Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W cieniu arkad, rozdz. III Łucja i profesor
#1
Rozdział III

Kraków - lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku

 
Łucja i Profesor – przypadki biskupa Ł.
 
          W gwałtownie otwartych drzwiach ukazała się ogromna gałąź jabłoni papierówki  obsypanej pierwszymi, jasnozielonymi jabłkami. Dopiero zza niej wynurzyła się twarz portiera Józefa. Ze zdziwieniem patrzyła, jak – zdyszany wspinaczką  po tych stromych  siedemnastu kręconych schodach - wszedł do pracowni z  nietypowym bagażem. Zaraz za nim pojawił się profesor z naręczem wyrwanych z korzeniami krzaczków truskawek i poziomek. Wstała, całkowicie zdezorientowana. Profesor, położywszy ten owocowy ciężar na biurku, chwycił ją w ramiona, delikatnie przytulił i konspiracyjnym, prawie teatralnym szeptem powiedział  –  dziecko, oddychaj, teraz już możesz oddychać swobodnie, a co równie ważne w twoim stanie – spojrzał z uśmiechem - powinnaś się dobrze odżywiać.
           Trzy miesiące temu rozpoczęła pracę w muzeum, więc kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, nie wiedziała,  jak ma o tym zakomunikować. Na dodatek z rozmów ze starszymi pracownicami wywnioskowała, że profesor nie lubi ciężarnych kobiet. Tym bardziej, że sam, niestety, nie miał dzieci. Ale przecież jest już w takim wieku, kiedy raczej zostaje się dziadkiem, a nie ojcem, więc może nie będzie aż tak źle - pocieszała się. Mając to wszystko na względzie, kiedy odkryła, że za kilka miesięcy zostanie mamą - w jego obecności - bezwiednie „była na wdechu”, wciągając mało widoczny przy jej szczupłości brzuch. Takie danie do zrozumienia, że wie, i akceptuje jej odmienny stan, było zaskakująco miłe.

              Codziennie wczesnym popołudniem, około godziny czternastej trzydzieści z ust profesora padało „sakramentalne” pytanie - czy pan Gieniu*[1] poszedł już na pocztę? - Takie pytanie – szyfr mogło paść nawet w obecności postronnych, niewtajemniczonych osób. No bo cóż w tym poleceniu dziwnego? Nic. Często też było doprecyzowane - a czy Gieniu wie, że powinien kupić również atrament? - To był swoisty sygnał, iż czas kończyć służbowe czynności i pora zasiąść przy wspólnym stole. Pan Gieniu „z poczty” przynosił jarzębiak (ulubiony trunek profesora), a „atramentem” były pierogi, łazanki,  lub bigos z „Kapusty” pobliskiej kultowej jadłodajni. Profesor prosił, aby butelkę stawiać (tak na wszelki wypadek, gdyby trafił się nieoczekiwany gość, nie, nie gość, albowiem ci byli zawsze z radością witani, ale jakiś natrętny interesant) na podłodze – schowajcie za nogą Pani Zosi, bo ani Krysia, ani Irena, ani Basia, ani Pani Nira, ani nawet Łucja nie mają odpowiednio „ukształtowanych” łydek zapewniających całkowitą ochronę oraz anonimowość cennej zawartości - żartował. 
        W takich chwilach, rozpoczynała się najprawdziwsza duchowa uczta. Profesor snuł opowieści. Opowieści przeróżne, przeplatane anegdotami i pikantnymi historyjkami, prawdziwe oraz takie, raz mniej, raz bardziej podkolorowane. Chłonęła je całą sobą i prawie nigdy się nie odzywała. Jeżeli tak, to tylko wtedy, kiedy pytanie skierowane było bezpośrednio do niej. Starała się pozostawać z boku - prawie niewidzialna.
       Jedną z takich frywolnych historyjek, opowiedzianych tak barwnym, soczystym językiem, że wcale nie była pewna, czy jest prawdziwa, czy też zrodziła się z fantazji (profesora? – a może jej?), była opowieść o znanej w dziewiętnastowiecznym Krakowie postaci  -  biskupie Ludwiku Łętowskim*[2]. 

Brzmiała mniej więcej tak:
                                                  
       Do biskupa Ł. zgłosiła się bardzo wzburzona młoda dziewoja i gwałtownie domagała się widzenia z „Jego Najważniejszą Ekscelencją”, nie przyjmując do wiadomości faktu, że sekretarz własnym ciałem zagradzał drzwi do gabinetu przełożonego. Jej krzyki dotarły do siedzącego przy biurku, zajętego pisaniem duchownego, który zniecierpliwiony niemilknącym jazgotem wyszedł z pokoju. Zobaczywszy go, przypadła do jego kolan, lamentując: 
  – Najpokorniej błagam Waszą Najwyższą Ekscelencję o pomoc i sprawiedliwość, bo inaczej to nic tylko do Wisły mi się rzucić, bo co ja biedna pocznę, kiedy urodzi się dziecko, a jużci i teraz ojce - jak tylko się wydało - że jestem brzemienna, wyrzucili mnie z domu. O ja nieszczęsna, ja nieszczęsna, co ja pocznę!. Ratuj Wasza Najjaśniejsza Ekscelencjo!
      - Córko, a co ja i kościół mają z tym wspólnego – zdziwiony biskup podniósł z kolan zapłakaną dziewczynę – uspokój się, mów po kolei, co się stało oraz kto jest ojcem tego nienarodzonego dziecka.
      - Wasza Przewielebność, no bo to było wtedy, kiedy poszłam z ojcem pomóc mu w pracach w ogrodzie klasztornym, bo w wigilię świętej Joanny pobił się w karczmie z kumem Maciejem. Miał paskudnie poharataną rękę, która na dodatek spuchła jak bania i nic tą ręką nie mógł robić, a tu przeor przysłał młodego mnicha, żeby ojciec koniecznie przyszedł i posprzątał ogród, bo robili remont refektarza i wszyściutko wywalili przez okno, prosto do ogrodu i okropnie go zniszczyli, a jak przeor to zobaczył, to bardzo się rozgniewał, bo lubił ten swój ogród, w pielęgnacji którego pomagał mu mój ojciec, który miał specjalne pozwolenie wejścia za furtę, bo ojciec ma dobrą rękę do wszelijakich roślin i innych drzew, więc często go proszą o pomoc, a ta jego ogrodnicza robota zawsze jest nieźle nagradzana i matka nie narzekała. No to ojciec, za namową matki, spytał się, czy może mnie wziąć do pomocy, bo nijak sam nie dałby rady, a jakieś grosze zawsze są w domu potrzebne. Najwielkoduszniejszy Ksiądz Biskup pewnie sam to dobrze wie – dziewczyna podniosła głowę, uważnie rozejrzała się po bogato urządzonym wnętrzu – no, no, jak tu bez zarobków utrzymać taki piękny pałac.  Jego Wyniosła Ekscelencja przecież musi to wiedzieć, więc ojciec nie mógł powiedzieć, że nie pójdzie, a matka podpowiedziała mu, że może ja pomogę, bo wyrosłam taka duża i silna.

 Te gwałtownie, z niebywałą szybkością, bez żadnego porządku i jednym tchem wyrzucane przez dziewczynę słowa zaczęły biskupa wyprowadzać z równowagi, więc zniecierpliwiony podniósł głos.
     - Uspokój się i mów do rzeczy, o co ci chodzi, bo ja nie mam czasu na wysłuchiwanie tego co tu mówisz, bez ładu i składu.
      - Wasza Ekscelencjo mówię przecie jasno i uczciwie o mojej krzywdzie i jak do niej doszło.
     - To przejdź do rzeczy i nie marnuj mojego czasu.
     - Już to Przewielebna Ekscelencjo i Eminencjo robię, wiec ten przysłany młody mniszek, a taki ładny i gładki – przez moment na ustach dziewczyny zagościł uśmiech - powiedział, że bracia na pewno się nie zgodzą, aby za mury ich klasztoru weszła niewiasta, więc ojciec zdrową ręką drapał się po głowie, ale zaraz matka spytała, czy ojciec może przyjść z synem. Ja i ojciec bardzo się zdziwiliśmy, no bo skąd i co tu do rzeczy ma jakiś syn, skoro w domu są tylko jeszcze dwie młodsze siostry, a matka znowu brzemienna i ojce mają nadzieję, że nareszcie urodzi im się syn, bo mama codziennie chodzi aż na Rynek i modli się w tym pięknym, wysokim kościele, raz mnie też ze sobą zabrała i widziałam taki piękny ołtarz, że chyba tak właśnie urządzone jest niebo, więc patrzyliśmy na siebie, kiedy mama powiedziała, żeby przeor się nie martwił, bo jej chłop niechybnie zaraz przyjdzie z synem, który też uczy się tego fachu. Wtedy młody mnich z klasztoru, powiedział – dobrze, byle szybko, bo przeor -  jak powtórzył ze dwa razy -  jest bardzo zagniewany.
    - Jeżeli zaraz nie przestaniesz pleść tych bzdur i nie powiesz krótko, do rzeczy tylko na temat tego co się stało, każę cię natychmiast stąd wyrzucić.
      - Najłaskawsza Przewielebność, toż to ja właśnie dokładnie, żeby niczego nie zapomnieć, dokładniusieńko, po kolei, mówię co i jak.
     - Nie nadwyrężaj mojej cierpliwości!

     Spojrzała na biskupa z wyrzutem, ale zaraz spokorniała, a z zaczerwienionych od płaczu oczu spływały łzy, które po dziecinnemu, bezradnie rozmazywała wierzchem dłoni. Biskupowi zrobiło się jej żal, więc nieco łagodniejszym tonem powiedział.
     - No dobrze, już dobrze, nie płacz, i do rzeczy.
     - Najważniejsza Ekscelencjo, przecież tylko właśnie w Waszej Przewielebności i Wysokiej Eminencji cała moja nadzieja. Jak to było dalej, aha, ojciec kazał mi się przyodziać w jego starą koszulę i portki, całkiem dobrze na mnie to leżało, bo wyrosłam, jak ten chojak w Lasku Wolskim, tak mówiła o mnie ciotka Agata, na głowę matka wcisnęła mi czapkę dziadka Jakuba, okropnie było mi wstyd, portki mnie strasznie obcierały w … 
       Biskup podniósł rękę i chrząknął karcąco. Dziewczyna, zrozumiawszy swój nietakt, nie dokończyła zdania. Zaraz jednak na nowo kontynuowała swoją opowieść. 

      - Po drodze nikt nie zwracał na nas uwagi i doszliśmy do furty klasztoru. Ojciec zastukał kołatką, brat furtian spojrzał przez małe, zakratowane okienko, które było w drzwiach, popatrzył na nas, ojciec powiedział, że musiał przyjść z pomocnikiem, bo go ręka boli i on (powiedział o mnie „on”!) będzie mu pomagał. Wydawało się, że zakonnik się zawahał, ale w końcu nas wpuścił. Więc weszliśmy, ja się jeszcze bardzo bałam, ale ojciec dał mi kuksańca w bok, aż podskoczyłam, tak mnie zabolało, ale nadal się bałam, żeby się nie wydało. Kiedy ojciec zobaczył, jak wygląda ten pielęgnowany przez niego ogród, aż jęknął, a ja nie wiedziałam, czy to z powodu tej rujnacji na jaką patrzył, czy dlatego  że złapałam go za chorą rękę.

      Ksiądz biskup sufragan Ł. z głębokim westchnieniem, które równie dobrze mogło być dowodem jego bezradności wobec tego niczym nie dającego się pohamować słowotoku stojącej przed nim dziewczyny oraz zrezygnowawszy z jej ponaglania, bo już wiedział, że to nie skutkuje, a wprost przeciwnie  powoduje coraz gwałtowniejszą oraz chaotyczną nawałnicę słów, usiadł w przysuniętym przez sekretarza fotelu, bowiem – niestety - wszystko na to wskazywało, musi wysłuchać tej opowieści, która, póki co, wcale nie zmierzała do końca, a nawet jeszcze dobrze się nie zaczęła.

      - Sprzątaliśmy, to znaczy przede wszystkim ja sprzątałam, bo ojciec w cieniu rzucanym przez dużą lipę rozmawiał z przeorem. W południe, kiedy  zabrzmiał dzwonek i wszyscy mnisi poszli do refektarza na obiad, ten młody mnich, ładny, no… ten, który był u nas rano, przyniósł nam po misce zupy, chleb i wodę w dzbanku. Jak na niego popatrzyłam, to się cały zarumienił, policzki miał jak namalowane, oczy mu błyszczały, a ja poczułam, że część włosów wysunęła mi się spod czapki, więc je szybko, żeby ojciec nie widział, bo jeszcze w domu surowo nakazał mi, żebym je wszystkie dobrze pod czapkę schowała, a matka dała mi dziadkową, taką dużą, żeby się wszystkie zmieściły i przykazał pilnować, aby cały czas były pod tą czapką, a tu, przy tej robocie wcale nie zauważyłam, że się wymknęły, a przecież, jak sama Wasza Prześwietna Eminencja widzi są długie, kręcone i matka mówi, że to jedyna moja ozdoba i mnie też się podobają. 
      Dziewczyna na chwilę zamilkła, przymknęła oczy, jakby pod zamknięte powieki przywoływała obraz młodego zakonnika, ale za moment, zanim biskup zdążył zareagować, na nowo zaczęła mówić. 
      - Wiec poprawiłam włosy i ręką sprawdziłam, czy wszystkie znalazły się pod czapką, ale ten młody mnich, ciągle wpatrywał się we mnie, a jego nie tylko policzki, ale również czoło oraz szyja stawały się coraz bardziej czerwone. Na szczęście ojciec niczego nie zauważył, a ja od razu pomyślałam, że to wielka szkoda, żeby takiego ładnego młodzieńca przeznaczać do klasztoru. Toż to czyste marnotrawstwo! - rozłożyła ręce, a w jej głosie brzmiało oburzenie – Braciszek pozbierał puste miski i sobie poszedł, a my, to znaczy ja, na nowo zabraliśmy się do roboty. Zrobiło się późno, zmierzchało, byłam bardzo zmęczona, bolały mnie nie tylko ręce, ale i grzbiet. Wtedy przeor powiedział, żeby przyjść jutro, więc poszliśmy do domu.

    Biskup miał już serdecznie dosyć tej przydługiej opowieści, dał znak sekretarzowi by wyprowadził dziewczynę, ale ta, zrozumiawszy intencje, ponownie przypadła do jego nóg i zaniosła się głośnym szlochem.
    - Moje dziecko, jeżeli zaraz nie przejdziesz do sprawy, jaka cię tu sprowadziła, ksiądz sekretarz pomoże ci wyjść.
     - Toć przecie Przewielebności mówię! I to samą prawdę! Samiutką! W następny ranek  zaraz po śniadaniu  znowu włożyłam wczorajszy przyodziewek i poszliśmy do klasztornego ogrodu. Całe dopołudnie pracowaliśmy, bo i ojcu się trochę polepszyło i to co usunięto z refektarza, ładowaliśmy na wóz. W południe przyniósł nam posiłek, jakiś inny zakonnik, taki stary, gruby. Wyglądałam tego młodego braciszka, ale nigdzie go nie widziałam. Było bardzo gorąco, ojciec położył się pod starą lipą, powiedział, że tylko na chwilkę musi odpocząć - i chyba przysnął - więc poszłam za krzaki tam w ten w róg ogrodu, którego nie widać z okien klasztoru, bo chociaż na moment chciałam zdjąć te grube ojcowe portki, bo mnie strasznie poobcierały i cała byłam spocona. Przy murze stał spory cebrzyk, jak do niego zajrzałam, to na dnie było trochę wody, więc się pochyliłam i chciałam jej nabrać, a wtedy usłyszałam, że ktoś się zbliża. Przestraszyłam się i już chciałam odwrócić, ale wtedy czyjaś delikatna ręka podniosła mi koszulę i ja miałam nadzieję, a nawet byłam pewna, że to ten ładniutki, młody mnich, więc stałam nieruchomo i robiło mi się jakoś dziwnie, słodko, miękko w nogach, a nawet i trochę się trzęsły, a ten ktoś  głaskał mnie łagodnie pod koszulą po plecach, więc coraz bardziej było mi słodko oraz jeszcze bardziej gorąco i wtedy - pewne ten „mój mniszek”, bo tak sobie już o nim myślałam - przechylił mnie jeszcze mocniej do przodu i zrobił to, co nieraz widziałam u koni i psów, kiedy to samiec dosiada samicę. To wszystko stało się tak szybko, że prawie nic nie poczułam, więc się zdziwiona odwróciłam, żeby zobaczyć co i jak, a on, ten obcy mnich, bom już wiedziałam, że to ktoś inny, bowiem zanim zdążyłam zajrzeć mu w twarz, nasunął jeszcze głębiej na oczy wielki kaptur, więc złapałam w rękę to co wystawało, a było to jego przyrodzenie…
       Młody sekretarz aż pobladł wpatrując się w dziewczynę.

      - Oszczędź nam wszystkim tych plugawych szczegółów, bezwstydnico!
   - Kiedy to najważniejsze Wasza Wielka Ekscelencjo! Nie widziałam jego twarzy, ale już dobrze się zorientowałam, że to nie był, niestety,  „ten mój mniszek”, tylko jakiś zupełnie inny, taka jakaś całkowita mizerota, wiem to, bo zanim uciekł, dobrze przyjrzałam się temu, co trzymałam w ręce. No to się ubrałam, bardzo oburzona taką wielką bezczelnością i tym całym świństwem, jakie mi zrobił i  poszłam obudzić ojca, który zaprzągł konia do wyładowanego wozu i pojechaliśmy do domu.
        - No i?
       - No i już więcej o tym co wydarzyło się w klasztornym ogrodzie nie myślałam, po prawdzie nie było o czym, aż tydzień temu, kiedy już od kilku niedziel nie miałam tych dni, Wasza Łaskawość wie – zawiesiła głos - tych niewieścich  dni, spytałam ciotki Agaty, czemu, a ona zaraz poleciała do mojej matki i... dopiero się zaczęło! Zaprowadzili mnie do jednej starej babki, którą wzywają, jak tylko na brzemienne białogłowy przychodzi ich czas, a ta powiedziała, że ja też jestem przy nadziei i wtedy matka, kazała mi powiedzieć z kim się kładłam. A ja przecież nigdy z nikim się nie kładłam!

     - To teraz mnie musisz powiedzieć całą prawdę, jak na spowiedzi, kiedy, z kim i jak często jeszcze obcowałaś z mężczyznami. Mów wszeteczna! - wstrząśnięty jej słowami biskup podniósł głos.
     - Niech bym tu na miejscu skonała, nigdy z nikim się nie kładłam, tylko ten jeden raz, ale czy to można nazwać pokładaniem? Zgody na to przecież nie dałam, żadnej przyjemności z tego nie miałam, prawie nic nie poczułam, a teraz takie kłopoty. I za co! I gdzie tu moja wina? Więc, albo Wasza Najwyższa Ekscelencja znajdzie tego, co mi to zrobił, albo ja rzucę się do Wisły. Moje życie jest w rękach Waszej  Najważniejszej Przewielebności i Sprawiedliwości – zakończywszy swoją perorę tak dramatycznym akcentem, zastygła w bezruchu, czekając na werdykt.
 
       No to postawiła mnie w sytuacji, z której nie wiem jak wybrnąć. Kogo i jak mam szukać, sama przecież mówi, że nawet nie widziała jego twarzy. Biskup usadowił się wygodniej na fotelu. Już sam nie wiedział, czy słuchając tego przydługiego wywodu, miała do czynienia z latawicą, czy aż tak naiwną oraz głupią dziewką.
      Jakiż niewdzięczny ten mój los, czym ja muszę się zajmować, zamiast oddać się bez reszty ulubionym czynnościom - poza modlitwą, ona przecież jest najważniejsza, ale to oczywistość - badaniu historii oraz szczęśliwego ukończeniu dzieła o moich poprzednikach: biskupach, prałatach i kanonikach krakowskich. 

       Dziewczyna patrzyła na niego z napięciem, aż otworzyła usta, na szczęście nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, więc nic nie rozpraszało wytężonego procesu umysłowego biskupa, jak rozwiązać ten problem. Nagle przez usta przebiegł mu uśmiech – mam, przecież to takie proste!  Wprawdzie nie widziała twarzy tego zakonnika, ale dobrze przyjrzała się czemu innemu, ba trzymała to nawet w swojej dłoni, więc sprawa jasna. Ustawię tych wszystkich mnichów w rzędzie, niech sobie nawet mają nasunięte na głowy kaptury, a nawet zarzucone całe habity, nie o ich oblicza wszak chodzi, a już ona rozpozna i wskaże winnego.


       Łucja była zauroczona takimi, często bardzo pikantnymi opowiastkami, no może nawet nie samymi historyjkami, ale sposobem ich przekazywania przez profesora. Zazdrościła mu swobodnego, soczystego, „pełnego kolorów” posługiwania się językiem ojczystym. W taki sposób - czego nie raz na wykładach z historii sztuki była świadkiem – że w sali pełnej studentów, panowała absolutna cisza. Ona, nigdy nie osiągnie tej barwności, lekkości, ale równocześnie jędrności, i - jak przyszło jej do głowy – takiego wprost „rozbuchania” językowego i intelektualnego. Jak i głębokiej wiedzy, nie tylko z dyscypliny uprawianej przez profesora, ale rozległej, szerokiej, dotyczących tylu dziedzin, takiej - jak to się zwykło nazywać – prawdziwie renesansowej osobowości. Jaka szkoda, że tak krótko dane jej było obcować z kimś tak szczególnym.

      Dziewięć miesięcy po zatrudnieniu w Muzeum Collegium Maius, poszła na kilkumiesięczny urlop macierzyński. Potem powróciła na kolejne kilka miesięcy, kiedy już było wiadomo, że profesora, jego własna Alma Mater bezapelacyjnie wyśle na emeryturę natychmiast, jak tylko osiągnie odpowiedni, określony przepisami wiek. Samego momentu pożegnania się profesora ze „swoim dzieckiem” Muzeum Collegium Maius – wszak innego nigdy nie miał – nie była świadkiem. W tym czasie najważniejsze było jej dziecko – maleńki, ukochany synek, istny cud - i tylko nim zajmowała się przez kolejne trzy lata. 

           Do muzeum powróciła już w zupełnie odmiennych warunkach, kiedy rządy sprawował całkiem inny profesor, wtedy jeszcze docent doktor habilitowany. 

-------
*[1]  Pan Gieniu - Eugeniusz Sternadel (1906 - 1999), najstarszy uniwersytecki pedel, długoletni i wierny pomocnik i rówieśnik prof. Karola Estreichera młodszego. Ostatni lokator Collegium Maius, kontynuujący wielowiekową tradycję zamieszkiwania w najstarszym uniwersyteckim gmachu.
 
*[2]  Ks. biskup sufragan krakowski Ludwik Łętowski (1786 - 1868), historyk, literat, członek Senatu Rzeczypospolitej Krakowskiej, postać barwna, mająca w swoim życiorysie także epizod żołnierski. Był porucznikiem w wojsku Księstwa Warszawskiego. W Krakowie, 1852 roku, zostało wydane dzieło jego życia - "Katalog biskupów, prałatów i kanoników krakowskich".



 
 
 
 
 
 
 

 
Odpowiedz
#2
(27-12-2018, 13:20)nebbia napisał(a):
 No bo cóż w tym poleceniu dziwnego?  Nic. 
nadliczbowa spacja przed "nic"

(27-12-2018, 13:20)nebbia napisał(a):
    - Jeżeli zaraz nie przestaniesz pleść tych bzdur i nie powiesz krótko,  do rzeczy   tylko na temat tego co się stało,
nadliczbowe spacje


(27-12-2018, 13:20)nebbia napisał(a):
       No to postawiła mnie w sytuacji, z której nie wiem jak wybrnąć. Kogo i jak mam szukać, sama przecież mówi, że nawet nie widziała jego twarzy. Biskup usadowił się wygodniej na fotelu. Już sam nie wiedział, czy słuchając tego przydługiego wywodu, miała do czynienia z latawicą, czy aż tak naiwną oraz głupią dziewką.

      Jakiż niewdzięczny ten mój los, czym ja muszę się zajmować, zamiast oddać się bez reszty ulubionym czynnościom - poza modlitwą, ona przecież jest najważniejsza, ale to oczywistość - badaniu historii oraz szczęśliwego ukończeniu dzieła o moich poprzednikach: biskupach, prałatach i kanonikach krakowskich. 

Przemyślenia w pierwszej osobie dobrze wyróżnić pochyłą czcionką.
Odpowiedz
#3
Gunnar,
nadliczbowe spacje zaraz usunę. Tak to jest, jak się tekst kopiuje, to należy go dokładnie przejrzeć, bo pojawiają się "takie kwiatki".  A wewnętrzne rozważania biskupa nie zostały zapisane kursywą, to ta sama sprawa. Poprawię.

Miło mi, że zechciałeś  zajrzeć, dziękuję i pozdrawiam
n
Odpowiedz
#4
A jeszcze zapomniałem napisać o swoim odczuciu co do tekstu.
Podobnie jak w przypadku poprzednich rozdziałów pozytywne, ze względu na warsztat jak i treść.
Na razie to takie ciekawe anegdotki, ale zapewne z biegiem czasu będą łączyć się w jakąś całość.

Pozdrawiam Smile
Odpowiedz
#5
(09-02-2019, 13:54)Gunnar napisał(a): A jeszcze zapomniałem napisać o swoim odczuciu co do tekstu.
Podobnie jak w przypadku poprzednich rozdziałów pozytywne, ze względu na warsztat jak i treść.
Na razie to takie ciekawe anegdotki, ale zapewne z biegiem czasu będą łączyć się w jakąś całość.

Dziękuję, Gunnarze. Pozytywna ocena cieszy i mobilizuje. Powieść, nie pamiętam, czy wspominałam, liczy już dwadzieścia rozdziałów. Rzecz w tym, że przed zamieszczeniem kolejnych powinnam je poddać drobiazgowej korekcie, szczególnie w kierunku sprawdzenia interpunkcji, ale dopadło mnie totalne lenistwo i brak chęci do powrotu "Pod arkady".  Mam nadzieję, że to przejściowe zniechęcenie.

Pozdrawiam
n
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości