10-12-2018, 15:04
Odliczam godziny za pomocą kamieni i zardzewiałej puszki – nocami, gdy tworzę poemat z węzełków kipu. Wsłuchany w ptaki, nieznaną ręką porozmieszczane niczym latarnie. Takie punkty odniesienia wijące gniazda z czego popadnie.
Z rzadka słychać dzwon, niewyraźnie się plącze w koronach drzew, w które czasami trafi piorun. Rozłupie aż żywica splami nieskazitelną biel prześcieradeł. Rozłożonych na wszelki wypadek, gdyby szyszki miały spadać jak śnieg.
A obojętne na wszystko zdziczałe koty leniwie baraszkują. Skrzętnie omijane przez zbieraczy leśnego runa. Właśnie dlatego okna mojej chaty są wiecznie zamglone. Nie rozróżniam poranków, mimo że wieczorami jest wyraźnie chłodniej i odgłos kroków zanika w ciszy. Nie mogę krzyczeć.
Zagłusza mnie rechot żab.
Z rzadka słychać dzwon, niewyraźnie się plącze w koronach drzew, w które czasami trafi piorun. Rozłupie aż żywica splami nieskazitelną biel prześcieradeł. Rozłożonych na wszelki wypadek, gdyby szyszki miały spadać jak śnieg.
A obojętne na wszystko zdziczałe koty leniwie baraszkują. Skrzętnie omijane przez zbieraczy leśnego runa. Właśnie dlatego okna mojej chaty są wiecznie zamglone. Nie rozróżniam poranków, mimo że wieczorami jest wyraźnie chłodniej i odgłos kroków zanika w ciszy. Nie mogę krzyczeć.
Zagłusza mnie rechot żab.