Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Ty
#1
Dwa krzesła i stół. Znalazłem na śmietniku. Zdarłem z nich drucianą szczotką poprzedniego właściciela. Jutro, pojutrze pomaluję na pastelowo. Będziemy pić herbatę i rozmawiać do rana. Podłoga jest wyłożona gazetami. Wszystkie przeczytałem. Teraz odwracam na drugą stronę. Pod ścianą leżą dwa rulony tapety w duże kwiaty. Czerwone róże. Spodobają ci się, jak tylko skończę czytać. 

Uciekające myśli skaczą z tematu na temat. I gubią cały porządek działań. W roztargnieniu zapominam, że tam oto jest drugi brzeg, a tutaj gubi się mój czas. Czytane słowa odbijają się jak kaczki od zielonej powierzchni stawu. Znikają, kiedy uwaga przerzuca się na coś innego. Przez jej deficyt nie umiem wyznać miłości. Kocham bez biernika brzmi dziwnie. 

O ciszy powiedziano już bardzo dużo. Może być martwa albo niezręczna. I wtedy człowiek się rumieni. Złowroga, jak preludium do czegoś najgorszego. Albo głucha, w którą próbuję się wsłuchać. 

W radiu mówili, że tak naprawdę nie ma się czym martwić. Wszystko na tym świecie przeminie. Z wyjątkiem tego, co jest dla nas najważniejsze. Najważniejsze pozostanie gdzieś z tyłu głowy, żeby wracać w marzeniach sennych. Dlatego dużo śpię i jeszcze więcej marzę. Chciałbym jeszcze zdążyć, zanim słońce zliże cały sen z powiek. I trzeba będzie spojrzeć światu w oczy. A wtedy się dowie, że nie jestem stąd.

Wszędzie cię szukałem. Byłem w parku i na cmentarzu. Tutaj już nikt nie uwierzy w lepsze jutro. Dusze wielkogabarytowych trupów i drobinki śmieci wirują w opętańczym tańcu. Chyba nie mogą sobie znaleźć miejsca na tamtym świecie. Tabliczki przekornie zakazują dzikich pochówków pod groźbą kary doczesnej. Zewsząd dochodzi wycie podwórkowych kundli.

Na cmentarz przyszła pani z bukietem złocistych chryzantem. Powiedziała, że jej mąż to był kawał skurwysyna. Ale potrafił wzbudzić w niej taką namiętność, że wyje nocami z tęsknoty. Przyszedł do niej z reputacją miejscowego lumpa. Aż cieknący kran zamknął wreszcie mordę. Bo jej mąż w poprzednim życiu był złotą rączką. Najpierw była kanapa w salonie. Ale ona była wciąż nieufna. Nauczyła go pić herbatę. Na stole w kuchni też było bosko. Przenieśli się do sypialni. Budzący się promień słońca zmieniał go w dwudziestocztero-karatowe złoto. Z dziurawą wątrobą.

Poszedłem na rynek. Kupiłem pęczek rzodkiewek. Nie udało mi się ich donieść do domu. Listki rzodkiewki kłują w język. Wróciłem po następne. Sprzedawczyni spojrzała na mnie i dodała kilka marchewek. Spytałem, czy może jest twoją matką. Nie odpowiedziała, tylko pocałowała mnie w czoło. 

Wstąpiłem do kościoła. Jakaś dziewczyna w czarnym welonie myła podłogę. Uśmiechnęła się do mnie, gdy sobie chłodziłem twarz wodą z dużej misy na nóżce. Spytałem, czy nie jest tobą. Odpowiedziała, że ma już oblubieńca, którego kocha odkąd pamięta. Spojrzała na mnie tak, jak się patrzy w przeszłość. Ludzie czasem gubią się w tłumie i potem ciężko jest odnaleźć tych najlepszych.
Zatrzymałem się nad kałużą. Jakiś kundel chłeptał wodę. Pomyślałem, że to dobry pomysł i się przyłączyłem. Odskoczył, ale wrócił, żeby się ze mną napić. Poczęstowałem go marchewkami, ale odmówił. Myślę, że nasz pies będzie jadał marchewki.

Tuż za miastem rosło drzewo. Opuszczone przez dawnych miłośników soczystego miąższu, których zepchnięto spychaczami poza margines. Ostatnia pamiątka po złocistych strzechach. I przekrzywionych płotach w czapkach z glinianych garnków. Wspinałem się na nie jak kochanek, który potrzebuje kobiecych ramion. A ono wypełniało moje życie słodyczą. Niestety nie potrafię zrozumieć dlaczego umarło. Mówili, że już wypuszczało pączki.

 Nikt nie dba o miejską zieleń, bo ludzie mają inne kolorystyczne preferencje. Znudziło mi się chodzenie po okolicy i postanowiłem wrócić, żeby doczytać gazety. Zapomniałem gdzie mieszkam. Musiałem kilkakrotnie odtwarzać całą trasę, żeby trafić do mojej kamienicy. Na szczęście, miałem jeszcze moje marchewki. 

Trzypiętrowa kamienica wygląda jak trup. Nikt nie ma serca, żeby o nią zadbać. Z otwartego kibla na podwórku unosi się straszliwy fetor, na który odporni są tylko mieszkańcy. I chmura much plujek. Gromadka dzieci bawi się pod śmietnikiem w poszukiwaczy skarbów. Pijany dozorca jest w nastroju do śpiewu i tańca. Wpada między dzieci, a te rozbiegają się na wszystkie strony piszcząc wniebogłosy. Ich krzyki odbijają się od ścian kamienicy, żeby wraz z łuszczącym się tynkiem upaść na chodnik. I roztrzaskać o bruk. Stara kamienica charczy i świszczy w przedagonalnym pobudzeniu. Pewnie jutro albo pojutrze ktoś zaśnie z zapalonym papierosem.

W bramie siedziała jakaś dziewczyna. Długo mi się przyglądała, a ja jej. W końcu powiedziała, że ona to ty i że mnie już nigdy nie zostawi. Nagły rozbłysk zapałki mógłby odsłonić całą prawdę. Ale nie wiedziałem, czy jestem gotów. A potem pocałowała mnie w usta.

Zasypiam i budzę się, a mieszkanie zmienia się tak, jak zaplanowałem. Chyba mam w sobie jakieś magiczne moce. Ta dziewczyna, wciąż siedzi przy łóżku i się do mnie uśmiecha. Postanowiłem ją nazywać twoim imieniem. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazisz. Muszę jeszcze odnaleźć w sobie tamto ja z niepodmienionym być na mieć. Trzeba się delektować króciutkim my, zanim przebrzmi ostatni akord. Z dedykacją dla niezapomnianego kogoś.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości