Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Vartheńczyk
#1
Osławiony już Vartheńczyk.


Jednopiętrowy kamienno-drewniany budynek karczmy „Pod złamaną łyżką”, stojący
na rynku w Terlinie, tonął powoli w ciemnościach zapadającej nocy. Mimo późnej
wieczornej pory w przybytku wciąż siedziało sporo gości, a ze środka przez uchylone
drzwi dobiegały pijackie śmiechy, gwar rozmów, zawodzenie fałszującego barda i
piskliwe chichoty dziewek.
Płonące w kinkietach świece rozświetlały sporą izbę migotliwymi błyskami, a
unoszący się z nich dym wędrował w stronę rozpalonego kominka, przy którym
niepozorny, strudzony wędrowiec ogrzewał swoje zziębnięte i zmęczone ciało.
Głośne pokrzykiwania opasłego karczmarza, nalewającego trunków do szklanic,
mieszały się z rozmowami siedzących przy szynkwasie handlarzy.
– Napijcie się ze mną, dobry człowieku. – Jeden z nich szturchnął w bok
swojego towarzysza. – Kto wie, co jutro nas tu spotka – oznajmił filozoficznie,
wychylając na raz pół kufla piwa. – Dzisiaj strażnicy złapali kilku złodziejaszków, a
jutro... jutro może przyjdzie kolej na nas. – Odstawił z hukiem naczynie na ladę,
tocząc bladoniebieskimi oczami po wnętrzu karczmy.
Głośniejsze skrzypnięcie otwieranych drzwi informowało o nowych klientach,
szukających tu odpoczynku, ciepłej strawy lub towarzystwa do napicia się. Z
zaplecza dobywały się kuszące zapachy pieczonego mięsiwa; dziewki karczemne
uwijały się jak w ukropie, donosząc zamówione dania do stołów, przy wtórze
zadowolonych męskich okrzyków. Nikt nie zwracał uwagi na dwóch młodzieńców,
siedzących przy jednym ze stołów w kącie oberży, przyglądających się nieufnie
wchodzącym gościom, jakby czekali na kogoś bądź też obawiali się czyjegoś
przyjścia.
– Wiesz, że za porzucenie oddziału grozi ci śmierć. – Jasnowłosy, szczupły
chłopak o niewinnej twarzy, mówiąc to, nawet nie podniósł wzroku znad gulaszu,
który pochłaniał łakomie. – Jeśli cię znajdą... – urwał, wycierając pajdą chleba
resztkę gęstego sosu z miski.
Jego kompan przeczesał palcami czarne, opadające na ramiona włosy i leniwie
oparł się plecami o zimną ścianę, prostując nogi pod stołem.
– Tobie groziła tydzień temu – przypomniał cicho, obserwując uważnie wnętrze
karczmy i siedzących w niej ludzi.
– Było niewesoło – przyznał Quen i beztrosko wzruszył ramionami, powracając
myślami do wspomnień...
*
Wraz ze starszymi najemnikami, pracującymi dla jednego z pomniejszych rycerzy
króla Berona, tropił grupkę Vartheńczyków, którzy podążali w stronę Minrylu. Było
to pierwsze zadanie, które przyjął w zamian za obietnicę sporej gotówki. Mimo
młodego wieku prawie w niczym nie ustępował swoim starszym kompanom, a nawet
przewyższał ich w zręczności czy umiejętności tropienia. Zapewne ze względu na ten
talent właśnie jemu zaproponowano ową pracę. Od kilku dni drużyna, do której go
przydzielono, wędrowała poboczami Traktu Berodzkiego, bezskutecznie próbując
wyśledzić, którędy porusza się wróg, kiedy Quen poprowadził ich wprost w stronę
Puszczy Granicznej. Początkowo dowódca wyraził swój sprzeciw, jednak po krótkiej
naradzie Kart, doświadczony najemnik, któremu ani walka, ani tropienie nie były
obce, uznał argumenty młokosa i teraz przedzierali się przez leśne ostępy, zachodząc
nieprzyjaciela od zachodniej strony.
– Tam są. – Kart lekkim ruchem głowy wskazał ledwo widoczny dym, unoszący
się nad jedną z polan.
Zasłonięci drzewami i krzewami, przekradali się ostrożnie w stronę obozowiska
wrogów. Grupa, którą śledzili, liczyła dwa razy więcej ludzi niż ich drużyna.
Dowódca planował podejść jak najbliżej i zaczekać do zapadnięcia zmroku. Wtedy
mieli po cichu pozbyć się wartowników, a następnie zająć śpiącą resztą.
Dotarli już prawie do miejsca, jakie Kart uznał za najodpowiedniejsze do ataku,
gdy zostali dostrzeżeni. Bardziej doświadczeni najemnicy rozproszyli się
błyskawicznie, kryjąc w zaroślach. Szesnastoletni Quen, który dołączył do oddziału
zaledwie tydzień temu, ze strachem w oczach patrzył na zbierającą się grupę
ciemnowłosych mężczyzn. Rozmawiali o czymś głośno, z ożywieniem, wpatrując się
w las otaczający polanę, na której rozbili obozowisko. Zdawało się, że ich spojrzenia
przenikają z łatwością gęstwinę, odnajdując wszelkie żywe istoty. Kiedy jeden z
Vartheńczyków odwrócił się w stronę chłopca, ten w ostatniej chwili uskoczył w bok
– z dala od swoich kamratów – wpełzając pod przewrócone drzewo. Wcisnął się
głębiej, przywarł do ziemi, starając się nawet nie oddychać. Gdyby go znaleźli...
Wolał o tym nie myśleć.
Kompani uprzedzali go o wyjątkowym okrucieństwie wojowników z Varthenu.
Podobno dla samej zabawy torturowali przywiązaną do drzewa ofiarę, zaśmiewając
się przy tym głośno. Zwykle robili z nieszczęśnika żywą tarczę, znacząc kawałkiem
węgla najwyżej punktowane miejsca na jego ciele i celowali w nie bełtami
wypuszczanymi z kuszy. Przypalali biedaków ogniem, wyrywali paznokcie lub
wbijali w oczy cienkie szpikulce. Z tego rodzaju broni słynęli Vartheńczycy –
wyrabiane ze specjalnego stopu metali, odporne na uszkodzenia ostrza były
praktycznie niezniszczalne. Każdy z Vartheńczyków nosił ich zwykle kilkanaście,
ukrytych w pasie, różniących się długością i grubością.
Jasnowłosy młodzik wzdrygnął się ze strachu, wysuwając ostrożnie z wykrotu i
próbując dostrzec coś poprzez korzenie drzewa.
– Przywidziało ci się, Arni. – Jeden z czarnowłosych wojowników klepnął
towarzysza w plecy. – Wracajmy.
Grupka postała jeszcze chwilę w miejscu, sprawdzając teren wokół obozowiska,
gdy naraz Arni uśmiechnął się zwycięsko i ruszył w stronę, w którą wcześniej
podążyli kamraci Quena. Zanurkował w krzewach, by po chwili wyciągnąć stamtąd,
niczym zająca z nory, jednego z jasnowłosych najemników. Reszta z głośnymi
okrzykami radości rzuciła się w zarośla. Po krótkiej szarpaninie trzech kompanów
Quena zostało wywleczonych i związanych.
Chłopiec zamarł w bezruchu, patrząc szeroko otwartymi oczami, jak
Vartheńczycy prowadzą swoich jeńców w stronę obozowiska. Z przerażenia mało co
nie krzyknął, jednak w ostatniej chwili zatkał sobie usta ręką.
Czarnowłosy młodzieniec, trzymający się do tej pory na uboczu, przyglądał się
z pozoru obojętnie poczynaniom swoich towarzyszy z drużyny. Przez plecy przebiegł
mu jednak niemiły dreszcz na myśl o tym, co nastąpi. Mimo że od dziecka szkolono
go do walki z nieprzyjacielem, wciąż nie umiał powstrzymać w sobie odruchu
obrzydzenia na widok torturowanych ofiar. W przeciwieństwie do swoich
kompanów, wrzaski i błagania złapanych Iltaryjczyków nie sprawiały mu
przyjemności.
Co gorsza, coraz częściej budził się zlany potem, kiedy śniła mu się drobna
jasnowłosa dziewka, którą jego kompani potraktowali ze szczególnym
okrucieństwem. Zakończył jej cierpienia, gdy zmęczeni zabawą towarzysze posnęli
przy ognisku. W gasnących oczach zmaltretowanej dziewczyny dostrzegł ulgę, kiedy
jeden z jego szpikulców zatopił się głęboko w jej sercu. Tylko tyle mógł dla niej
zrobić...
Teraz czarne oczy młodego Vartheńczyka lustrowały uważnie pobliskie zarośla.
Pod jednym z przewróconych drzew dostrzegł jakiś ruch.
– Morht! Wracamy! – Wysoki, silny Thill, dowodzący grupą, popatrzył z
niechęcią na stojącego z boku młokosa.
Nie przepadał za nim.
Przydzielili Morhta do jego oddziału jako jednego z najlepiej wyszkolonych
uczniów, jednak coś mu w tym chłopaku nie pasowało. Odstawał od reszty drużyny,
trzymał się na uboczu, zwykle pogrążony w swoich rozmyślaniach. Thillowi się to
nie podobało. Miał wrażenie, że młody najemnik ocenia go, poddaje w wątpliwość
wydawane polecenia. Tak samo jak nie podobało mu się, że Morht dobił umęczoną
dziewczynę. Prawdziwie twardy wojownik nie powinien okazywać litości. Nie
powinien myśleć. Ma tylko wykonywać rozkazy, bez wahania i zastanawiania się nad
ich konsekwencjami.
– Morht! – powtórzył surowo.
Najchętniej dałby smarkaczowi porządną nauczkę. Gdyby tylko ów smarkacz
nie był tym, kim był... Thill doskonale zdawał sobie sprawę, że wystarczy kilka słów
o złym potraktowaniu ustosunkowanego młodzika, a nad jego szyją zawiśnie topór
kata. Swoją głowę lubił i nie zamierzał zbyt szybko jej tracić. Pozostało tolerować
nieco dziwne jak na Vartheńczyka zachowanie gołowąsa.
Morht z ociąganiem ruszył w stronę dowódcy.
Wkrótce wrogowie wraz z pojmanymi jeńcami zniknęli Quenowi z oczu. Nie
wiedział, co ma teraz zrobić. Zdawał sobie sprawę, że nie uratuje towarzyszy.
Ucieczka jednak nie wchodziła w grę. Nie wybaczyłby sobie takiego tchórzostwa.
Będzie musiał opuścić kryjówkę, może uda mu się sprowadzić pomoc. Zanim
jednak odnajdzie którąś z grup Iltaryjczyków, może minąć kilka dni... Vartheńczycy
wtedy już dawno odejdą, pozostawiając za sobą wyłącznie trupy. Zagryzł wargi z
bezsilności. Bił się z myślami. Nie umiał pojąć, dlaczego żaden z jego towarzyszy nie
próbował walczyć, nie próbował się bronić – niemal nie stawiali oporu, pozwalając,
aby wywleczono ich z kryjówki niczym dzieci. Czyżby sprawił to paraliżujący strach
przed słynącymi z okrucieństwa Vartheńczykami? A może istniała jakaś inna
przyczyna?
Wysunął się ostrożnie spod pnia. Ledwie wypełzł z wykrotu, ktoś ciężko
przydepnął jego plecy. „Złapali mnie” – pomyślał tylko i znieruchomiał, oczekując
ciosu. Kiedy ten nie nastąpił, poruszył się lekko, odwracając głowę. Z góry patrzyły
na niego czarne oczy młodego Vartheńczyka, który przyglądał mu się z uwagą i
zaciekawieniem.
Do uszu obydwu chłopców dotarł przeraźliwy krzyk bólu. Quen drgnął
nerwowo. Kompani czarnowłosego młodzieńca rozpoczęli w obozowisku swoją
zabawę.
– Chcesz skończyć tak jak oni? – spytał Morht, cofając stopę.
Quen pokręcił przecząco głową, starając się nie okazać strachu. Podniósł się
powoli i zerknął nieufnie na Vartheńczyka.
Obaj długą chwilę obserwowali się w milczeniu.
– Dlaczego mnie nie wydałeś? – odezwał się wreszcie cicho Quen.
Morht wzruszył ramionami, nie spuszczając czujnego spojrzenia z jasnowłosego
Iltaryjczyka.
– Może nie podobają mi się ich metody – odparł.
Zamierzał odłączyć się od ludzi, do których został przydzielony. Zdążył
napatrzyć się na okrucieństwa ojca. Nie chciał postępować tak samo ani stać się
takim samym potworem jak on.
Od tygodni przemierzał wraz z oddziałem Iltarię, jednak wciąż nie czuł się
pewnie na tych terenach. Choć te obce, pełne zieleni i słońca ziemie podobały mu się
o wiele bardziej niż rodzinne pustkowia i góry, poprzecinane gdzieniegdzie wątłymi
rzeczkami, nie zamierzał ryzykować błąkania się po lasach, których nie znał.
Jasnowłosy tuziemiec na pewno o wiele lepiej wiedział, które z dróg prowadzą do
miast czy wiosek.
Poza tym samotna wędrówka, nawet dla brutalnego, barbarzyńskiego
Vartheńczyka, mogła okazać się niebezpieczna. Obawiał się, i słusznie, iltaryjskich
najemników, którzy na pewno doprowadziliby go przed oblicze króla Berona. A ten z
pewnością nakazałby magom, by zbadali jego umysł. Słyszał o takich praktykach.
Złapanych Vartheńczyków poddawano śledztwu i nielicznym udawało się przejść
przez nie pomyślnie – czyli gdy badający jeńca nektos przekazał, że ów został do
wyprawy na Iltarię zmuszony, ale sam nie nosi w sobie nienawiści. Pozostali tracili
życie. Morht nie był pewien, czy jego serce i umysł są wystarczająco czyste dla
nektosów. Lepiej nie kusić losu.
Gdyby w dodatku odkryto, kim jest jego ojciec...
To musiało pozostać tajemnicą.
– Ja cię nie wydam, a ty mnie stąd wyprowadzisz. – Zmrużył oczy, wpatrując
się czujnie w jasnowłosego.
Quen przyglądał mu się długą chwilę, by wreszcie skinąć twierdząco głową.
Lasy Iltarii znał bardzo dobrze. Nie na darmo, mimo młodego wieku, był jednym z
najlepszych tropicieli.
– Nie będą sprawdzać drugi raz tego terenu. Chyba że któryś z twoich
umierających towarzyszy pochwali się, że było was więcej... – Morht zawiesił głos,
zastanawiając się nad czymś.
Quen spojrzał na niego niespokojnie. Nie wiedział, co zrobią torturowani
kompani.
– Idź w tamtą stronę. – Morht wskazał ręką wschód. – Stamtąd przyszliśmy –
wyjaśnił. – Nie zawrócimy tam – dodał z pewnością w głosie.
– Skąd wiesz? – spytał jasnowłosy.
– Bo znam swojego dowódcę – mruknął Morht, nie dodając, że ma Thilla za
kompletnego durnia. – Kiedy słońce zacznie zachodzić, schowaj się i zaczekaj na
mnie. – Obliczył szybko w myślach, ile mniej więcej czasu zajmie mu zebranie
swoich rzeczy i wykradnięcie się z obozowiska.
– A jeśli nie zaczekam? – Quen spojrzał poważnie na czarnowłosego.
– Znajdę cię. – W głosie Morhta zabrzmiała groźba. – Nie dzisiaj, to jutro. Nie
jutro, to za miesiąc. Ale uwierz, że znajdę... – Niby od niechcenia pogładził palcami
rękojeści szpikulców zatkniętych za pas.
– Zaczekam – odparł szybko jasnowłosy.
W propozycji Vartheńczyka dostrzegł swoją szansę. Skoro jeszcze go nie wydał,
widać był mu do czegoś potrzebny. I dopóki będzie go potrzebował, dopóty będzie
bezpieczny. Jeśli przeżyje, odszuka innych najemników i może uda im się wspólnie
odbić jego pojmanych towarzyszy.
Poprawił odzienie i ruszył niepewnie w wyznaczonym kierunku. Na odchodnym
spojrzał nieufnie na Morhta.
– Jeśli oszukałeś mnie i zawrócicie...
Kolejne głośne wycie, pełne przerażenia i bólu, zagłuszyło jego słowa.
– Obaj chcemy stąd zniknąć – odparł Morht, gdy krzyk zamilkł. – Ja pomogę
tobie, ty pomożesz mnie. – Podejrzewał, że jemu zależy na tym nie mniej niż
Iltaryjczykowi. – Jeśli któryś z nich przeżyje do wieczora i wytrzyma ich... –
popatrzył martwo w stronę obozowiska – zabawy, skrócę jego męki.
Quen postanowił zaryzykować i oddalił się spiesznie.
Morht patrzył jeszcze chwilę za swym nowym sprzymierzeńcem, po czym
zawrócił do obozu.
Podczas kolacji kręcił się niecierpliwie wokół ogniska, dolewając kompanom
trunków – doprawionych jedną z tajemniczych mieszanek, które zawsze nosił w
skórzanych woreczkach zawieszonych na szyi.
Popatrzył ponuro po jeńcach przywiązanych do drzewa. Okaleczone, zalane
krwią ciała zwisały bezwładnie. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, pijani kompani
wreszcie posnęli na dobre. Chrapali, bezbronni i niegroźni. Jeszcze raz spojrzał na
jeńców... W głowie zaświtał okrutny plan. W pierwszej chwili wydał mu się zbyt
bezwzględny i wzbudził odruchowy sprzeciw. Jednak kiedy w myślach pojawił się
obraz umęczonej dziewczyny, zacisnął pięści. Pomysł był mało rycerski, ale
skuteczny i sprawiedliwy. Oni też nie mieli pojęcia, co to honor, więc zginą, jak żyli.
W czarnych oczach błyszczała zimna determinacja, gdy dowódcy, jako
ostatniemu z drużyny, wbijał szpikulec w serce. Krew trysnęła na ręce młodzieńca;
wytarł je w skórzany kaftan martwego Thilla.
Jeńców nie mógł już uratować. Dogorywali. Zrobił więc, co obiecał
jasnowłosemu: skrócił ich cierpienia. Potem pozabierał tyle rzeczy, ile zdołał unieść.
Obładowany dwoma ciężkimi workami, rozejrzał się ostatni raz po obozie.
– Żegnaj, Varthenie – szepnął, ruszając na wschód i kierując się w umówione
miejsce.
Tydzień później obaj chłopcy dotarli w okolice Terlinu.
*
Lyanna niebawem miała obchodzić urodziny. Jej mąż Eryk obiecał do tego czasu
wrócić na zamek, by razem mogli świętować. Stęskniona, postanowiła wyjechać mu
naprzeciw.
Ruszyła w stronę Terlinu, poganiając konia, by jak najszybciej dostać się do
miasta. Przytroczony do pasa miecz, kilka sztyletów schowanych w pasie i gorsecie,
który kazała specjalnie przystosować do tego celu, sprawiały, że czuła się
bezpiecznie. Długie jasne włosy spięła i przykryła kapturem peleryny.
Miała nadzieję, że dotrze na miejsce przed zapadnięciem zmroku. Chciała zrobić
mężowi niespodziankę, poza tym nie przepadała za nocnymi wędrówkami. Choć las
znała nader dobrze – jego wąskie, wijące się ścieżki, polany, na których można było
odpocząć, czy strome zejścia, prowadzące do strumieni – nie miała czasu na popas.
Spieszyła się do świeżo poślubionego męża. Nie zdążyli się sobą nacieszyć.
Wtem rozpędzony koń zarżał przeraźliwie i wystraszony stanął nagle dęba.
Zsunęła się z siodła i przeturlała po ziemi, czujnie zrywając się na równe nogi. Nie
zdziwiła się, gdy ujrzała przed sobą trzech uzbrojonych mężczyzn. Spłoszony koń
umknął w zarośla.
– Kogo my tutaj mamy? – Najwyższy z typów zaśmiał się paskudnie,
odsłaniając niekompletne uzębienie. Cała trójka powoli podeszła bliżej.
– Gówno cię to obchodzi. – Zacisnęła palce na rękojeści miecza.
Trzech... Tylko trzech. Jej nauczyciel fechtunku, z którym trenowała od
wczesnego dzieciństwa, dobrze ją wyszkolił. Potrafiła znacznie więcej, niż pokonać
trzech rabusiów, którzy nawet nie posiadali porządnej broni.
– Nieładne i ostre słowa z ust takiej pięknej damy. Nie uchodzi... – Roześmiał
się drugi, rudowłosy o rozbieganych oczach.
– Piękna dama na pewno wiele może nam podarować – powiedział trzeci,
wbijając nieprzyjemne spojrzenie w Lyannę.
Nie przestraszyła się.
– Odejdźcie. – Uniosła dumnie głowę. – Chcę...
– Zacna białogłowo – zakpił pierwszy, robiąc krok w jej stronę – my też
chcemy... czegoś, co tylko ty możesz nam ofiarować..
Spojrzał porozumiewawczo na kompanów, po czym dobył miecza, kierując go
w stronę kobiety.
Nie zastanawiając się wiele, Lyanna sięgnęła po swój oręż, odbijając zwinie
cięcie i doskakując do napastnika. Brzęknęła stal, kiedy ostrza uderzyły o siebie.
Zaatakowała cięciem od dołu, jednak przeciwnikowi udało się zrobić unik. Nie
zwlekając, wyprowadził pchnięcie, celując w ramię. Nie zamierzał jej zabić. Ot,
powalczyć, rozerwać się trochę, zabawić z kobietą, która myśli, że jest mężem.
Jednak po kilku kolejnych atakach z jej strony, gdy natarła na niego ostro i z
wprawą, zrozumiał, że nie ma do czynienia z wystraszoną dziewką, która nosi oręż
przy pasie wyłącznie na postrach lub dla ozdoby. Wykorzystawszy jego zaskoczenie,
zraniła go w bark. Rudy, próbując pomóc kompanowi, zaszedł kobietę z boku.
Błyskawicznie odwróciła się, parując jego atak, jednocześnie sięgając po nóż
schowany w pasie na vartheńską modłę. Rzucony sztylet minął o mały włos trzeciego
zbójcę, chcącego zajść ją od tyłu. Nie długo cieszył się swoim szczęściem. Chwilę
później legł z głuchym jękiem – z jego szyi wystawał wbity aż po rękojeść niewielki
sztylet.
– Można dołączyć do zabawy? – Jasnowłosy młodzik pojawił się na ścieżce,
wyłaniając z krzewów po lewej stronie niczym duch. Szybkim ruchem pochylił się,
wyciągnął ostrze z szyi trupa i otarł o kaftan zabitego.
Czarnowłosy młodzian wyszedł z chaszczy po prawej strony ścieżki.
– Może to zabawa tylko dla wybranych? – zadrwił, jednym płynnym ruchem
przeciągając ostrzem miecza po udzie szczerbatego. – A my tak bezczelnie się
wprosiliśmy?
Zaskoczeni napastnicy rzucili się do ucieczki. Morht wybuchnął głośnym
śmiechem, widząc, jak ten, którego ciął w nogę, kulejąc, próbuje nadążyć za swym
rudym kompanem. Na drodze pozostawili bez żalu ciało martwego towarzysza.
Morht pochylił się i podniósł leżący nieopodal sztylet kobiety.
Zadyszana Lyanna popatrzyła nieufnie na swych wybawicieli. Z tamtymi
poradziłaby sobie sama. Ci dwaj, choć znacznie młodsi, wydawali się dużo
groźniejsi.
– Morht, miałeś nie zabijać. – Quen popatrzył na przyjaciela z wyrzutem. –
Wybacz, pani, to nagłe najście. – Przeniósł spojrzenie na kobietę.
– To, zdaje się, należy do ciebie, pani. – Morht ukłonił się lekko, po czym podał
jej sztylet.
Lyanna wciąż spoglądała na nich podejrzliwie. „Zapewne najemnicy...” –
przemknęło jej przez głowę. Pełno takich snuło się po okolicy od czasu wyzwolenia
Terlinu. Ci wyglądali na głodnych i zmęczonych. Zakurzone i zniszczone odzienie
świadczyło, że byli w drodze już od dłuższego czasu.
– Dziękuję. – Wzięła sztylet z rąk Morhta i schowała w pasie.
– Jesteś ranna, pani? – odważył się spytać Quen.
Kobieta, której pospieszyli z pomocą, nie wyglądała na jedną z wieśniaczek czy
dziewek karczemnych. Onieśmielała go. W odpowiedzi na jego pytanie pokręciła
przecząco głową i powiodła uważnym spojrzeniem po obu chłopcach.
– Możemy dopilnować, pani, abyś dotarła bezpiecznie tam, dokąd podążasz –
odezwał się ten czarnowłosy. – Oczywiście za odpowiednią opłatą... – zawiesił
znacząco głos.
Lekki uśmiech pojawił się na ustach Lyanny.
– Zapewne jesteście głodni i zmęczeni... – zaczęła, obserwując ich reakcje.
Quen skinął potakująco głową. Morht szturchnął go silnie w żebra.
– Nie jesteśmy – odparł hardo. – Oferujemy ci nasze usługi. Okolica nie należy
do spokojnych, a ty, pani, lekkomyślnie postąpiłaś, wybierając się samotnie w drogę.
Lepszych od nas tutaj nie znajdziesz. Gwarantujemy, że nikt już nie przeszkodzi ci w
podróży. Dzięki nam włos ci z głowy nie spadnie. Oczywiście za odpowiednią opłatą
– podkreślił drugi raz.
– Morht, nie przesadzaj – szepnął Quen.
– Zamknij się – odwarknął mu przyjaciel, również szeptem. – Za co wynajmiesz
pokój w karczmie?
Lyanna przyglądała się młodzieńcom z rosnącym rozbawieniem.
– Myślę, że będę mogła wam pomóc...
– To my, pani, możemy pomóc tobie – upierał się Morht.
Quen zerknął na kobietę przepraszająco.
– Dobrze – ustąpiła. – Potrzebuję eskorty do Terlinu. Muszę dotrzeć tam przed
zmierzchem, a mój koń spłoszył się, więc... – Rozłożyła bezradnie ręce.
– Poszukaj tego cholernego konia – szepnął Morht do kompana, a głośno
obwieścił: – Zaczekam tu z tobą, pani, a mój towarzysz odnajdzie twego
wierzchowca.
Skinęła głową, skrywając coraz szerszy uśmiech. Dwóch młokosów udawało
dorosłych najemników. Niemniej sposób mówienia i pewność siebie czarnowłosego
młodzieńca zastanowiły ją. Choć brudny i zmęczony, miał w sobie coś szlachetnego.
– Jak was zwą? – zaciekawiła się.
– Ja jestem Morht, a Quen szuka konia.
Przyjrzała się uważnie ostrym rysom jego twarzy, ciemnym włosom, oczom
żarzącym się niby dwa węgle...
– Nie jesteś Iltaryjczykiem – stwierdziła.
Skinął lekko głową.
– Nie jestem – odparł, mrużąc oczy i prostując się dumnie. – Nic więcej nie
musisz wiedzieć, pani. – Utkwił w niej surowe spojrzenie, jakby samym wzrokiem
chciał ją zniechęcić do zadawania dalszych pytań.
– Mam go! – Quen pojawił się na drodze, prowadząc za sobą wystraszonego
wierzchowca.
– Zatem w drogę – zaordynował czarnowłosy, odbierając wodze kompanowi i
przytrzymując zwierzę, by kobieta mogła wsiąść.
Dwie godziny później byli w Terlinie. Zgodnie z obietnicą, zanim wjechali do
miasta, Lyanna zapłaciła młodzieńcom za towarzyszenie jej w drodze. Obu chłopcom
pojaśniały twarze i zapomniawszy o pożegnaniu, popędzili do jedynej w Terlinie
gospody...
*
Quen kończył kolację. Ze zmęczenia oczy mu się same zamykały. Po prawie
tygodniu spania w lesie marzył o łóżku, na którym mógłby się porządnie wyciągnąć i
wygodnie przespać.
Myśli Morhta biegły podobnym torem, bo dokończył swoje piwo i podniósł się
ociężale. Klepnął towarzysza w plecy.
– Zapłaciłeś za pokoje? – spytał, sięgając po worki z rzeczami.
Quen, przełykając ostatni kęs, przytaknął głową.
– Jeden wziąłem, chciał za niego mniej miedziaków. Powiedział, że to gdzieś na
dole.
– Na dole? – zdziwił się Morht.
Pokierowani przez dziewkę karczemną, skierowali się schodami w dół.
Chłopcom szybko zrzedły miny, kiedy zobaczyli, gdzie przyjdzie im nocować.
Zatęchła, ciemna piwnica nadawała się co najwyżej dla szczurów.
– Ile za to wziął?
Kiedy Quen wymienił sumę, Morht bez słowa zawrócił na górę. Porzuciwszy na
progu worki, ruszył w stronę karczmarza.
– Oszukałeś nas! – krzyknął, wyciągając sztylet. – To nie jest pokój.
Karczmarz wyszczerzył się w uśmiechu.
– Pierwsza lekcja życia w mieście – rzucił kpiąco, nie zważając na gniew
młodzika. – Śpicie w piwnicy, chłopcy. – Zaśmiał się głośno, jak z przedniego żartu.
Rechot urwał się, gdy Morht jednym susem przeskoczył ladę i uderzył oberżystę
w nos. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst łamanej kości.
– Jak... – Karczmarz spróbował odepchnąć czarnowłosego młokosa, jednak
zatoczył się, potknął o własne nogi i padł na podłogę. Nim zdołał mrugnąć, coś
zimnego i ostrego dotknęło jego szyi.
– A ja dam ci drugą lekcję – powiedział złowrogo Morht, pochylając się nad
leżącym i mocniej dociskając czubek szpikulca. – Nigdy nie drażnij Vartheńczyka.
– Morht... – do jego uszu dotarł miły, kobiecy alt.
– Zrezygnuj, chłopcze – poradził nieznajomy męski głos.
Podniósł głowę i ku swemu zaskoczeniu ujrzał Lyannę, którą dzisiaj
odprowadzili do miasta. Stojący obok niej wysoki, jasnowłosy mężczyzna odziany w
skórzaną zbroję przyglądał mu się z życzliwym uśmiechem. Morht schował szpikulec
i wyprostował się.
– Przekonałaś mnie, moja droga. – Sir Eryk zwrócił się do żony. – Nada mi się.
Naprawdę jest szalony, atakując karczmarza przy tylu świadkach i mając zapewne
świadomość, że zaraz wpadną tu straże. – Ponownie przeniósł spojrzenie na Morhta.
– No, wyłaź stamtąd – zarządził. – A ty, Noel, oddaj im pieniądze.
Wystraszony karczmarz, przytykając do krwawiącego nosa gałganek, którym
wcześniej przecierał kontuar, drugą ręką zaczął nerwowo grzebać w kieszeni.
Wreszcie dobył kilka zaśniedziałych monet. Położył je na ladzie i popatrzył
trwożliwie na Eryka. Znał go i wolał z nim nie zadzierać. Laghortowie byli
przyjaciółmi burmistrza Terlinu, a Lady Lyanna bliską znajomą żony kapitana straży.
Gdyby poskarżyli się burmistrzowi, że znowu kogoś oszukał... Ale skąd miał, do
diaska, wiedzieć, że ci smarkacze ich znają? Nie mieli tego wypisanego na czole!
Morht wyszedł wreszcie zza lady i stanął obok Quena, który gapił się z
otwartymi ustami na Lyannę i jej męża.
– Mam nadzieję, że więcej nie będziesz próbował oszukać żadnego z moich
ludzi – powiedział Eryk, uśmiechając się łagodnie.
– Pomyliły im się pomieszczenia – wyjąkał Noel. – Mieli iść na górę...
– I przy tej wersji pozostańmy – ucięła tłumaczenia Lyanna.
Obaj chłopcy stali nieruchomo jak posągi, nie rozumiejąc do końca, co się
dzieje.
– Chodźcie. – Skinęła dłonią, nakazując im pójść za sobą.
– Ale my... – zaczął Morht.
– Nie radziłbym odmawiać mojej żonie. – Eryk popatrzył wesoło na młokosów.
– Ja przynajmniej bym nie ryzykował. – Uśmiechnął się szeroko i klepnąwszy w
ramię Quena, ruszył w stronę wyjścia.
*
Czwórka jeźdźców pokonała drogę z Terlinu na zamek Laghortów w takim tempie,
jakby ich kto gonił. Zziajane wierzchowce, z bokami pokrytymi pianą, wpadły przez
otwartą bramę z głośnym stukotem kopyt, zatrzymując się dopiero na dziedzińcu.
Zaraz też z lewej strony krużganków ruszyło w ich stronę dwóch mężczyzn,
najwidoczniej z zamiarem odprowadzenia zmęczonych zwierząt do stajni.
– Daveth! – Eryk rozejrzał się po dziedzińcu, szukając wzrokiem dowódcy
zbrojnych.
Za wjeżdżającymi opadła ciężko kratownica. Obaj młodzieńcy zsiedli z koni i
zerknęli za siebie, słysząc huk żelastwa. Z wieży bramnej schodził jeden z
najemników. Przyjrzał się uważnie przybyszom i uśmiechnął się pod nosem.
– Nowi? – Przeniósł spojrzenie na przełożonego.
– Pokaż im, gdzie mogą odpocząć, niech zjedzą, umyją się, przebiorą, a z rana
przyprowadź ich do mnie – polecił Eryk, oddając wodze jednemu z mężczyzn.
– Chodźcie za mną. – Dowódca skierował się w stronę komnat zwiadowców.
Żaden z chłopców nie ruszył się z miejsca. Quen z zainteresowaniem przyglądał
się dziedzińcowi, a Morht patrzył podejrzliwie na Lyannę, która gładziła
pieszczotliwie grzywę swojego wierzchowca.
– Pomogliśmy ci, pani, co nie znaczy, że będziemy szli tam, gdzie każesz. Nasze
usługi kosztują – oznajmił butnym tonem.
Daveth zatrzymał się nieopodal, uśmiechając pod wąsem. Znał takich. Młodych,
nieopierzonych, zbyt dumnych, by przyznać, że przydałaby się im pomoc.
– Zamknij się wreszcie. – Quen oderwał się od podziwiania murów i szturchnął
kompana w bok.
Lyanna roześmiała się wesoło.
– Właśnie, zamilcz i posłuchaj. Wy pomogliście mnie, teraz ja pomogę wam.
Szukaliście miejsca do spania. Oto je macie. A kuchnia jest tam. – Wskazała ręką
środkowe skrzydło zamku. – Nawet taki hardy Vartheńczyk jak ty musi czasami coś
zjeść.
– Nie jestem Varth... – zaczął.
– Czyżby? – przerwała mu ostro. – To nie trzeba było tak głośno przyznawać się
do nie swojego pochodzenia w karczmie – zadrwiła. – A może zamierzasz tam
wrócić? Jak sądzę, wielu osobom może się to nie spodobać.
Morht pokręcił przecząco głową, mierząc kobietę wrogim spojrzeniem, z
którego nic sobie nie robiła.
– Morht, chodźmy – szepnął Quen.
– Odpocznijcie, a rano stawcie się u mojego męża. – W głosie Lyanny
zabrzmiała stal. Taka sama, jaką czarnowłosy nieraz słyszał w głosie swojego ojca,
kiedy stanowczym tonem wydawał rozkazy.
Właściwie co mu szkodzi odpocząć... Nie może jednak tak być, aby
rozkazywała mu kobieta mniejsza od niego. Uniósł dumnie głowę, zamierzając
jednak odmówić.
– Idźcie chłopcy, rano zastanowicie się co dalej – wtrącił Eryk. – Będzie nam
miło, jeśli zostaniecie naszymi gośćmi. – Uśmiechnął się ciepło, życzliwie.
Stropiony Morht popatrzył na Quena: przyjaciel nieznacznie kiwnął głową.
Potem przeniósł spojrzenie na Lyannę, która puściła do niego oko. Dziwna kobieta.
Nigdy dotąd takiej nie spotkał. Takiego rycerza jak jej mąż też nie. Bez słowa
podniósł swoje worki, przerzucił je przez ramię i ruszył w stronę Davetha.
– Na co czekasz? – rzucił za siebie.
Quen, nie zwlekając, popędził za nimi.
Odpowiedz
#2
No i to się nazywa dobra fantastyka. Mimo,ze jak na razie brakuje elementów fantastycznychBig Grin to i tak bardzo mi się to podoba. Tym bardziej, że lubię średniowiecze, a tu realia średniowieczne, choć w innym niż nasz świecie są bardzo dobrze przedstawione. Nie mogę się doczekać dalszych części.
Kto ma oczy niechaj czyta
Kto ma ręce niechaj pisze
Odpowiedz
#3
Na początku napiszę, że akapit tworzy się przez
Kod:
[p]
. Tak na przyszłość.

Gdy dajesz gwiazdkę to wyśrodkuj ją:
Kod:
[align=center][/align]

***

Cytat:po krótkiej naradzie Kart

To brzmi jakby karty się naradzały. Ale później z tekstu wynika, że "Kart" to imię, więc po "naradzie" daj przecinek.

Cytat:wypuszczanymi z kuszy.
Chyba lepiej "wystrzeliwanymi"

Cytat:litaryjczyków [...] litarie
Nie z wielkiej litery? To nazwa mieszkańca kraju i kraju!!!

Trochę nadużywasz słowa młokos i dziewka. Mogłabyś pomyśleć na synonimamiWink.

Cytat: jaką czarnowłosy nieraz

Jaki "czarnowłosy"? Lepiej napisz "czarnowłosy chłopak".


Fabuła wciąga, co prawda nie od początku, ale od czasu tropienia Vartheńczyków robi się ciekawie. Dobrze opisane postacie, parę niezłych pomysłów (ostrza Vartheńczyków) i parę takich już dość znanych (postać typu Lyanny jest już w wielu książkach tego typu), ale ogólnie tekst napisałaś tak, że się przyjemnie czyta.
4/5 (powinienem dać 3, ale co tam)
Życzę weny,
Oddany fan Test0wanieSmile

PS.
Będzie kontynuacja?
Wiersze mam grafomańskie, a rymy jak psy bezpańskie.
Brudne i mętne, jakby z powalonej głowy wzięte.
Nie wkładam w nie wiele pracy, są głupie... jak pies bacyCool
Odpowiedz
#4
Tia, jest kontynuacja. W pozostałych opowiadaniach, ale tak jak już wspominałam, nie mogę wrzucać wszystkich.
Odpowiedz
#5
http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/p...nczyk.html to stąd masz prawa do tego opowiadania?
Wiersze mam grafomańskie, a rymy jak psy bezpańskie.
Brudne i mętne, jakby z powalonej głowy wzięte.
Nie wkładam w nie wiele pracy, są głupie... jak pies bacyCool
Odpowiedz
#6
Test0wanie co do kuszy to rzeczywiście mówi się wypuszczanymi, a co do czarnowłosego to jest to chyba przezwisko bohatera.
Kto ma oczy niechaj czyta
Kto ma ręce niechaj pisze
Odpowiedz
#7
Z kuszą możesz mieć racjęUndecided, ale z przezwiskiem to nie wiem... Wszyscy Vartheńczycy są czarnowłosi, a po za tym o przezwisku nic nie pisano. Może masz rację i po prostu nie podoba mi się taki sposób napisania, ale tu chyba jest źleWink
Wiersze mam grafomańskie, a rymy jak psy bezpańskie.
Brudne i mętne, jakby z powalonej głowy wzięte.
Nie wkładam w nie wiele pracy, są głupie... jak pies bacyCool
Odpowiedz
#8
(14-10-2013, 09:04)Test0wanie napisał(a): http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/p...nczyk.html to stąd masz prawa do tego opowiadania?


No cio.
Miało być fantasy. Mogę tylko te, które już są w sieci. Tongue
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości