Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Uwolnić dusze
#1
"Hanika" poznał w celi. Współwięzień miał pierdolca na punkcie || wojny światowej. Opowiadał o niej. Czytał. Zarażał swoją pasją jak dżumą, więc, mimo zachowania wszelkich możliwych środków ostrożności, Bolo wsiąkł w tematykę, choć wcześniej miał głęboko w dupie cały ten bajzel. Wystarczał mu własny. "Kroił" kogo popadło. Czasem skopał jakąś dupę, czasem obił mordę albo rozwalił łeb. I któregoś razu ten przypadkowy łeb okazał się za słaby na Bolowe pieszczoty. Koleś odjechał karawanem, a dwa dni póżniej po Bola zajechała suka. W pierdlu trafiła mu się dwójka. Pan Franek patrzył na niego porzenikliwie i bez słowa, a kiedy wreszcie otworzył usta, to nie potrafił ich zamknąć. Jakby nie mówił od lat. Jakby Bolo był pierwszym od lat napotkanym człowiekiem, więc trzeba mu opowiedzieć wszystko, co się wie. Żeby nie przepadło. Albo żeby usłyszeć siebie, mówiącego nie do ściany, ale do żywego człowieka. Człowieka, który słucha. Słucha, bo jakie ma wyjście? Bolo nigdy nie zapytał za co pan Franek siedzi. Tamten też nie dociekał. W takich miejscach każdy ma coś za uszami. Za cudze nie ma po co zaglądać. Dla zasady. I spokojnego snu.

Różnica między "Hanikiem", a Bolem polegała na tym, że "Hanik" siedział za działalność pro polską, a Bolo za zabójstwo. Tego pierwszego osądzili Niemcy. Bóg miał widać ważniejsze sprawy, bo ani się za nim nie wstawił ani nie wskrzesił już po egzekucji. Wtedy mógłby dalej pomagać, zamiast rozsnuć się po Auschwitz gryzącym dymem. Wzlecieć donikąd. Później opaść na samo dno własnego piekła. "Hanik" by nie pochwalił takiej teorii. Ale Bolo nie był "Hanikiem". Nie zrobił sobie różańca z kawałka drewna i starego sznurka. Nie ufał odgórnym wyrokom.

Gdyby kumple z "bandy Łysego" wiedzieli co Bolo teraz czyta. Gdyby wiedzieli, że proces resocjalizacji trwa w najlepsze za sprawą księdza. W dodatku od lat nieżyjącego. Nie miałby już po co wracać do swojego miasta. Byłby nikim. Zerem, które trzeba wyprostować. Albo złamać. Wybór zawsze należy do ofiary.

Bolo nie był taki za jakiego świat go uważał. Po kilku tygodniach, spędzonych w przyciasnej celi, stwierdził u siebie klaustrofobię i stany lękowe. Czasem coś dziwnego widział. Innym znów razem słyszał podejrzane stuki i chroboty. Tylko on. A więc dźwięki pochodziły z jego głowy. Głowy w której, faktycznie, wszystko się kotłowało. Uczucia. Myśli. Obrazy. Te sprzed i po feralnej środzie. Świat skurczył się do dwóch osadzonych, kilku mebli, umywalki i kibla. I weż tu nie zwariuj w takim towarzystwie.

Z dnia na dzień było coraz gorzej. Pan Franek ględził, a Bolo, jakoś tak mimowolnie, przekładał słowa na obrazy. Wszystkie. Łącznie z gilotyną na której zginął "Hanik". Z dwojga złego, Bolo, wolał już chyba, to swoje dożywocie. W celi pełnej czołgów i wojska, które nieustannie maszerując nie dawało spać. Zajmowało prycze i każdy milimetr tego, i tak ciasnego, pomieszczenia. Czasem nie było już czym oddychać. Wtedy Bolo wpadał w panikę, a pan Franek, przecisnąwszy się pomiędzy żołnierzami, podawał mu papierową torebkę i ze stoickim spokojem powtarzał":
- Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Powoli. Powoli i głęboko, synku.
W tym czasie ostatni mundurowi znikali za umywalką, w malejącej na oczach Bola szczelinie z której, ostatecznie, zostawała tylko rysa na pomalowanej olejną farbą ścianie.

Którejś nocy przyśniła się Bolowi czerwona rzeka. Wlewała się ową szczeliną po to tylko, by wypłynąć zakratowanym oknem, za nic mając grube pręty i szybę. Pan Franek moczył w tej czerwieni kija, wyławiając, zamiast ryb, kolejne głowy. Ostatnia należała do Bola.

Obudził się mokry od potu i dusił się dłużej niż zwykle. Nie pomagała papierowa torebka, tym bardziej machina ustawiona przy drzwiach. 40-kilowy nóż, błyszcząc w porannym słońcu, cierpliwie czekał, by opaść na szyję skazańca. Wyrosło toto przez noc. Wczoraj stała w tym miejscu miska. Mógłby przysiąc. Pchany nienazwaną siłą podszedł do ustrojstwa. Pogłaskał drewnianą konstrukcję, po czym, niespiesznie, przymierzył się do ramy. Leżąc, doszedł do wniosku, że wiszący nad nim nóż mógłby, ot tak, zakończyć gehennę. Uciszyć głosy i wyrzuty sumienia. Dać wolność o której tak marzył, choć wcześniej nie doceniał. Przegapił moment w którym jakaś łaskawa mu dłoń uwolniła ostrze. Zdążył jeszcze dwa razy chrapnąć i oblizać usta. Później naprawdę się obudził.

"Hanik" nie miał tyle szczęścia. A może to właśnie on je miał? Ktoś wcisnął nas w ciała i teraz dusimy się zamiast żyć. Przepychamy kolejne dni i noce jak martwe wskazówki, desperacko uczepione grobowców kukułek, które uwolnić mogą jedynie wprawne palce zegarmistrza. Ale to wymarły fach. I o ptakach też już nikt nie pamięta.



"Hanik"- ksiądz Jan Macha, ścięty na gilotynie za działalność propolską.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości