Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
W cieniu arkad, rozdz. I Łucja
#1
Rozdział I

 Kraków - pierwsza dekada dwudziestego pierwszego wieku

Łucja

        Weszła na schody zwane „mostkiem westchnień” i nagle uderzyła ją myśl, że właśnie tutaj, gdzieś pod jej stopami, być może w ożebrowaniu stropu znajdującej się poniżej sali, powinna znajdować się wskazówka, lub - w co mocno chciała wierzyć - nie tylko sama wskazówka, ale też zaginione fragmenty tego niezwykłego manuskryptu, których szukają od stuleci. O tym rękopisie i jego do dzisiaj nie odnalezionych kartach po raz pierwszy usłyszała od prof. Estreichera*[1], ówczesnego kierownika Muzeum UJ Collegium Maius. Pewnego dnia profesor, jak to miał w zwyczaju, snując jedną ze swoich interesujących opowieści - tym razem o odnalezionym pod progiem zamku w Niedzicy inkaskim kipu*[2], podczas przeprowadzanych tam w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku prac konserwatorskich, wspomniał również i o tym dziwnym - napisanym do dnia dzisiejszego nieodczytanym pismem - rękopisie. Nazwał go Manuskryptem Voynicha, co wówczas Łucji nic nie mówiło. Słuchała z ciekawością, kiedy barwnie o nim opowiadał, twierdząc, że jest on jednym z najbardziej tajemniczych rękopisów średniowiecznych, powstałych prawdopodobnie (bo i co do jego datowania są wątpliwości) w pierwszej połowie piętnastego wieku. Przez badaczy nazwany został „Manuskryptem Voynicha”, ponieważ to właśnie Voynich - a właściwie Michał Habdank Wojnicz - Amerykanin polskiego pochodzenia, kolekcjoner i antykwariusz nabył go w roku tysiąc dziewięćset dwunastym od Towarzystwa Jezusowego mającego swoją siedzibę w Willi Mondragone we Frascati pod Rzymem. Ta, oprawna w skórę, pergaminowa księga - o wymiarach 15 cm x 22,5 cm, składająca się ze stu trzydziestu sześciu welinowych kart, dwustronnie zapisanych, numerowanych, pokrytych różnymi rysunkami, wykresami oraz nieznanym pismem - nie zachowała się w całości. Dzisiaj pozostało ich sto dwadzieścia, czyli - gdzieś w zakamarkach dziejów - przepadło szesnaście kart. I kto wie, czy właśnie nie najistotniejszych dla zrozumienia oraz wyjaśnienia zagadki tego tajemniczego rękopisu. Profesor stwierdził, że w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym manuskrypt przekazany został Uniwersytetowi Yale w United States of America. Nadal jest tam przechowywany, w Bibliotece Rzadkich Ksiąg Beinecke`a, pod numerem katalogowym MS 408. Pamięta go doskonale, bowiem miał przyjemność trzymać tę księgę we własnych dłoniach podczas ostatniej wizyty w USA. 
          Łucja dostrzegała i chciała wierzyć przesłankom -  aczkolwiek nikłym, ale jednak realnym - że przywiezione do Krakowa, w pierwszej ćwiartce szesnastego wieku, kilkanaście kart manuskryptu, ukryte zostało gdzieś w murach, albo stropie budowanej w tym czasie uniwersyteckiej biblioteki.

          Schody, które właśnie pokonywała, od początku wydawały się jakieś dziwne. Nie, nie same schody, ale wyczuwalna - przynajmniej przez nią - panująca tu atmosfera. Z komunikacyjnego punktu widzenia były wygodne, bowiem tworzyły bezpośrednie połączenie z drugą częścią muzeum. Właściwie pierwszą, mieszczącą najważniejsze gabinety i pracownie. W drugiej to było "jej królestwo” – magazyny i pracownia. Do tej pierwszej części udawała się tylko wtedy, gdy była do tego zmuszona, lub jakaś czynność wymagała jej obecności.  I tak, gdy tylko dana sprawa nie wydawała się pilna, wybierała drogę okrężną. Kłopotliwą, czasochłonną, z biegiem lat coraz bardziej męczącą, ale wolała to. Korytarz, klatka schodowa, tzw. „studencka” - pięćdziesiąt siedem drewnianych stopni, za każdym razem liczyła, jakby ich liczba mogła ulec zmianie, dwa piętra w dół, kolejny korytarz, dziedziniec arkadowy oraz ponownie schody na drugie piętro. Najpierw szerokie - „rektorskie” - składające się z dwudziestu trzech kamiennych stopni, następnie cztery kroki po krużgankach pierwszego piętra i krótka wspinaczka po tych siedemnastu, również z piaskowca, zakręconych, niewygodnych, wiodących do ważnych pomieszczeń drugiego piętra, tak zwanej „góry”. Nazwana tak w opozycji do „muzealnych dołów”, miejsca, gdzie ona obecnie pracowała, pomimo, że znajdowało się na tym samym poziomie. Ale to była tradycja. Określenie powstało dawno temu, gdy jej magazyn i gabinet były obok tak zwanego „muzealnego ciągu”, czyli sal ekspozycyjnych udostępnianych do zwiedzania, usytuowanych na pierwszym piętrze. W jej dawnej pracowni obecnie podziwiać można kolekcję sakralnej rzeźby średniowiecznej, w tym między innymi Madonnę z Prandocina, rzeźbę polichromowaną,  z około tysiąc czterysta dziesiątego roku,  jedną z tak zwanego cyklu „pięknych madonn” oraz Matkę Boską Bolesną*[3], drewnianą figurę niezwykłej urody. Cała postać Matki Boskiej, a szczególnie załamane ręce i bezbrzeżnie smutna twarz, stanowiły kwintesencję bólu i nieszczęścia. W ciężkich chwilach zwątpienia i rozpaczy, przybiegała do tej Madonny - matki, będącej świadkiem bólu i śmierci swego syna - po ratunek, siły do dalszej walki oraz pociechę i co najważniejsze, nadzieję. Ponadto w tej sali, po włączeniu odpowiedniego przycisku, rozlegała się muzyka Hilderardy z Bingen. Kiedy po raz pierwszy ją usłyszała zrobiła na niej ogromne wrażenie. Z uwagą i wzruszeniem słuchała podniosłych i natchnionych antyfon i hymnów skomponowanych przez tę niezwykłą świętą, na początku dwunastego wieku. Po wstukaniu w wyszukiwarkę internetową hasła Hilderarda z Bingen przeczytała takie słowa:


      Za panowania Henryka IV w Świętym Cesarstwie Rzymskim żyła w Galii Bliższej dziewica słynąca ze szlachetnego urodzenia i świętości. Na imię jej było Hildegarda. Jej rodziciele Hildebert i Mechthylda, choć ludzie możni i ze sprawami światowymi obeznani, mieli na względzie dary należące Stwórcy, oddali przeto córkę w służbę Bogu. Jeszcze w dziecięctwie od spraw ziemskich się odsunęła, odgrodzona od nich przedziwną czystością.

       W ważnych dla niej momentach przychodziła również do kaplicy św. Jana Kantego niegdyś jego skromnego mieszkania, a raczej ciemnej izby z jednym niewielkim oknem wychodzącym na ulicę, wtedy zwaną Żydowską (dzisiaj św. Anny) i zapalała świecę temu uniwersyteckiemu świętemu. Była przekonana, że Collegium Maius oraz ludzie tu pracujący otoczeni są jego szczególną opieką. To samo myślała o św. Jadwidze Królowej, oraz o profesorze Karolu Estreicherze młodszym, zaraz po jego śmierci. Mając tak różnych oraz możnych protektorów, zawsze w tych murach czuła się bezpieczna.

        Za każdym razem, kiedy przechodziła „mostkiem westchnień” ogarniało ją dziwne uczucie - niepokoju, lekkiego mrowienia wzdłuż kręgosłupa, niedookreślonej energii - wywołane jakby śladem czyjejś obecności i jeszcze czegoś, czego właściwie nie umiała nazwać. Cienia? Czasami nawet, ale tylko wtedy, gdy była już bardzo zmęczona, ulegała złudzeniu, że słyszy jakieś szepty. Przez wargi przebiegł jej ledwo dostrzegalny uśmiech, kiedy przypomniała sobie żart primaaprilisowy zrobiony przez muzeum kilka lat temu. Otóż pierwszego kwietnia, w lokalnej prasie ogłoszono, że podczas prowadzonych właśnie prac remontowych na dziedzińcu i w podziemiach Collegium Maius odkryto - drugi w Krakowie, po wawelskim - czakram. Pomimo późniejszego wyjaśnienia,  że był  to tylko zwyczajowy przecież w tym czasie żart przez dłuższy czas, przechodząc, o różnych porach pod krużgankami dziedzińca, spotykała ludzi opartych plecami o ścianę budynku.   
         Pewnego poranka podeszła do tak przytulonego do muru mężczyzny o uduchowionym, nieobecnym spojrzeniu i - bezpardonowo wyrywając go z zadumy - spytała dlaczego to robi. A kiedy w końcu dotarło do niego, że stojąca przed nim kobieta domaga się odpowiedzi, z pobłażliwym obliczem zapewne z powodu całkowitej i beznadziejnej ignorancji interlokutorki  wyjaśnił, że ładuje energię od znajdującego się w podziemiach tej starej budowli czakramu. I że właśnie tu czerpie oraz odczuwa jeszcze większą emanację mocy, niż od tego bliźniaczego kamienia z wawelskiego wzgórza.
 
         I jeszcze coś, o czym starła się już od lat nie myśleć. To miejsce, a w szczególności pomieszczenie znajdujące się pod jej stopami, piętro niżej, było świadkiem tak wielu zdarzeń, jednak ona myślała o tym jednym, jedynym, osobistym  na wspomnienie którego - nawet jeszcze dzisiaj - oblewała się rumieńcem, a słodka fala gorąca zalewała brzuch. Nie, nie wolno do tego wracać. Przecież to sobie zakazała, a ona zazwyczaj dotrzymuje danego słowa. Chociaż aż takiej władzy nad sobą, niestety, nie miała.

               Łącznik zbudowano nad jedną z muzealnych sal  w kształcie litery L.  o pięknym późnogotyckim sklepieniu*[4]. Istotnie, przywodził na myśl jeden z tych uroczych weneckich wysklepionych mostków  złożonych głównie ze wznoszących się i opadających stopni przerzuconych nad kanałem. Ten, był współczesną konstrukcją nad starą biblioteką, Librarią, która przez stulecia pełniła zaszczytną oraz niezbędną funkcję  „serca i krwiobiegu” uczelni. Łącznik składał się z dwunastu stopni z jednej strony i jedenastu z drugiej połączonych ze sobą podestem. Przystanęła przed jedynym nierównym stopniem, wyższym niż pozostałe i oparła się o ścianę. Tak, dokładnie pod nią jest najwyższy punkt sklepienia znajdującego się piętro niżej pomieszczenia. Sali,  gdzie przechowywana była  secretum library (sekretna biblioteka), o czym wiedzieli tylko nieliczni. Dwadzieścia jeden wykluczonych ksiąg - libri haeretici - zakazanych przez uniwersytecką cenzurę oraz uznanych przez kościół za heretyckie, nieprawdziwe i w żadnym razie nie do pogodzenia z jego nauczaniem. Dostęp do nich był szczególnie ograniczony. Generalny Inkwizytor tylko niektórym wybranym wydawał specjalne zezwolenie na korzystanie z zasobów tajnej biblioteki. A i to na ściśle określony czas.

                Brakło jej tchu, przycisnęła dłoń do piersi, gdzie nagle gwałtownie, szybko i tak jakoś boleśnie zabiło serce, westchnęła głęboko chcąc uspokoić oddech, a wspomnienia, wbrew woli, rozwijały się jak rolka starego negatywu fotograficznego, których już tyle tysięcy przeszło przez jej ręce. Renzo, pierwsze spotkanie, ten błysk i iskra między nimi.

           - Pani kustosz to jest właśnie ten malarz, o którym wspominałem na ostatnim zebraniu. - Dyrektor uśmiecha się uprzejmie przedstawiając artystę.
         - Zaprosiłem go aby namalował portret profesora B. Jest Włochem na stale mieszkającym w Londynie. Mr. R. let mi introduce Mrs. L. head of Iconography and Photographic Documentation of our Museum.

       Kiedy ich ręce dotknęły się poczuła to. Poczuła. Aż się przestraszyła, bowiem odniosła wrażenie, że iskrzenie pomiędzy nimi było tak realne, iż nie było możliwości, by tego nie zauważono. Ledwo spotkały się ich spojrzenia uciekła, wyszła pod byle pretekstem z pokoju pełnego nieświadomych - tego, co się pomiędzy nimi zadziało - ludzi. Uśmiecha się, gdy teraz o tym myśli. Nikt niczego nie zauważył, nikt zresztą na nią nie zwracał uwagi. Bo i po co. Była tylko jedną z kilku kustoszy i wymagano od niej rzetelnego wykonywania powierzonej pracy. I tyle. Więc uciekła i nie widziała Renza przez kilka lat. Byli tylko sobie przedstawieni. I nawet nie myślała o nim. Czasami tylko, tak całkiem niespodziewanie, znienacka  znajdowała pod powiekami kontur jego twarzy. A raczej wyobrażenie tego konturu, bowiem zapamiętała tylko wyraz oczu. Tkwiła przecież w tym toksycznym związku, z którego nie miała siły wyjść. Siły, możliwości, a nawet ochoty. Musi to przecież szczerze przyznać. Również ochoty. Była na to wtedy zbyt bierna.   

                                                                                
        - Pani kustosz, czy coś się stało, źle się Pani czuje - życzliwy głos szefa ochrony przywołał ją do rzeczywistości  - spotkanie już się zaczęło, wszyscy są, czekają tylko na panią. 
  - Dobrze, dobrze już idę. Przecież do czternastej zostały jeszcze dwie minuty, więc się nie spóźnię.

          Najchętniej by się wykręciła od obecności na tym spotkaniu, ale nie miała żadnej wiarygodnej wymówki, a obecność na tych niby towarzyskich zebraniach, na których jakoś zawsze poruszane były sprawy służbowe i to te najbardziej kontrowersyjne, była prawie obowiązkowa. W przyszłości musi się od nich jakoś wykręcić, postanowiła. Lubiła swoich współpracowników, no prawie wszystkich, lubiła z nimi pracować, bez mała ze wszystkimi, z niektórymi nawet się spotykać, ale te ad hoc zwoływane zebrania źle na nią działały. A właściwie panująca na nich atmosfera. Jakiejś sztuczności, skrępowania, chęci przypodobania się szefowi, nagle zapadającego kłopotliwego milczenia, nieszczerych uśmiechów, ukradkowych spojrzeń i takich samych  niezbyt szczerych słów. Ogólnie panujące napięcie, jakie prawie wszyscy starali się zamaskować, było niemalże namacalne, gęste. Czuła to przez skórę i boleśnie odbierała. Naelektryzowane włoski aż „bolały” pod paskiem zegarka, a żołądek ściskała ogromna, włochata - tak o niej myślała - pięść. Rzeczywiście, musi z tym skończyć. Nigdy, niestety, nie umiała się zmusić do prowadzenia tych nic nie znaczących, zdawkowych, miałkich rozmów. Wiedziała, że to mankament,  jakieś niewyrobienie towarzyskie, czy nawet, musi to w końcu przed sobą przyznać, pewne braki  mówiąc wprost w kindersztubie. A to niezwykle przydatna umiejętność w tym coraz wyraźniej rozkręcającym się „wyścigu szczurów”. Niestety, nawet tu w muzeum. Tą chorobą zarażone zostały już prawie wszystkie dziedziny życia. Ale było jej to obojętne. To nie znaczy, że unikała kontaktów z ludźmi, nie, wprost przeciwnie, zdarzało się, że stawała się nawet „duszą towarzystwa”, ale to ona sama je wybierała.
                                                                               
     Z upływem lat najlepiej czuła się sama. Sama ze sobą. Dojście to tego stanu zajęło jej połowę dorosłego życia. Ale było warto. Wewnętrzna niepodległość już nie kłóciła się z nawiązywaniem kontaktów. Tych, i tylko tych, na które miała ochotę. A własnej, prywatnej przestrzeni powietrznej już prawie nikomu nie pozwalała przekroczyć. Określiła ją na minimum sześćdziesiąt centymetrów. Tyle i ani centymetra mniej. Po raz pierwszy zakreślając tę swoją fizyczną „prywatną przestrzeń powietrzną”, wzorowała się na pewnej anegdocie - nie, nie anegdocie - raczej nauce, udzielonej przez pewnego doświadczonego myśliwego, której  na swój użytek nadała tytuł: Jak utrzymać borsuka:

        Kiedy złapiesz  borsuka, nie trzymaj go na sznurku, bo bez wątpienia szybko ci go przegryzie i ucieknie. Nie trzymaj go także na łańcuchu, to jak na niego coś najdzie, to się na ciebie rzuci i ugryzie. Musisz zrobić to tak; weź dosyć długi kij, taki co najmniej na sześćdziesiąt centymetrów, przywiąż borsuka do jednego końca na pętli, a drugi koniec trzymaj w ręce, tak żeby nie uciekł, ale również nie podszedł do ciebie za blisko, rozumiesz?

                                                                                  
        Po kilkuletnim macierzyńskim i wychowawczym urlopie powróciła do pracy; niepewna, zdenerwowana, spłoszona. Powracała do całkiem nowych „porządków”. W muzeum zmieniło się prawie wszystko, łącznie z szefem, którego nie znała. Pierwszą z nim rozmowę pamięta bardzo dokładnie. Wchodziła do jego gabinetu pełna obaw, a wybiegła stamtąd oburzona, rozgoryczona i prawie wściekła.

       - Dzień dobry, panie dyrektorze, za tydzień kończy mi się urlop wychowawczy, więc chciałam się panu przedstawić.
       - A więc to pani. Proszę usiąść, dobrze się stało,  że pani przyszła wcześniej, bowiem mam pewną propozycję. 
        - Tak? Słucham.
       - Nie widzę dla pani miejsca w obecnej strukturze muzeum, więc zrobię pani uprzejmość i załatwię przeniesienie do Biblioteki Jagiellońskiej. Nie poniesie pani żadnej straty, w tym finansowej, a z akt wynika, że ukończyła pani także studia polonistyczne na naszym uniwersytecie. Bez wątpienia, znajdzie się pani na właściwym miejscu, czyli zmiana miejsca pracy, w gruncie rzeczy, wyjdzie pani na dobre.

       Oburzyło ją to do głębi. Nie ma dla niej miejsca w Collegium Maius! Miejscu, o którym marzyła od dziecka! Nonsens! Nie pozwoli tak się traktować! Nikt nie będzie decydował, gdzie jest jej miejsce. Cała góralska natura nagle stanęła dęba. Tylko spokojnie, oddychaj - przywołała się do porządku. 

      - Rozumiem panie dyrektorze, nie mam zamiaru być piątym kołem u wozu i nigdy nie bywam tam, gdzie mnie nie chcą, ale pozwoli pan, że sama zdecyduję, gdzie będę zatrudniona. W bibliotece jest praca na zmiany, a przecież jestem matką maleńkiego dziecka i wydaje mi się, że w tej sytuacji chroni mnie prawo. Tak mi się przynajmniej wydaje. Więc to ja mam propozycję: w ciągu miesiąca sama znajdę inną pracę i wtedy poproszę o przeniesienie. A póki co proszę o awans i podwyżkę!
 
        To była doprawdy bezczelność, ale ją wkurzył, niemalże upokorzył i było jej już wszystko jedno. Oczywiście, nie miała nic przeciwko Bibliotece Jagiellońskiej. Wprost przeciwnie. Jagiellonka co najmniej z dwóch powodów była jej bliska: po pierwsze – Collegium Maius było kolebką oraz matecznikiem uniwersyteckiej książnicy, jak również jej siedzibą przez kilka stuleci. Po drugie – niemało to czasu spędziła w nowym gmachu*[5] Jagiellonki podczas studiów?  Wprawdzie same mury, a szczególnie marmurowe, dostojne wejście, westybul oraz imponująca - prawie pałacowa - klatka schodowa, już tak nie przemawiały, jak te surowe w swojej szlachetnej prostocie ceglane fasady Collegium Maius. Jednakże takie apodyktyczne, obcesowe narzucanie swojej woli, a raczej pokazanie - już na początku rozmowy i to podczas pierwszego spotkania – że ona nie będzie mile widziana w drogich jej murach, było wprost nie do przyjęcia. Więc czemu nie zagrać va banque. Nie ma nic do stracenia, a błagać człowieka, którego widzi po raz pierwszy w życiu - nawet jeżeli to ma być jej szef - nie będzie. I już!
    Spojrzał na nią zdumiony, ale i chyba rozbawiony. To dopominanie się o podwyżkę i awans w tej sytuacji było wszak absurdalne. No, no, ale charakterek! 

         Wyszła z gabinetu z podniesioną głową, ale wewnętrznie całkiem rozbita.
Mój Boże, co ja zrobiłam! Gdzie znajdę w ciągu miesiąca pracę, i jaką. Czy już nigdy nie będę mogła tu być - po prostu, być - przychodzić co rano z radością i dumą, że przynależę do tego wyjątkowego miejsca.

                                                                                     
       Pomyślała o sobie małej kilkuletniej dziewczynce, której tak namacalnie, ale w sposób niemalże mistyczny objawiła się wielka sztuka oraz najprawdziwsze, czyste piękno. Sztuka prawdziwa, sztuka pisana, a nawet wymawiana, przez największe „Sz”. Piękno, jakim się zachłysnęła tak, że aż bolało. 

       Było to około tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku. Jej dziadek, Antoni, znany i ceniony kolekcjoner, znawca sztuki, malarz i konserwator zabrał ją ze sobą na Wawel. Miał tam spotkanie z zatrudnionym w wawelskich pracowniach przyjacielem. Aby nie przeszkadzała im w rozmowie, zaprowadzili ją do ogromnej sali, gdzie doznała najprawdziwszej iluminacji.
        Znajdowały się tam rozstawione figury apostołów z części środkowej ołtarza Wita Stwosza z kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. 
   
                                                                                      ***
        Znacznie później poznała burzliwą historię „peregrynacji” wojennych i powojennych tego wybitnego dzieła gotyckiej sztuki. Po powrocie Ołtarza Mariackiego, odnalezionego w podziemiach zamku Krönenburg w Norymberdze oraz przywiezionego do Krakowa w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku przez prof. Karola Estreichera młodszego, do bazyliki Mariackiej trafiła tylko figura Matki Boskiej ze sceny środkowej ołtarza. Estreicher, wtedy w randze majora - jako sekretarz premiera Rządu Polskiego na Uchodźstwie generała Władysława Sikorskiego - opracowywał katalog strat kultury polskiej pod niemiecką okupacją. Razem z niewielkim zespołem stworzył Biuro Rewindykacji Strat Kulturalnych przy Ministerstwie Prac Kongresowych w Londynie. Moment odnalezienia rozmontowanego ołtarza Wita Stwosza udokumentował  fotograficznie  Karol Szczeciński, ówczesny operator Wojskowej Wytwórni Filmowej, wysłany do Norymbergii w celu dokumentowania toczącego się wówczas procesu nazistowskich zbrodniarzy wojennych.  Pozostałe figury ołtarza umieszczono na Wawelu, gdzie poddano je konserwacji. Przebywały tam bez mała dwanaście lat. Dopiero po krwawych wydarzeniach poznańskiego czerwca roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego, cały ołtarz powrócił na swoje dawne miejsce w prezbiterium nawy głównej kościoła Mariackiego w Krakowie.

                                                                                      ***
         To było niezwykłe, mistyczne przeżycie.  Jedno z tych nielicznych, jakich obraz nosi się w sobie do końca życia. Jak dotknięcie najgłębszej i najcudowniejszej tajemnicy. Zapamiętała, że była tam sama. Nie, nie sama, otaczał ją las cudownych postaci. Chodziła pomiędzy tymi tajemniczymi figurami oniemiała z zachwytu. Złociste, wyniosłe, nieziemsko piękne postaci apostołów spoglądały na nią z góry, jak się wówczas wydawało z zadumą, tkliwością oraz zrozumieniem dla całej palety niecodziennych uczuć małej dziewczynki. Od każdej z nich bił blask oraz dostojność. Przypomina sobie, że musiało to być po zakończeniu konserwacji, bowiem najpierw uderzyła ją ich niezwykła - niemalże nieziemska - poświata. A migocąca złocistość ich szat rozjaśniała całą ogromną salę. Każdy detal budził zachwyt. Popatrzyła na swoje małe dłonie i zaraz przeniosła wzrok na ich po mistrzowsku wyrzeźbione ręce. Wydawały się bardziej prawdziwe i żywe niż te jej, takie gładkie, pulchne, dziecinne, bez szczególnych cech, niewyraziste - nijakie. Wyniosła dostojność otaczających ją świetlistych postaci wcale nie budziła lęku, dystansu, ani nie paraliżowała. Były fascynujące. Nie bała się, wprost przeciwnie, odczuwała jedynie ciepło, opiekę i bezpieczeństwo. Już nic się złego nie stanie. Z wdzięcznością przytuliła się do jednej z nich. Jakaż była ogromna, a ona taka mała. 

      Kiedy wrócił dziadek spytała kim trzeba być, aby móc przebywać w tak cudownym miejscu. Spojrzał na nią lekko zdziwiony i z zabawnym błyskiem w oku oraz takim szelmowskim półuśmiechem powiedział  - najlepiej proboszczem w Mariackiej Bazylice na Rynku Głównym w Krakowie - jednak kiedy zobaczył jej wyginające się w podkówkę usta, szybko dodał - albo… ewentualnie muzealnym kustoszem.  -  Kustoszem, kustoszem, smakowała nieznane, dziwnie brzmiące słowo. - Dobrze dziadziu, Lucia będzie kustoszem.
      Złożywszy taką deklarację, grzecznie, najładniej jak potrafiła, dygnęła w kierunku rzeźbionych, polichromowanych postaci oraz odwróciwszy się, wsunęła swoją rączkę w ciepłą i bezpieczną dłoń dziadka Antoniego.
                                                                                      
     To nietypowe przedstawienie się nowemu dyrektorowi, kiedy ją „poniosło”, dobrze się skończyło, a nawet zaowocowało – po miesięcznej, bacznej obserwacji jej pracy - awansem i podwyżką.

----------------------------
*[1] Prof. dr hab. Karol Estreicher młodszy (1906 - 1984), profesor historii sztuki, inicjator i realizator przywrócenia pierwotnego kształtu najstarszych uniwersyteckich budynków Collegium Maius. Pierwszy i wieloletni kierownik Muzeum UJ. Ostatni, w linii męskiej, potomek znanego i zasłużonego dla Krakowa oraz jego uniwersytetu rodu Estreicherów, sprowadzonego do Polski w II poł. XVIII w. przez Hugona Kołłątaja. To własnie prof. Estreicher odszukał i przywiózł do Krakowa zrabowane przez Niemców dzieła sztuki, w tym Ołtarz Mariacki, a także jedyny w polskich zbiorach obraz Leonarda da Vinci "Dama z gronostajem". 

*[2] Kipu - pismo węzełkowe, słowo pochodzi z języka Indian Keczua z prekolumbijskiej Ameryki Południowej. To trójwymiarowy zapis wykonany z kolorowych sznurków z powiązanymi węzełkami z wełny lamy. Podobno niedzickie kipu zawiera informacje o miejscu ukrycia skarbów. Zamek "Dunajec" to średniowieczna warownia wzniesiona na wyniosłej skale, na prawym brzegu Dunajca, obecnie Zalewu Czorsztyńskiego, w Zamagórzu - Pieninach Spiskich. Pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1325 r. Przez kilka wieków zamek należał do rodu Berzewiczych. Jeden w właścicieli pojął za zonę indiańską księżniczkę. Od połowy XIX w. zamkiem władał węgierski ród Salomonów. Ciekawostką jest to, że w dobrach należących do zamku, aż do 1931 roku, zachowane były szczątkowe formy pańszczyzny. Po II wojnie światowej przeszedł na własność Stowarzyszenia Historyków Sztuki i urządzono tam Dom Pracy Twórczej.

 *[3] Matka Boska z grupy Ukrzyżowania, Małopolska, I ćw. XVI w. Figura wykonana z drewna lipowego, polichromowanego. Ustawiona dokładnie w tym miejscu, gdzie przez 20 lat stało jej biurko, niegdyś należące do znakomitego profesora UJ Henryka Hoyera.

*[4] Krzyżowo - żebrowe, późnogotyckie, tzw. sieciowe sklepienie Librarii składa się z 30, malowanych w ciemno błękitne freski, pól. Malowidła te, przedstawiające firmament niebieski, będące ilustrowaną alegorią "lepszego świata", do którego można dostać się tylko poprzez naukę i wiedzę czerpaną z przechowywanych tu ksiąg, domalowano znacznie później, początkiem lat 70. XX w. 


*[5] Nowy gmach BJ, mieszczący się przy Al. Mickiewicza, powstał przed II wojną światową. Konkurs na jego budowę rozpisano w 1929 r. Przeprowadzkę księgozbioru z Collegium Maius zakończono już w czasie II wojny światowej, w 1940 r. Niemcy nazwali "Jagiellonkę" Staatsbibliothek Krakau.
Odpowiedz
#2
(28-11-2018, 23:25)nebbia napisał(a):
 Korytarz, klatka schodowa, tzw. „studencka” - pięćdziesiąt siedem drewnianych stopni, za każdym razem liczyła, jakby ich liczba mogła ulec zmianie, dwa piętra w dół, kolejny korytarz, dziedziniec arkadowy oraz ponownie schody na drugie piętro. Najpierw szerokie - „rektorskie” - składające się z dwudziestu trzech kamiennych stopni, następnie cztery kroki po krużgankach pierwszego piętra i krótka wspinaczka po tych siedemnastu, również z piaskowca, zakręconych, niewygodnych, wiodących do ważnych pomieszczeń drugiego piętra, tak zwanej „góry”. 
To naprawdę niezwykłe, że tak interesująco można prawić o schodach Wink

(28-11-2018, 23:25)nebbia napisał(a):
 wtedy zwaną Żydowską (dzisiaj św. Anny) i zapalała świecę temu uniwersyteckiemu świętemu
literówka

Choć wiele akcji tu nie ma, to mocną stroną jest zakorzenienie w rzeczywistości i styl opowieści.
Odpowiedz
#3
Gunnarze,
miło mi, że zwróciłeś uwagę na sposób opisywania rzeczywistości otaczającej oraz wywierającej wpływ na jedną z głównych bohaterek powstającej powieści.

Za czytanie, komentarz, wyłapanie literówki bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam
n
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości