Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Trauma
#1
Trauma [by pyrkol]

Nigdy nie sądziłem, że takie coś trafi się akurat mnie. Mam na myśli… płacę na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, oddaję jeden procent podatku na Wioski Dziecięce, nawet ponadprogramowo co miesiąc jakąś część pensji przeznaczam na pobliski dom dziecka. Niby dużo zarabiam, tak, ale od śmierci żony musiałem przecież oszczędzać, żeby dzieciaki mi z głodu nie popadały. Czy można wymagać więcej od zwykłego śmiertelnika? No do kurwy nędzy, chyba nie.
A jednak. Pewnego pięknego dnia wracam do domu z pracy. Jak zwykle. Cały dzień miał wyglądać jak zwykle. Ale nie, oczywiście, że to byłoby zbyt piękne.
Maciek, mój osiemnastoletni syn, musiał wybłagać u mnie pozwolenie na tę cholerną wycieczkę. Pieprzona wycieczka klasowa do Częstochowy. Wycieczka, ha, nawet pielgrzymka! O pieprzona ironio.
Około siedemnastej odebrałem telefon od dyrektora szkoły.
– Pan Artur Klerski?
– Zgadza się.
– Mam bardzo złą wiadomość. Czy pan siedzi?
– Nie, nie siedzę. A co się stało?
– Pański syn był na wycieczce?
– Maciek? – Głupie pytanie, bo przecież Adriana miałem niedługo odebrać ze szkoły. – Tak, w Częstochowie.
– Tak, tak… Był wypadek. Autokar zjechał i… nie wiadomo właściwie, jak do tego doszło. Pański syn… Maciek jest w bardzo złym stanie.
– Co? Jak to w złym stanie? Co, co to w ogóle znaczy?
– Jest w szpitalu w Warszawie. Nieprzytomny.
Usiadłem.
Wtedy też się chyba rozłączyłem. Nie pamiętam do końca. Pamiętam jednak, że całkowicie odebrało mi mowę. Nie wiedziałem czy się śmiać, czy płakać. Mam na myśli… Maciek zawsze był pierdołą losu i przytrafiały mu się nawet najbardziej nieprawdopodobne nieszczęścia. Tak jak wtedy, kiedy szedł do szkoły. Schodził na dół do kuchni. Jak zawsze spóźniony, spieszył się do szkoły. Oczywiście nie zauważył, że pod schodami leżała miska. Sam ją tam wcześniej postawił, żeby nie zapomnieć na zajęcia! No i co się mogło wydarzyć? Jeb, nóżka fiknęła na misce i kostka skręcona. Trzeba było widzieć jego minę! A potem standardowo w ryk. Cholera, skubaniec zawsze jak ryczał, to aż dom drżał w posadach. Miał wtedy jedenaście lat. Za każdym razem, kiedy to sobie przypominałem, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
Szybko dostałem ze szkoły adres szpitala i wybrałem się w te pędy do Warszawy. Po dwóch godzinach krążyłem już po mieście w poszukiwaniu ulicy Świętokrzyskiej. Cholera, jakie to miasto jest wielkie. Nie ma nawet porównania z naszą cichą i spokojną mieścinką.
Wpadłem do szpitala. Lekarze zaprowadzili mnie na salę, gdzie był Maciek. Nigdy w życiu nie sądziłem, że dane mi będzie zobaczyć coś takiego. Serce stanęło mi w gardle, a łzy napłynęły do oczu. Mój synek przykuty do łóżka, a wokół tysiące aparatów, każdy kontrolujący co innego. Oddech, tętno, krew i inne cuda na kiju. Wszystkie pikały – jedne szybciej, drugie wolniej, ale i tak cholernie głośno, więc musiało być w porządku. Ale ten grymas na twarzy Maćka… nigdy go nie zapomnę. Żaden pieprzony horror nie mógłby mnie nawet w połowie tak wystraszyć.
Próbowałem do niego mówić. Teraz jak sobie przypominam, to chyba nim nawet lekko potrząsnąłem. Na pewno, bo lekarze mnie szybko odsunęli, dość gwałtownie. Tak jakby się bali, że zrobię mu krzywdę. Nigdy w życiu, nie mojemu synkowi.
Z następnego okresu nie pamiętam prawie nic. Śmieszne. W filmach zawsze jest „niczego nie pamiętam, wszystko działo się tak szybko”. A w życiu odwrotnie. Powoli. Ślamazarnie. Maciek fizycznie wyzdrowiał bardzo szybko. Ale co z tego, skoro ciągle leżał w śpiączce? Przenieśli go w tym czasie do naszego szpitala, mogłem do niego częściej chodzić. W pierwszym miesiącu wziąłem urlop. Wierzyłem, że się obudzi, a przecież musiałem wtedy być przy nim. Ale nic się nie wydarzyło. Potem już wróciłem do pracy. Z każdym miesiącem traciłem wiarę. Lekarze mówili, że z czasem szansa na wyjście z takiej śpiączki się zmniejsza.
Nikt nie potrafi sobie wyobrazić sobie mojego szczęścia, kiedy po siedmiu miesiącach i dwunastu dniach wyniki Maćka zaczęły się poprawiać. Pojawiła się nadzieja, że wreszcie się wybudzi. Oczywiście znów zrezygnował z pracy – to wydarzenie nie mogło mnie ominąć. Musiałem co prawda czekać jeszcze na nie prawie miesiąc, ale stało się.
Maciek otworzył oczy. W przypływie radości nie zwróciłem najmniejszej uwagi na jego mętne spojrzenie. Słyszałem od lekarzy, że mózg mojego syna został rozlegle uszkodzony, ale jakie to miało znaczenie? Maciek żył! Mało tego. Żył i znów miał mieć kontakt z rzeczywistością. Skakałem ze szczęścia po całej sali. Płakałem rzewnie jak ubogie dziecko, kiedy pod choinką znajduje wymarzony, drogi prezent.
Szybko po tym Maciek przeszedł serię badań. Nie mogłem się doczekać, kiedy ten koszmar się skończy i zabiorę syna do domu. W końcu stracił cały rok szkolny, bardzo ważny rok, w którym zaczęły się przygotowania do matury i egzaminów na studia. Żeby zdać na prawo, musiał tę stratę bardzo szybko nadrobić.
Jednak uszkodzenia mózgu były rozleglejsze niż ktokolwiek mógł sądzić. Maciek kontaktował z rzeczywistością, prawda, ale zachowywał się przy tym jak czterolatek. Czterolatek opóźniony w rozwoju. Chodził, a właściwie słaniał się po domu od ściany do ściany, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Jak jakiś pieprzony zombie. Robiłem co tylko w mojej mocy, żeby wszystko wróciło do normy – jeździliśmy na badania po przeróżnych klinikach – od gdańskich, przez poznańskie i warszawskie, po krakowskie. Największy cios zadali mi lekarze w dwa lata po przebudzeniu Maćka. Uzbierałem wreszcie wystarczająco pieniędzy, żebyśmy mogli polecieć do kliniki szwajcarskiej, znanej na całą Europę z profesjonalizmu. I czego tam się dowiedziałem? Gówna psiego. Powiedzieli mi tyle samo, co specjaliści warszawscy. Szanse na to, aby Maciek intelektualnie wrócił do poziomu sprzed wypadku, były znikome. W ogóle rewelacją będzie, jeśli mój synek zacznie kontaktować na poziomie dziesięciolatka. No niech to wszystko szlag trafi. Miałem ochotę rozpierdolić cały świat, jak długi i szeroki.
Rzuciłem pracę. Miałem teraz siedzieć w domu i opiekować się moimi synami. Oczywiście Maćkiem i Adrianem, jego dwunastoletnim, młodszym bratem. Początkowo wszystko szło dobrze, dawaliśmy sobie radę. Adrian nigdy nie był problematyczny i nie zabiegał, żeby być w centrum uwagi. Nie przeszkadzało mu więc, że przez prawie cały czas skupiałem się na Maćku.
Z czasem jednak wszystko się popsuło. Frustrował mnie coraz bardziej fakt, że całe dnie spędzam w domu. Kochałem pracę. Dawała nam wystarczająco pieniędzy, których teraz notorycznie brakowało. Do tego te problemy… kocham Maćka nie mniej niż wcześniej, ale szlag mnie trafia, kiedy trudności sprawia mu zjedzenie zupy. Pierdoloną łyżką! Pomyśleć – zawsze sobie wyobrażałem, że z jego zdolnościami nauczy się jeść zupę pałeczkami.
Tymczasem Adrian kicał radośnie po dworze, zapisał się do sekcji pływackiej w szkole i na okrągło katował wszystkie programy o zwierzętach na Discovery. Nawet o cholernych karaluchach. Rozwijał się. Ile razy dawałem mu za przykład Maćka? Że mógłby się uczyć jak Maciek, sprzątać jak Maciek, być cierpliwy jak Maciek. Mam na myśli – marzę teraz, żeby Maciek był chociaż w połowie tak rozgarnięty jak jego brat. Nie zliczę, ile razy mi się śniło, że studiuje prawo, że ten cały wypadek to jakiś idiotyczny żart, że nie pozwalam mu jechać na tę wycieczkę.
Niedawno wróciłem do pracy. Stwierdziłem, że tak będzie najlepiej dla nas wszystkich. Teraz już pogodziliśmy się z rzeczywistością i nawet jakoś sobie radzimy. W końcu nie jesteśmy pierwsi i nie ostatni.
Wracam do domu po siedemnastej, ale na szczęście już tam jest Adrian, który zawsze po szkole przejmuje opiekę nad starszym bratem od niani.
– Cześć tata. – Rzuca mi się w ramiona. Uwielbia moje powroty, bo zawsze przypominają nam o minionych czasach.
– Cześć marny. Wkurzysz się na mnie… mógłbyś posiedzieć trochę dłużej z Maćkiem? Mam sporo pracy. – Wypracowaliśmy system i dobrze wiedziałem, że nie obejdzie się bez małej łapówki. W drodze do domu kupiłem mu kolejną książkę z serii Nienackiego o Panu Samochodziku.
– No dobra – burknął niezadowolony, ale wziął prezent. Nie był złym dzieciakiem, ale wiadomo, po co miał cały czas spędzać z upośledzonym bratem, kiedy mógł pobawić się z rówieśnikami. Rozwiniętymi rówieśnikami, którzy go zrozumieją.
Zostawiłem ich i rozłożyłem laptopa i książki przy stole w salonie. Kończył się rok, więc jako księgowy byłem zarzucony niemal hurtową produkcją bilansów. Wydawało mi się, że ślęczałem już tak parę godzin, kiedy przez salon przemknął mi Adrian z plecakiem, ubrany w kurtkę.
– Marny, a tobie to się wydaje, że gdzie idziesz?
– No… do Piotrka. Przecież mówiłem ci już wczoraj, że idę do niego spać – powiedział z wyrzutem i zrobił cały zestaw swoich najbardziej niewinnych min.
– A co z Maćkiem?
– Siedzi przed telewizorem w kuchni.
– Dobra, idź mi stąd, zanim zmienię zdanie – ziewnąłem.
– Dzięki – uśmiechnął się i podszedł, żeby się przytulić.
Chwilę później już poleciał jak na skrzydłach do przyjaciela. Nie bałem się, Piotrek mieszkał zaledwie trzy domy dalej. A w końcu musiałem Adrianowi pozwolić wyjść do ludzi. Zawsze był towarzyski, a przez ostatni rok zamknęliśmy się w domu i właściwie żyliśmy tylko w trójkę sami dla siebie. Sporo przeszedł, jak na dwunastolatka. Sytuacja się poprawiła, kiedy się przemogliśmy i przestaliśmy wstydzić choroby Maćka. Znów jakoś funkcjonujemy wśród ludzi.
Przeniosłem się z całą pracą do kuchni. Maciek siedział na podłodze. Nie oglądał tak naprawdę telewizji – po prostu siedział i rozglądał się wokół. Jego wzrok zawsze dłużej się zatrzymywał na telewizorze, ale to pewnie dlatego, że obrazki były kolorowe i szybko się zmieniały.
Byłem już całkowicie wykończony, co najwidoczniej w ogóle Maćka nie obchodziło, bo nagle rzucił się w te pędy i zaczął bezładnie biegać po kuchni. Otworzył szafkę i wyrzucił wszystkie sztućce.
– Uspokój się wreszcie – Dopiero teraz podszedłem i próbowałem go objąć. Chwilę szarpał się, jakby mnie w ogóle nie poznawał. Był dość silny, w końcu miał już dwadzieścia lat. – No uspokój się wreszcie!
Potrząsnąłem nim trochę za mocno, bo stanął jak sparaliżowany. Spojrzał się na mnie i z głupia franc zaczął się uśmiechać. Potem posikał się. Czułem kwaśny zapach moczu, kiedy na nogawce spodni pojawiła się wielka plama.
– No do kurwy nędzy! – wrzasnąłem w desperacji. Dwudziestolatek, który z byle powodu szcza w gacie. Jakaś pieprzona paranoja.
Zobaczyłem wystraszoną minę Maćka, który odchylił się i próbował osłonić twarz rękami. Jakbym go kiedykolwiek uderzył! Ale opamiętałem się w moment.
– Spokojnie, spokojnie. Poradzimy sobie, prawda?
Uśmiechnął się. Najpierw półgębkiem, nieufnie, potem już od ucha do ucha. Przytuliłem go. Takie momenty ciągle mi przypominają, że to właśnie dla niego przecież pracuję.
Odpowiedz
#2
Przeczytałem z przyjemnością, jak widać czepiałem się nieco bardziej na początku, może dlatego, że faktycznie było nieco ciężej napisane, może dla tego że potem mnie wciągnęło. Co prawda krótkie, ale bardzo ładnie piszesz o ważnych problemach. Lekko i przyjemnie napisane, to czego się czepiłem poniżej. Jak zwykle to tylko moje przemyślenia jako czytelnika.

„No do kurwy nędzy, chyba nie.” - tu coś z szykiem, może jednak „no chyba nie...”?

„wracam do domu z pracy.” - tu też szyk „z pracy do domu” jednak podróż odbywała się w tym kierunku.

„że to byłoby zbyt piękne.” - „byłoby to”?

„Wtedy też się chyba rozłączyłem.” - „Wtedy się chyba...? - po co to „też”?

„Nie pamiętam do końca. Pamiętam jednak,” - powtórzenie, z wycieczką przyjąłem, że jest to zamierzone, tu jednak kole w oczy.

„Jak zawsze spóźniony, spieszył się do szkoły.” - tu dość blisko powtarzasz „do szkoły”, tu imho jest to już nie potrzebne, czytelnik wie gdzie się spieszył.

„Z następnego okresu nie pamiętam prawie nic.” - tu nie podoba mi się ten „okres” - ale może to tylko mój odbiór.

„znanej na całą Europę z profesjonalizmu.” - tu jednak ten „profesjonalizm” kole, pozostałe kliniki nie były amatorskie, wywal to albo zastąp czyś w stylu „świetnych wyników”.
Just Janko.
Odpowiedz
#3
Pyrkol, muszę Ci powiedzieć, że zadebiutowałeś u nas naprawdę przyzwoitym tekstem!Wink Właściwie nie mam uwag poza tym, że w kilku miejscach brakowało przecinków...ale to zaledwie dwa - trzy przypadki, drobiazg.
Jeszcze jedna rzecz, która może błędem nie jest, ale mnie osobiście trochę drażni: trochę przesadzasz tymi wulgarnymi epitetami. Ciągle jest pierdolone to, pieprzone tamto, cholerne jeszcze co innego. Imho trochę tego za dużo Wink
Generalnie bardzo dobre opowiadanie, podoba mi się i czytało się przyjemnie Wink
Ukłon w Twoją stonę również za podjęcie tak ważnego i poniekąd trudnego tematu, jakim jest życie z osobą, którą dotknęła taka tragedia.
Jestem pod wrażeniem, wejście masz dobreBig Grin
Pozdrawiam.
Dis
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości