(ZNALEZIONY W SZAFIE)
Był trupem.
Najpierw zauważyła go sąsiadka spod dwójki. Nie lubił jej nigdy. Przyłaziła do niego co jakiś czas, żeby wygonił nietoperza albo przykręcił urwany zawiasik w szafce. Prężyła wtedy swe dorodne dynie pod satynowym szlafroczkiem i owiewając kwaśnym oddechem uśmiechu, chciwie penetrowała wzrokiem zawartość jego spodni. Miała niespokojną czterdziestkę, spalone trwałymi, przykro białe włosy i twarz starej szympansicy. Teraz, ponieważ zszedł chyba w trakcie sikania, owa zawartość jego spodni wypadła z rozpiętego rozporka i szympansica rozwarła pysk o mięsistych wargach, uniosła namalowane brwi i wrzasnęła. Długo, przenikliwie, jak glissando niewprawnego trębacza. Tubisty!
- Cicho, do kurwy nędzy! – zajęczało w nim wszystko, bo nie lubił solówek na tubie. Lubił melodię wygrywana na klarnecie, ciemne i miękkie dźwięki. Tak pokrzykiwała Ewa, nabrawszy głęboko powietrza do ostatniego akordu. Dźwięk orgazmu tuby wydał mu się perwersyjną karą za klarnecik (Ewa była żoną kolegi i przyszło mu pewnie pośmiertnie rozliczyć się z tego przed Wielemożliwym).
Pomyślał o Wielemożliwym specjalnie w nawiasie, odpukałby nawet w niemalowane, ale ręce miał rozrzucone na wilgotnym trawniku i był trupem. Jego trup znosił bezradnie więc myśl o Sądzie Ostatecznym, szczytującą tubistkę i obsikany trawnik. Teza o obsikanym trawniku była konsekwencją skojarzeń: rozpięty rozporek, mokra plama na spodniach, wielodniowy upał i smród. Wynikała wprawdzie z abstrakcyjnego paradygmatu, że trup zachowuje zdolność czucia, ale w końcu pierwszy raz był trupem i jeszcze się nie przyzwyczaił. Pamiętał, że za życia nie lubił leżeć na trawniku w kałuży moczu przy akompaniamencie wrzasku szympansicy i podrzucił to odczucie swojemu trupowi. Tyle dla niego ostatecznie mógł zrobić.
Szympansica dwutaktem pobiegła przez trawnik w stronę domu. Gdyby mógł zamknąć oczy, nie musiałby zauważyć telepiących się drożdżowych kolumn, wspierających kopuły pośladków. Ale zauważył, krzywiąc duszę z obrzydzenia. Kurwa! Jako trup był skazany na doznania bez wyboru.
Ponieważ nic się nie działo, zaczął kombinować swoją śmierć bardziej poetycko czy dramatycznie. Niechby choć groteska. W końcu trupowi nie musi być wszystko jedno.
Na przykład pluton. Egzekucyjny.
Wczoraj w „Klubie Asystenta” spotkał Marysię. Była wesołą, zbliżającą się pod pięćdziesiątkę kobitką, dość rozpaczliwie walczącą o tę resztkę żywiołu przed menopauzą. Jej mąż był dziekanem na germanistyce, pewnie coś koło siedemdziesiątki, mądry i zrzędliwy, z rzadkimi kosmykami na pokrytej brunatnymi plamkami głowie i w obwisłych w pasie spodniach. Marysia była kiedyś pewnie całkiem ładna, choć roztyła się i jej twarz obsunęła się żałośnie jakby pod wpływem sił grawitacyjnych starości.
– Wszystkiego dobrego! – Pochylił się do wymuszonego okolicznościami pocałunku, starannie omijając wzrokiem wszystko, co było Marysią.
– A kwiaty? – Przybierała kokieteryjnie obrażoną minę. – Żarty! Miło! Nie sądziłam, że wpadniesz. Miałeś wyjechać na urlop. Ktoś mówił…
– Nie pojechałem. Ale pewnie pojadę…
– My wybieramy się na Mazury. Do Krzyży. Będę łowić ryby. Uwielbiam! – Skrzywiła się ze złością. – Nabijam robaka z rozkoszą. Potem jęcząc, grzebię rybie w brzuchu. Dostaję orgazmu, gdy ma tasiemca. Bruno lubi ten perwersyjny seks.
– Czyli?
– Powinno się was mordować po sześćdziesiątce. Zgodziłabym się ewentualnie do plutonu egzekucyjnego.
– A jak który nie lubiłby łowić ryb?
– To lubiłby młode dupy. Mówiłam! Dać się sztachnąć ostatnią i strzelać.
I teraz, w tej perspektywie narracji, jako trup rozstrzelany na sześćdziesiąte urodziny przez pluton starzejących się bab, poczuł się oszukany: rozstrzelano go bowiem, zanim sztachnął się tą ostatnią. Wielemożliwy jak zwykle nie miał poczucia humoru.
Siwy porucznik policji był pół-Finem, nazywał się Sarvikuono i nie uwierzył w pluton egzekucyjny. Przywlokła go tuba (wciąż jęczała). Jerzy Sarvikuono nie przyjechał przy akompaniamencie syren policyjnego wozu (kurwa mać, wciąż tuba!), po prostu mieszkał pod czwórką i przyczłapał w kapciach; był tylko w podkoszulku upstrzonym brązową farbą, bo zajmował się malowaniem półek w szafie wnękowej.
- To! – Sąsiadka wyciągnęła rękę w stronę genitaliów trupa. – Niesłychane!
- Standardowe. – Wzruszył ramionami Sarvikuono, choć trochę z zazdrości, bo skoro to był standard, to on sam był oryginalnie miniaturyzowany w tym względzie.
Trup bowiem, zafascynowany kompensacyjną fikcyjną opowieścią o ostatniej (miała na przykład długie nogi i prowokujący pieprzyk w pachwinie), ujawniał standard w całej okazałości: piął się ku niebu z energią świętej duszy.
- Pani Jolu! Zalał się biedak w trupa i tyle. Żyje.
To nie było o trupie. To o nim. Trup leżał bez życia. Jak to trup...
Był trupem.
Najpierw zauważyła go sąsiadka spod dwójki. Nie lubił jej nigdy. Przyłaziła do niego co jakiś czas, żeby wygonił nietoperza albo przykręcił urwany zawiasik w szafce. Prężyła wtedy swe dorodne dynie pod satynowym szlafroczkiem i owiewając kwaśnym oddechem uśmiechu, chciwie penetrowała wzrokiem zawartość jego spodni. Miała niespokojną czterdziestkę, spalone trwałymi, przykro białe włosy i twarz starej szympansicy. Teraz, ponieważ zszedł chyba w trakcie sikania, owa zawartość jego spodni wypadła z rozpiętego rozporka i szympansica rozwarła pysk o mięsistych wargach, uniosła namalowane brwi i wrzasnęła. Długo, przenikliwie, jak glissando niewprawnego trębacza. Tubisty!
- Cicho, do kurwy nędzy! – zajęczało w nim wszystko, bo nie lubił solówek na tubie. Lubił melodię wygrywana na klarnecie, ciemne i miękkie dźwięki. Tak pokrzykiwała Ewa, nabrawszy głęboko powietrza do ostatniego akordu. Dźwięk orgazmu tuby wydał mu się perwersyjną karą za klarnecik (Ewa była żoną kolegi i przyszło mu pewnie pośmiertnie rozliczyć się z tego przed Wielemożliwym).
Pomyślał o Wielemożliwym specjalnie w nawiasie, odpukałby nawet w niemalowane, ale ręce miał rozrzucone na wilgotnym trawniku i był trupem. Jego trup znosił bezradnie więc myśl o Sądzie Ostatecznym, szczytującą tubistkę i obsikany trawnik. Teza o obsikanym trawniku była konsekwencją skojarzeń: rozpięty rozporek, mokra plama na spodniach, wielodniowy upał i smród. Wynikała wprawdzie z abstrakcyjnego paradygmatu, że trup zachowuje zdolność czucia, ale w końcu pierwszy raz był trupem i jeszcze się nie przyzwyczaił. Pamiętał, że za życia nie lubił leżeć na trawniku w kałuży moczu przy akompaniamencie wrzasku szympansicy i podrzucił to odczucie swojemu trupowi. Tyle dla niego ostatecznie mógł zrobić.
Szympansica dwutaktem pobiegła przez trawnik w stronę domu. Gdyby mógł zamknąć oczy, nie musiałby zauważyć telepiących się drożdżowych kolumn, wspierających kopuły pośladków. Ale zauważył, krzywiąc duszę z obrzydzenia. Kurwa! Jako trup był skazany na doznania bez wyboru.
Ponieważ nic się nie działo, zaczął kombinować swoją śmierć bardziej poetycko czy dramatycznie. Niechby choć groteska. W końcu trupowi nie musi być wszystko jedno.
Na przykład pluton. Egzekucyjny.
Wczoraj w „Klubie Asystenta” spotkał Marysię. Była wesołą, zbliżającą się pod pięćdziesiątkę kobitką, dość rozpaczliwie walczącą o tę resztkę żywiołu przed menopauzą. Jej mąż był dziekanem na germanistyce, pewnie coś koło siedemdziesiątki, mądry i zrzędliwy, z rzadkimi kosmykami na pokrytej brunatnymi plamkami głowie i w obwisłych w pasie spodniach. Marysia była kiedyś pewnie całkiem ładna, choć roztyła się i jej twarz obsunęła się żałośnie jakby pod wpływem sił grawitacyjnych starości.
– Wszystkiego dobrego! – Pochylił się do wymuszonego okolicznościami pocałunku, starannie omijając wzrokiem wszystko, co było Marysią.
– A kwiaty? – Przybierała kokieteryjnie obrażoną minę. – Żarty! Miło! Nie sądziłam, że wpadniesz. Miałeś wyjechać na urlop. Ktoś mówił…
– Nie pojechałem. Ale pewnie pojadę…
– My wybieramy się na Mazury. Do Krzyży. Będę łowić ryby. Uwielbiam! – Skrzywiła się ze złością. – Nabijam robaka z rozkoszą. Potem jęcząc, grzebię rybie w brzuchu. Dostaję orgazmu, gdy ma tasiemca. Bruno lubi ten perwersyjny seks.
– Czyli?
– Powinno się was mordować po sześćdziesiątce. Zgodziłabym się ewentualnie do plutonu egzekucyjnego.
– A jak który nie lubiłby łowić ryb?
– To lubiłby młode dupy. Mówiłam! Dać się sztachnąć ostatnią i strzelać.
I teraz, w tej perspektywie narracji, jako trup rozstrzelany na sześćdziesiąte urodziny przez pluton starzejących się bab, poczuł się oszukany: rozstrzelano go bowiem, zanim sztachnął się tą ostatnią. Wielemożliwy jak zwykle nie miał poczucia humoru.
Siwy porucznik policji był pół-Finem, nazywał się Sarvikuono i nie uwierzył w pluton egzekucyjny. Przywlokła go tuba (wciąż jęczała). Jerzy Sarvikuono nie przyjechał przy akompaniamencie syren policyjnego wozu (kurwa mać, wciąż tuba!), po prostu mieszkał pod czwórką i przyczłapał w kapciach; był tylko w podkoszulku upstrzonym brązową farbą, bo zajmował się malowaniem półek w szafie wnękowej.
- To! – Sąsiadka wyciągnęła rękę w stronę genitaliów trupa. – Niesłychane!
- Standardowe. – Wzruszył ramionami Sarvikuono, choć trochę z zazdrości, bo skoro to był standard, to on sam był oryginalnie miniaturyzowany w tym względzie.
Trup bowiem, zafascynowany kompensacyjną fikcyjną opowieścią o ostatniej (miała na przykład długie nogi i prowokujący pieprzyk w pachwinie), ujawniał standard w całej okazałości: piął się ku niebu z energią świętej duszy.
- Pani Jolu! Zalał się biedak w trupa i tyle. Żyje.
To nie było o trupie. To o nim. Trup leżał bez życia. Jak to trup...
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]
Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".