chcesz posłuchać moich wspomnień z dzieciństwa? Mam trochę czasu, bo brat Cyprian jest teraz w aptece i już chyba wiesz, że sporządzanie niektórych specyfików to dla niego czynność nadzwyczaj ważna, nie lubi, jak mu się zawraca głowę. 

       Tak? Więc słuchaj:
   - Moi rodzice pochodzili ze starej wioski Zehra*[8], chociaż ja urodziłem się już w Spiskim Podgrodziu, gdzie ojciec przeprowadził się do domu bezdzietnej siostry - mojej stryjecznej babki - Lubomiry. Znała się na ziołach, co zresztą było naszą rodzinną tradycją i ta wiedza przekazywana była z pokolenia na pokolenie. A mojego ojca od dziecka ciągnęło w lasy, pola, łąki, skąd przynosił całe naręcza roślin i domagał się ich nazwania oraz zdradzenia mu sposobów zamienienia ich w lecznicze wywary, nalewki oraz inne uzdrawiające lekarstwa. Czy działo się tak dlatego, że to ona wskazała go spośród szóstki rodzeństwa. Kto wie? Ale to właśnie babka wybrała mu imię - po sobie - Lubomir. Twierdziła, że w tym niemowlęciu, żwawym, ruchliwym, uśmiechniętym i - jak się wszystkim wydawało o rezolutnym spojrzeniu - zobaczyła kontynuatora jej posłannictwa oraz swego następcę. Więc na chrzcie świętym nadano mu to imię, które już z góry określiło, jak również wyznaczyło bieg życia. Po ukończeniu drugiego roku w szkole parafialnej przy kościele św. Ducha, którego białe ściany przywodziły mu na myśl łagodne i dobre królestwo niebieskie, oddano go pod opiekę babki Lubomiry. Tak do niej zwracali się wszyscy „Babko” i słowo to wymawiane było z wielkim szacunkiem. Zasłużenie cieszyła się takim poważaniem. Leczyła nie tylko wieśniaków z okolicznych osad, ale nawet kilka razy wezwana została do Spiskiego Zamku, gdzie wykształceni na uniwersytetach medycy, nie mogli sobie poradzić z uporczywymi dolegliwościami jego mieszkańców. Tak, moja stryjeczna babka była kimś ważnym. Budziła jednak nie tylko szacunek, ale i zazdrość, a nawet niechęć. Wszak kobieta, zielarka - i to niezamężna - dla większości mieszkańców była osobą wielce podejrzaną. Wprawdzie bardzo przydatną, ale gdyby nie przychylność opata ze Spiskiej Kapituły, którego wyleczyła z bolesnego owrzodzenia nóg - a jaskółczym zielem z licznych ogromnych brodawek szpecących jego twarz tak, że biedny opat wstydził się głosić kazania, bowiem był pewien, że wierni miast chłonąć jego słowa, liczą ile przez tydzień przybyło mu tych „szczególnych ozdób” - jej los mógłby potoczyć się całkiem inaczej. Wiedziała, jak łatwo szala na wadze życia zmienia swoje położenie i w jednej chwili może przesądzić o powodzeniu, lub niedoli każdego człowieka. Jeszcze nie zatarła się pamięć o jej babce, posądzonej o czary, oraz poddanej próbie wody. Nie przeżyła jej. Związana, zawieszona na linie, wrzucona do rzeki, prawie od razu, poszła na dno. To, że się utopiła, oczyściło ją od zarzutu konszachtów z diabłem, ale straciła życie. Pociechą dla rodziny był pochówek w poświęconej ziemi. Łatwo można było -  nie, nadal jest - popaść w niełaskę i zostać oskarżonym o czary, lub zadawanie złego uroku. Dlatego moja babka gorliwie starała się żyć zgodnie z przykazaniami, przestrzegać postów, oraz spowiadać się przed każdymi świętami. A może po prostu z natury była pobożną i bogobojną niewiastą? -    Bernard przerwał swoją opowieść i sięgnął do znajdującego się przy pasie różańca – Ivo, słyszysz dzwonek, wzywają nas na nonę, pora na modlitwę.

      Po modlitwie i posiłku zaciekawiony Ivo z niecierpliwością czekał na jego powrót z apteki, dokąd wezwał go brat Cyprian. Czuł się lepiej, a opowieści miłego zakonnika odwracały niewesołe myśli od trudnych pytań, jakie od ucieczki z Lewoczy same przychodziły do głowy. Doczekał się jego powrotu dopiero po wieczornych modłach – nieszporach. 

    - No i co Ivo, lepiej się czujesz, siły wracają? Pokaż czoło, gorączka ustępuje, to dobrze. Nawet  twoje „dropiate” oczy odzyskują blask. Przeczytałeś tę część z Pisma Świętego, jaką na dziś wyznaczyłem do przemyślenia i zrozumienia? - Ivo potakiwał, kiwając głową, bezwiednie drapiąc swędzące czoło.
   - Przestań, ile razy mamy cię napominać, abyś się nie drapał. Zaraz posmaruję ci twarz balsamem, poczujesz ulgę.
   - Bracie Bernardzie, nie gniewacie się, ale powiedzcie dlaczego tak się o mnie troszczycie?
    Mnich wzruszył ramionami, pokiwał głową i powiedział - no przecież to jasne, siedziałeś na skraju drogi, pod tym wielkim bukiem, taki bezradny, opuszczony, jak ptaszek z przetrąconym skrzydłem, którego pierwszy samodzielny lot z matczynego gniazda skończył się katastrofą. 
      Tak mu powiedział, ale powody zaopiekowania się tym młodzieńcem były o wiele głębsze. Ale tego jeszcze nie powinien ujawniać. 

  - Wszystkie okoliczne osiedla, w tym Spiskie Podgrodzie pełniące służebną rolę, powstały w cieniu Zamku Spiskiego – Bernard powrócił do przerwanej opowieści - który widoczny był z każdego punktu. Czasami odnosiłem wrażenie, że swoimi oknami, jak oczami, śledzi życie każdego z nas. W swojej wyniosłości i jaśniejącej bielą wielkości był piękny, ale równocześnie groźny. Nasze małe miasteczko wtulone było w dolinę, i jak ci już mówiłem, z jednej strony wznosił się wyniosły zamek, a z drugiej Spiska Kapituła*[9]. Dwie smukłe wieże kościoła św. Marcina przypominały strażników strzegących bezpieczeństwa mieszkańców -  zamku i miasteczka. Czasami wydawało mi się, że te dwie, stojące naprzeciw siebie budowle, łączą się w tylko im znanym, tajemnym rytualnym porozumieniu nad naszymi głowami, tak, iż życie toczące się u podnóży, całkowicie od nich zależy. Zresztą tak było. Byt i pomyślność od nich  zależała. Większość mieszkańców stanowili kupcy i rzemieślnicy tam zatrudnieni, więc życie toczyło się w rytmie przez nich nadawanym. Jednak moje wczesne dzieciństwo to czas niezmąconej szczęśliwości. Mama długo nie chciała wypuścić mnie spod swoich opiekuńczych skrzydeł, ale ojciec, a szczególnie bardzo już wiekowa babka Lubomira, postawili na swoim i zostałem posłany do szkoły przy Kapitule. Dzieliła się na szkołę wewnętrzną, gdzie wiedzę zdobywali chłopcy przeznaczeni do stanu duchownego oraz szkołę zewnętrzną, gdzie uczono pozostałych. Nauczano według programu siedmiu sztuk wyzwolonych. Po początkowym pierwszym roku, następowało triwium. Po czterech latach następował egzamin. Uczono nas nie tylko czytać i pisać po łacinie, gramatyki oraz ortografii, ale w kolejnych latach wprowadzano czytanie pisma świętego, śpiew, metrykę – naukę o rytmicznych formach poezji - matematykę, astronomię, czyli naukę o gwiazdach. To były szczęśliwe, beztroskie lata - Bernard uważnie spojrzał na Iva – zapamiętaj sobie, nauka jest bardzo ważna, daje ci wolność. Jednak czasami, gdy wie się zbyt dużo – Bernard nagle zawiesił głos – no idę już synu, jestem zmęczony. Wymawiając ostatnie zdanie, głos mu się załamał, a wesołe zazwyczaj oczy nagle posmutniały. 

        Ivo spojrzał na siedzącego obok zakonnika; więc on, ten dobry brat Bernard, także ma swoje przykre wspomnienia, a myśl o nich przynosi smutek i ból. Tak bardzo chciałbym opowiedzieć mu wszystko, absolutnie wszystko, ale wtedy każą mi pójść precz. Gdybym mógł zrzucić z siebie ten ciężar, gdybym mógł cofnąć czas. Zresztą, nic by to nie zmieniło, bowiem przecież nie wyrzekłbym się Maricy. Będę robił to co każe brat Bernard i, jeżeli to mi pisane, zostanę mnichem. 

       Przypominał sobie wielokrotnie powtarzane przez mnicha słowa: pamiętaj, klasztor to nie tylko miejsce odosobnienia oraz schronienia, ale przede wszystkim ośrodek nauki i sztuki. 
     Może kiedyś pozwolą mu przeczytać chociaż jedną z tych ksiąg, znajdujących się w bibliotece. Dobrze zapamiętał sobie, często powtarzane słowa brata Bernarda – ora et labora et lege*[10] – wyjaśnił, że jest to piękna benedyktyńska maksyma, uzupełniona o ostatnie słowo – lege. Może kiedyś pozwolą mu wejść do scriptorium, które zaczynało mu się jawić, jako najważniejsze miejsce w klasztorze. Tej myśli nie mógł wyartykułować, bo wtedy oskarżono by go o herezję, najważniejszy przecież - o czym nawet małe dziecko wiedziało - jest kościół, gdzie na ołtarzu, w tabernakulum, przechowywany jest najświętszy sakrament. Więc, w najlepszym przypadku, by go wypędzono.

     Trzeba wierzyć, czyż nie stał się cud, że znalazł się tu, pod opieką brata Bernarda, na szczególnych prawach? Pretekstem była jego choroba, na którą zapadł zaraz po przybyciu do Czerwonego Klasztoru, a teraz słabnące zdrowie starego zakonnika. Przeor zrobił wyjątek i ku zdumieniu reszty braci, zgodził się, aby został jego pomocnikiem. Był wdzięczny, a z czasem nabierał przekonania, że tak właśnie powinna wyglądać ojcowska miłość, jakiej nigdy nie było mu dane doświadczyć. 

        Ivo całkiem dobrze radził sobie z powierzonymi pracami. Porządkowanie terenu wokół kościoła św. Antoniego nie było uciążliwe. Pozwolono mu zająć niewielką przybudówkę przy infirmerii, w pobliżu klasztornego zajazdu, gdzie czuł się niezależny, a co najważniejsze, bezpieczny. Ospa pozostawiła na twarzy swoje ślady, ale to mu nie przeszkadzało – przecież postanowił zostać mnichem. Może nie tak dobrym jak brat Bernard, ale będzie się starał i swoją pracą, pilnością oraz posłuszeństwem udowodni, że nie zawiedzie pokładanego w nim zaufania. Był wdzięczny za okazaną mu pomoc i troskliwość. Postanowił, że teraz on zaopiekuje się słabnącym bratem Bernardem. 

        Jak kiedyś on, teraz Ivo, po wieczornej modlitwie, siadywał u łoża zakonnika i nacierając mu schorowane stawy maściami przygotowanymi przez brata Cypriana, prosił o kolejne opowieści. Wczesne ranki i wieczory, po modlitwie, kiedy nie byli zajęci pracą, poświęcali na naukę. Stary mnich starał się przekazać mu całą swoją wiedzę. Uczył go łaciny, włoskiego, retoryki, matematyki, astronomii, oraz znajomości roślin i ich wykorzystania. Czytać i pisać już umiał, a jeżeli chce w przyszłości zostać zakonnikiem, musi się jeszcze dużo nauczyć, chociaż Bernard dla tak zdolnego młodzieńca widział inną przyszłość. 

        Ivo najbardziej lubił wyprawy na pobliskie łąki, do lasu, lub nad Dunajec, gdzie jego bystry nurt, zakręcając i klucząc przebijał się przez Pieniny. Siadywali nad brzegiem, wpatrując się w wodę, mieniącą się refleksami załamujących się na falującej powierzchni promieni słonecznych, w której odbijały się góry, wyrastające na jego drugim, polskim brzegu. 

      - Czy wiesz Ivo, że Dunajec przebijając się przez Pieniny skręca aż siedmiokrotnie. Starzy ludzie z okolicznych wiosek opowiadali, że jeden polski król – Bolesław, Chrobrym nazwany - wyrąbał ten przełom mieczem. A jeszcze inni twierdzą, że to nieprawda, a wąwóz tak pokrętnie wytyczający bieg rzeki, wyżłobił swym potężnym cielskiem król węży. Ja jednak wierzę, że to dobry Bóg dał tę rzekę i te góry na swoją chwałę, nam na pociechę, abyśmy podziwiając piękno, oderwali się od szarzyzny oraz trudu dźwigania dni codziennych. 

      Dobrze, spokojnie i bezpiecznie było tak siedzieć sobie na kamieniu, zanurzając - od czasu do czasu - w zimnej, czystej wodzie to nogę, to rękę i słuchać opowieści brata Bernarda. A on znał ich tyle.

    - Widzisz te góry po drugiej stronie Dunajca? - Bernard przestał wpatrywać się w migotliwy nurt rzeki i gestem wskazał przeciwległy brzeg z górującymi nad okolicą skalistymi wierzchołkami - nazywają je „Trzema Koronami”. Tyle pięknych, niezwykłych opowieści wiąże się z nimi. A wiesz, że niektóre z nich dotyczą także i naszej kartuzji. Ludzie mówią, że czasami  w okolicach klasztoru ukazuje się zawodząca czarna wdowa, jedna z ofiar okrutnych mnichów, wyzyskujących okoliczną ludność. A tam dalej, w masywie Galicy, wznoszą się szczyty „Siedmiu Mnichów”, to właśnie są ci źli, grzeszni i rozpustni bracia z Czerwonego Klasztoru, zaklęci w kamień. W kamień został zamieniony także słynny rozbójnik, jeden z przywódców husytów, Piotr Aksamit. Zrabowane skarby chował w grocie, w której, kiedy nadszedł kres jego życia, nie umarł, ale skamieniał. I tak własne ciało stało się jednocześnie sarkofagiem. Och, Ivo, jesteśmy na tym świecie, o widzisz, jak ta gałązka, którą niesie woda. A gdzie ją zaniesie, ani ona, ani my, nie wiemy.

       Te leniwe chwile, spędzane nad brzegiem Dunajca, daleko poza klasztornymi murami, były dla Iva odkryciem całkiem nowych przestrzeni. Przestrzeni intelektualnych. Brat Bernard lubił, właśnie w tym miejscu, opowiadać o swoim pobycie w Italii oraz zachłyśnięciu się kulturą, sztuką i literaturą starożytną. Tam poznał dzieła rzymskich autorów: Tacyta, Wergiliusza, Plutarcha a nawet Owidiusza (wtedy na jego twarzy, siateczka zmarszczek układała się we frywolny, zabawny wzór). Mówił też o nauce, która się zowie filozofią. I, że jest to najczystsza, najpiękniejsza z nauk. Kiedyś czytając na głos Dzieje Apostolskie, całkiem niespodzianie, patrząc filuternie powiedział - widzisz Ivo, to prawda, apostołowie byli bardzo zacnymi ludźmi, ale prostaczkami i łapserdakami, a nie filozofami. Jedyny, który choć trochę zakrawał na filozofa to... Judasz Iskariota. 

     Mijały już trzy lata pobytu Iva w bezpiecznych murach klasztoru. Całkiem dobrze szła mu nauka. Łacinę opanował w takim stopniu, że od dawna był ministrantem. Polubił to spokojne życie; pracowite, uregulowane porami modlitw. Był to czas, nie tylko nauki i rozwoju, ale - przede wszystkim - rekonwalescencji zranionej duszy. Dzwony biły siedem razy na dobę, wzywając mieszkańców na obowiązkowe modlitwy.  Jutrznia, Laudy, Tercja, Seksta, Nona i Nieszpory organizowały życie od wschodu do zachodu słońca. Przywykł do tego rytmu i coraz rzadziej wspominał swoje życie w Lewoczy. Któregoś ranka, ku własnemu zdumieniu, stwierdził, że wspominając przeszłość, serce nie pęka mu już z rozpaczy.

      - Bracie Bernardzie – zebrał się na odwagę i postanowił zadać pytanie, jakie nurtowało go od dawna. Zakonnik chętnie i z empatią opowiadał o swoim dzieciństwie, ciotecznej babce i ojcu, ale nigdy nie wspomniał o matce. A kiedy, on Ivo, mówił mu o swojej rodzicielce - nieszczęśliwej, która umarła z tęsknoty za swoim utraconym ukochanym oraz strachu przed samotnym, samodzielnym życiem - mnich stawał się cichy i zamyślony. 
   - Bracie Bernardzie, nie wspominacie swojej matki, mogę wiedzieć dlaczego? - Zaskoczony tym nagłym pytaniem Bernard wzdrygnął się oraz gwałtownie na ile pozwalał mu dręczący go reumatyzm wstał, nasunął na głowę kaptur i - nawet nie spojrzawszy na  zaskoczonego taką reakcją Iva - odszedł. 

       Po nieszporach poszedł do celi zakonnika i zastał go głęboko pogrążonego w medytacji. Mnisi habit zsunięty miał do połowy, a odsłonięte plecy przecinały czerwone, jeszcze nie zaschnięte strużki krwi. Skórzana dyscyplina, która również nosiła ślady krwi, leżała na podłodze obok klęczącego, z nisko pochyloną głową, brata Bernarda. Ten widok nim wstrząsnął. Panie Boże - dlaczego ten dobry brat zadaje sobie aż takie katusze! Tym bardziej, że - jak sam mówił - był zwolennikiem nauk św. Hildegardy, tym samym przeciwnikiem nadmiernej ascezy i samobiczowania. 

        Przestraszony stanął z boku nie wiedząc co ma robić. Zostać, wyjść? Czy wolno mu naruszyć tę intymność, zakłócić spokój, nie, nie spokój - raczej czas pokuty i cierpienia. Poruszony widokiem, nie chcąc być świadkiem przejmującej, bolesnej sceny, prawie nie oddychając, chciał dyskretnie się wycofać. W tym samym momencie Bernard odwrócił głowę, spojrzał w jego kierunku, ściągniętą twarz rozjaśnił mu uśmiech, wstał z klęczek i powiedział: 
- Wejdź chłopcze, opowiem ci o mojej matce. 

       Ivo, przysiadł na krześle, stojącym pod oknem skromnej celi, gdzie oprócz wąskiego łóżka, klęcznika, stołu zasłanego papierami, dużego drewnianego krucyfiksu na ścianie, no i oczywiście tego zakrwawionego, leżącego na podłodze, narzędzia tortur – dyscypliny z drewnianą rączką, na której osadzony był pokaźny pęk powiązanych w węzełki rzemyków - nie było niczego innego. Onieśmielony uroczystym tonem, jakim brat Bernard wypowiedział to zdanie, spojrzał na jego poszarzałą twarz i poczuwszy nagły chłód – który nie wiedział skąd się pojawił - z napięciem czekał.

----------------------------------------------------
*[1] Maciej z Miechowa, zwany Miechowita (1457 - 1523), lekarz, geograf, historyk, astronom, astrolog i alchemik oraz rektor Uniwersytetu w Krakowie w latach 1501 - 1503, fundator i mecenas nauki i oświaty.
Autor książek, m.in."Chronica Polonorum", "Tractatus de dusbus Sarmatiis et Asiana et de contentis in eis".

*[2]  Urbanus Secundus (Odon a Lagery, ok. 1035 - 1099), papież w latach 1088 - 1099. Święty Bruno z Koloni był jego nauczycielem w szkole katedralnej w Reims. Wybrany na stolicę Piotrową w Terracinie, ponieważ w Rzymie znajdował się antypapież Klemens. W 1095 r., na synodzie w Clermont, wezwał do wyzwolenia Ziemi Świętej, tym samym zapoczątkowując wyprawy krzyżowe.

*[3] Welin - wyjątkowo cienki pergamin, uzyskiwany ze skóry nowo narodzonych cieląt, a nawet ich płodów.
*[4] Pierwszy młyn papierniczy w Polsce powstał w 1491 r., w Czerwonym Prądniku pod Krakowem (obecnie jedna z dzielnic miasta), na terenie należącym do klasztoru św. Ducha.

*[5]  Św. Hildegarda z Bingen (1098 - 1179), benedyktynka, mistyczka, wizjonerka, lekarka i kompozytorka. W sali ze średniowieczną rzeźbą - w Collegium Maius - odtwarzane są jej utwory muzyczne.

*[6] W 1381 r.Jan z Rusocina założył pierwszą w Polsce kartuzję pod Gdańskiem, w Kartuzach - Paradisus Bestae Mariae. Mieszkający tam mnisi zajmowali się, m.in. produkcją słynnego likieru oraz działalnością charytatywną. 

*[7] Zamek Spiski (Spissky Hrad), jeden z najważniejszych zabytków Słowacji i jeden z największych kompleksów zamkowych w Europie. Budowany był przez kilka stuleci, od XII w. Wznosi się na wapiennej skale, o wys. 634 m.n.p.m. i góruje nad całą okolicą. Od roku 1464 był siedzibą rodu Zapolyów, którzy go rozbudowali i zmodernizowali. Tu urodził się ostatni (przed Habsburgami) węgierski król Jan Zapolya. W 1528 r. skonfiskowali go Habsburgowie, potem należał jeszcze do Turzonów i Csakyów. 

*[8]  Zehra, jedna z najstarszych wsi Spisza, założona w 1245 r. Znajdujący się tam gotycki kościół sw. Ducha pochodzi z XIII w.

*[9] Spiska Kapituła, ważny ośrodek religijny na Spiszu. Siedziba opactwa z kościołem św. Marcina, z XIII w. i szkołą przy kapitule. 


*[10] Módl się, pracuj i czytaj.
Odpowiedz
#2
(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a):
 Rozdział V
 siekiery, dłuta noże, pilniki, potem pobiegnie do kuchni, gdzie kucharka Aniela, 
Brakujący przecinek po dłuta.

(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a): chociaż brat Cyprian napominał go, aby się nie drapał, on nie był w stanie się powstrzymać – no przestań już, chyba nie chcesz się oszpecić?
Cytat można by w cudzysłów i pochyłą czcionką.

(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a): - Bracie Bernardzie, grzeczny to jestem ja, a nie taki dobry człowiek, jak ty!
Jak zlikwidował brata ukochanej to chyba nie taki grzeczny? Wink
(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a): Mnisi habit zsunięty miał do połowy, a odsłonięte plecy przycinały przecinały czerwone,

(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a):
*[6] W 1381 r. Jan z Rusocina założył pierwszą w Polsce kartuzje pod Gdańskiem, w Kartuzach -Paradisus Bestae Mariae. Mieszkający tam mnisi zajmowali się, m.in. produkcją słynnego likieru oraz działalnością charytatywną. 
Literówka


Każdy rozdział to wycieczka w przeszłość. Aż sobie posłuchałem muzy Hildegardy Wink

Pozdrawiam Smile
Odpowiedz
#3
(11-03-2019, 21:22)Gunnar napisał(a):
(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a):
 Rozdział V
 siekiery, dłuta noże, pilniki, potem pobiegnie do kuchni, gdzie kucharka Aniela, 
Brakujący przecinek po dłuta.

(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a): chociaż brat Cyprian napominał go, aby się nie drapał, on nie był w stanie się powstrzymać – no przestań już, chyba nie chcesz się oszpecić?
Cytat można by w cudzysłów i pochyłą czcionką.

(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a): - Bracie Bernardzie, grzeczny to jestem ja, a nie taki dobry człowiek, jak ty!
Jak zlikwidował brata ukochanej to chyba nie taki grzeczny? Wink
(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a): Mnisi habit zsunięty miał do połowy, a odsłonięte plecy przycinały przecinały czerwone,

(25-02-2019, 13:09)nebbia napisał(a):
*[6] W 1381 r. Jan z Rusocina założył pierwszą w Polsce kartuzje pod Gdańskiem, w Kartuzach -Paradisus Bestae Mariae. Mieszkający tam mnisi zajmowali się, m.in. produkcją słynnego likieru oraz działalnością charytatywną. 
Literówka


Każdy rozdział to wycieczka w przeszłość. Aż sobie posłuchałem muzy Hildegardy Wink

Pozdrawiam Smile
Cieszę się, że posłuchałeś sobie muzy Hildegardy, tym bardziej, że jak gdyby "osobiście" jestem z nią związana. Przez lata moja pracownia w Muzeum UJ Collegium Maius znajdowała się w tej samej sali (w której dzisiaj obejrzeć można kolekcję średniowiecznych madonn) - a po włączeniu podświetlenia także średniowiecznych witraży, rozbrzmiewa muzyka przez nią skomponowana.

Co do tekstu, miło że znajduję w Tobie czytelnika, i mam nadzieję, że to nie tylko z racji funkcji rzetelnie przez Ciebie pełnionych na portalu. Dziękuję serdecznie.
Dziękuję także, za wyłapanie literówek - zgubione z, brakujący przecinek, przekręcone przycinały, zamiast przecinały oraz (co mnie bardzo ubawiło, patrząc na kontekst) grzeczny zamiast grzeszny. Jedna literka i co porobiła z tekstem? To tak jakby przyjść do spowiedzi i prosić o rozgrzeszenie za to, że się było grzecznym. Ot, psikus. Oczywiście, wszystkie wyłapane przez Ciebie uchybienia poprawię.
Obiecuję także, że jak tylko uporam się z nawarstwioną (w związku ze zbliżającą się wystawą moich prac w Collegium Maius) pracą, zabiorę się za lekturę fragmentów powieści publikowanych na Via Appia, w tym Twojej. Chociaż, szczerze mówiąc kilka już przejrzałam i - nie powiem - wciągają.


Serdeczności, wraz z życzeniami miłego, wiosennego już weekendu
n

Ps. no to jeszcze:
Odpowiedz
#4
(22-03-2019, 17:05)nebbia napisał(a):
Cieszę się, że posłuchałeś sobie muzy Hildegardy, tym bardziej, że jak gdyby "osobiście" jestem z nią związana. Przez lata moja pracownia w Muzeum UJ Collegium Maius znajdowała się w tej samej sali (w której dzisiaj obejrzeć można kolekcję średniowiecznych madonn) - a po włączeniu podświetlenia także średniowiecznych witraży, rozbrzmiewa muzyka przez nią skomponowana.

(...)

Ps. no to jeszcze:
Od zawsze miałem słabość do śpiewu operowego. Potem odkryłem klawesyn oraz muzykę średniowieczną. Więc to sama przyjemność. Jest w tym pewien mistycyzm Wink

(22-03-2019, 17:05)nebbia napisał(a):
Co do tekstu, miło że znajduję w Tobie czytelnika, i mam nadzieję, że to nie tylko z racji funkcji rzetelnie przez Ciebie pełnionych na portalu. Dziękuję serdecznie.
Drugą moją muzą jest historia, więc zawsze zaglądam do Twoich utworów z ciekawością Smile

(22-03-2019, 17:05)nebbia napisał(a):
Obiecuję także, że jak tylko uporam się z nawarstwioną (w związku ze zbliżającą się wystawą moich prac w Collegium Maius) pracą, zabiorę się za lekturę fragmentów powieści publikowanych na Via Appia, w tym Twojej. Chociaż, szczerze mówiąc kilka już przejrzałam i - nie powiem - wciągają.
Autorom, w tym mnie, na pewno będzie miło z powodu kolejnego czytelnika Smile

Pozdrawiam
Odpowiedz
#5
super idzie kolejna super opowiessc ;p
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości